Sto pięćdziesiąt sześć kilometrów po kamienistych ścieżkach, przy pełni księżyca, ze startem z monastyru i w asyście częstujących przepysznym jedzeniem Greków. Viola Domaradzka, ultramaratonka i autorka książki „Kuchnia dla biegaczy. Siła z roślin”, opowiada o Heroes Ultra Crete.
Czy można w nich przebiec 156 km po skałach, kamienistych ścieżkach i ostach? Odpowiem od razu – można! Choć gdybym nie zobaczyła, to trudno byłoby mi uwierzyć.
Heroes Ultra Crete, nowy bieg ultra na Krecie, zaczyna się w malowniczej scenerii przy monastyrze ukrytym w głębokiej dolinie. Tam my – 28 osób szykujących się na dłuuuugie bieganie, mnisi, koty i krzyczące pawie. Wśród biegaczy pewien Belg o wyjątkowo zgrabnych łydkach, wąskiej pęcinie i smukłych stopach, ze wszystkimi paznokciami, co u biegacza zawsze trochę dziwi. Na stopach – sandały w stylu Tarahumara. Nie dowierzałam własnym oczom, podobnie jak reszta biegaczy, organizator i mnisi. Nie wiem, jak z kotami, one w sumie zwykle chodzą boso… Belg spokojnie odpowiadał, że:
Tak, wie jaki nas czeka teren.
Tak, biegał już wcześniej ultra w sandałach.
Tak, to jest możliwe.
Tak, zainspirował się książką „Urodzeni biegacze” i u niego to działa.
W 28 godzin później Belg w sandałach, które znało pół wyspy, dobiegł do mety, cały i bez uszkodzeń. Po drodze mijaliśmy się kilka razy i z przyjemnością patrzyłam, jak biegnie po usuwających się spod nóg kamieniach (tam było mu chyba jednak najtrudniej), jak ostrożnie stawia stopy na głazach, i jak nabiera prędkości na trawiastej wyżynie. Dotarł bez większych zniszczeń, obitych palców czy zadrapań. Szacunek. I nadal odrobina niedowierzania…
Heroes Ultra Crete. Ten bieg był dla mnie równie szczególny, co kompletnie nieplanowany. Po ubogich w starty miesiącach pełnych pracy, gdzieś w połowie 2015 roku wymyśliłam – w ramach rekompensaty – projekt pobiegnięcia wszystkich 12 biegów z serii Ultra Trail World Tour. Bo skoro „Istria 100 miles” już zaliczyłam, żeby mieć kwalifikację do Western States Endurance Run, to dlaczego by nie pobiec wszystkich, prawda? Apetyt rośnie w miarę jedzenia. I biegania.
Parę miesięcy później, gdzieś między Ustroniem a Warszawą, pojawiła się bliska memu sercu idea: „100 mil szczęścia. 12 smaków”. Sto mil – wiadomo, królewski dystans dla ultrasa. Szczęście – bo w bieganiu liczy się dla mnie radość z każdego kroku, z każdego wschodu, zachodu i widoku za zakrętem. Liczy się zdecydowanie bardziej, niż fakt wbiegnięcia na metę. Dwanaście smaków – bo 12 krajów o odmiennym klimacie, aurze i również odmiennej (wegańskiej) kuchni. Plan idealny.
Krety nie było na liście 12 biegów UTWT. Nie planowałam też dodatkowych startów, ale… od czegóż są przypadki. Splotem kolejnych okoliczności dowiedziałam się o biegu, ale pewnie bym go nie rozważała, gdyby nie nagłe olśnienie – Kreta to przecież kolebka diety śródziemnomorskiej! Tej uważanej za najzdrowszą dla serca, o którym właśnie od kilku miesięcy pisałam (Viola Domaradzka jest współautorką książki: „Kuchnia dla biegaczy. Siła w roślin”, a obecnie współtworzy kolejną książkę – przyp. red.), diety opartej na warzywach, owocach, strączkach, orzechach i oliwie. I – podobno – ciągle aktywnie na Krecie praktykowanej. No przecież nie mogę nie jechać! Takim przypadkom się nie odmawia, więc oczywiście pojechałam, z Robertem (Zakrzewskim – współautorem książki „Kuchnia dla biegaczy. Siła z roślin” – przyp. red.) jako fotografem imprezy.
O emocjach, greckiej gościnności, trasie i epickich panoramach biegu Heroes Ultra Trail pisałam szerzej na swoim blogu „100 mil szczęścia. 12 smaków”. Zapraszam do lektury, a tu chciałabym napisać szerzej o kilku innych aspektach tego biegu, nawiązując do… pewnych sandałów. Mam nadzieję, że na drugiej edycji wydarzenia nie zabraknie biegaczy z Polski, a moje doświadczenia przydadzą się przy kompletowaniu bagażu.
A jeśli jednak nie sandały, to co…?
Cenię sobie buty minimalistyczny, choć sandały Tarahumara jeszcze przede mną. Jeśli jednak jesteście w miarę tradycyjnymi biegaczami, warto na Heroes Ultra Trail wyposażyć się w solidne obuwie. Po doświadczeniu miesiąc wcześniej brutalnie skalistej Transgrancanarii stwierdziłam, że wypróbuję tym razem buty o (nieco) bardziej solidnej podeszwie. Na Kretę pojechały więc nowiutkie inov-8 terraclaw 250. Zabrałam też Pure Grity Brooksa, które sprawdziły się na CCC w Alpach, a wieczorem przed startem do hotelowego pokoju dojechały Salomony S-laby Wings. Niezła kolekcja, jak na osobę, która pierwsze dwa biegi w górach pobiegła w traperkach za 30 zł z Auchan i skarpetkach frotte z kokardkami…
Finalnie zdecydowałam się na start w Salomonach (tak, tak, nie biega się 156 km w nowych butach. To bardzo rozsądne zalecenie i… zawsze robię dokładnie odwrotnie), a na przepak na 80. kilometrze zabrałam na wszelki wypadek obiegane Pure Grity. Zgodnie z informacjami organizatora na trasie było wszystko poza błotem. Skały, małe i duże, żwir, kamienie, asfalt, beton, trochę kamienistej łąki. Przy tak długiej trasie, mniej więcej w połowie kończy mi się siła w łydkach, by biegać „lekko”, więc cieszyłam się na większą amortyzację. W wybranych Salomonach biegło mi się na początku świetnie. Dobrze sprawdzały się na kolejnych podłożach, ale wykończył mnie 10-kilometrowy asfalt przed przepakiem. Na punkcie zmieniłam buty, licząc na to, że uklepane i oswojone Brooksy przyniosą ulgę. Przyniosły, choć ostatni, 8-kilometrowy zbieg na plażę był zaiste morderczy. Przez kolejne dni spędzone w kreteńskich górach chodziłam dla odmiany wyłącznie w inov-8, aby i te buty przetestować na greckich skałach. Trzymały się bardzo dobrze, były też odporne na kolczaste krzaki, których pełno na trasie i nawet trochę żałowałam, że to nie w nich pobiegłam. Za to z przyjemnością wykorzystałam je rozbiegowo na Rzeźniczku tydzień później.
Światełko mocy
Na 156 kilometrach, w nocy w na trasie konieczna jest czołówka z zapasem baterii. W temacie światła ostrożna jestem podwójnie, więc na wszelki wypadek zabrałam i tym razem dwie czołówki. Pierwsza to rekomendowane na Ultrarunning Polska Petzl Nao, zakupione w ostatniej chwili w sklepie napieraj.pl, a druga to popularny Black Diamond, który niedawno, po zaledwie roku używania, odkrył przede mną, jak zwiększyć natężenia światła. Nao świeciło bardzo mocno i z łatwością wyłapywało niewielkie punkty farby odblaskowej i taśmy, gęsto znaczące trasę. Niestety, Nao świeciło równie mocno, co krótko… O 2 w nocy, mimo pełnego naładowania akumulatora, czołówka pożegnała się ze mną, zostawiając w ciemności wśród oliwnego gaju. Na szczęście wcześniej dawała ostrzegawcze sygnały, więc drugą latarkę miałam już przygotowaną. Pokiwałam nad sobą głową, i wyciągnęłam oswojonego Diamonda. I od razu powiem, że wina nie leży w Nao, tylko w błędnie wybranych przeze mnie ustawieniach i lekkim lenistwie. Cenna lekcja, choć przyznam, że trochę się tego spodziewałam.
Na szczęście przez całą noc trasę oświetlał księżyc w pełni, na bezchmurnym niebie nad szczytami gór. Dzięki temu nocne kilometry na trasie dostarczały cały czas przyjemnych wrażeń estetycznych – góry na horyzoncie, góry za plecami, a pośrodku oliwne gaje i falująca droga. Tylko w głębokich dolinach wśród drzew zapadały kompletne ciemności, na szczęście trasa wiodła głównie zboczami. Organizator, przesympatyczny Grek mieszkający od lat w Anglii, zapowiada, że kolejne edycje również odbędą się podczas pełni. Oby, bo to bardzo dodaje otuchy podczas samotnej nocnej wędrówki. Zwłaszcza, gdy zawiedzie czołówka.
Samotnej wędrówki…?
No, może nie tak całkiem samotnej. Nocą, pomijając gościnne wioski z mieszkańcami i wolontariuszami witającymi nas nawet o 4 rano, cały czas miałam towarzystwo. Oznajmiało swoją obecność dzwonieniem, beczeniem i tupaniem. Czasami było zupełnie ciche, a zdradzał je tylko nagły błysk oczu w świetle czołówki. Kozy i owce, o tak, tych nie brakuje na kreteńskich ścieżkach. Jedna stała na zrębie skały w świetle księżyca, z zakręconymi rogami widocznymi na tle nieba i…. do tej pory nie mam pewności, czy naprawdę tam była, czy też to moja zmęczona głowa podsuwała mi takie obrazy. Kozy, owce i ich pasterze to nie jedyni towarzysze trasy. Nad bezpieczeństwem biegu czuwał Grecki Czerwony Krzyż („Samaritans”, policja w radiowozach i na motorach, a mieszkańcy wiosek dokarmiali nas samorzutnie w każdej wsi płodami swoich ogrodów. Jedzenia nie brakowało. Najtrudniej było o… innych biegaczy, bo przy ponad 150 km i 30 biegnących stawka rozciąga się nieco inaczej niż np. na Rzeźniku.
A na plecach…
W rozterce między znanym z Transgrancanarii Grivelem, a pachnącym swieżością plecakiem Salomon S-Lab oczywiście skusiła mnie błękitna nowość Salomona. Ech, te rozterki na dzień przed startem. Mając na świeżo w pamięci Grivela dokonywałam przez pół drogi analizy porównawczej – co lepsze, wygodniejsze, lżejsze, dające łatwiejszy dostęp do potrzebnych rzeczy. Od razu dodam, że na HUT wystarczyłby plecak niewielki i lekki – nie grozi tu duży spadek temperatury, biegnie się tylko jedną noc i nawet deszcz będzie raczej ciepły. Z pewnością nie trzeba też brać dużo jedzenia, bo punkty przygotowane przez organizatora są liczne, a do tego jeszcze mieszkańcy zrobili sporo swoich „dzikich”. Jak znam Greków, za rok będzie ich jeszcze więcej. W plecaku miałam bukłak na wodę 1,5 l, do tego mały bidon na słodkie napoje, izo i colę. Z jedzenia trochę żeli, ale w zasadzie połowy nie zjadłam, wybierając melony i dolmades (greckie gołąbki z ryżem). Z tęsknotą wspomniałam liczne kieszonki Grivela, pozwalające na precyzyjne rozmieszczenie plastrów, żeli, kabelków, zapasowych baterii, dodatkowej czołówki, kabelka do doładowania zegarka i kawowych cukierków. Salomon tego nie miał, za to urzekał lekkością i pełnym dopasowaniem do ciała. Co kto lubi, jak zawsze. Tym samym, po Merellu, Endurro, Grivelu wzbogaciłam na Krecie swoją znajomość biegowych plecaków o kolejne doświadczenia i przekonanie, że póki samodzielnie nie sprawdzisz sprzętu na trasie, nie wiesz do końca, z czym ci najbardziej po drodze. Choć może lepiej na takie testy wybierać trasy nieco krótsze niż 156 km.
I na koniec…
I na koniec meta, najpiękniejsza w moim ultraskim życiu. Tak jak w głowie został wyjątkowy start z monastyru, potem wieniec laurowy od Marii na setnym kilometrze w Patsos (to nazwa miejscowości i restauracji. Osiemdziesięcioletnia Mama Maria gościła nas tam przez 2 dni od rana do wieczora ucząc greckiego gotowania), tak ostatnie 20 kilometrów skutecznie wryło się w moją pamięć. Najpierw, kiedy już myślałam, że etap górski mam już właściwie za sobą, zaczęło się niekończące się podejście. Zakręt za zakrętem, a za zakrętem zakręt. Najpierw asfaltem, potem żwirową drogą, potem po kamieniach stylem „na kozicę”, a potem znów górska ścieżka. I gdy myślałam, że to już, bo jest ostatni punkt kontrolny, za nim czekała kolejna godzina podejścia. Za to na szczycie nagroda – fantastyczna panorama błękitnego morza śródziemnego i schodzących ku morzu skalnych języków. W dół, z Krioneritis czyli z poziomu 980 m.n.p.m do poziomu fal, droga wiła się zakosami, cały czas z widokiem na morze. Wyglądała kusząco i lekko, ale szybko zorientowałam się, że bliskość mety jest bardzo pozorna. Kilometry mijały bardzo, bardzo powoli, bo nachylenie i twarde podłoże przy zmęczonych stopach nie pozwalały na bieg. Za to widok rekompensował wszystko, więc starałam się cieszyć oczy i nie myśleć o sztywniejących mięśniach. Już wiedziałam, że bez problemu zmieszczę się w czasie, a 10 min w tę czy w tamtą nie robiło mi żadnej różnicy.
Wspierając się uśmiechami ze schodzącym z punktu Grekiem (konwersacja ograniczała się do „yes, finisz, yes”), przeszliśmy ostatnie 4 kilometry przez wioskę i plażę, aby dotrzeć do kamienia upamiętniającego porwanie podczas II Wojny Światowej niemieckiego generała Kreipe, które było inspiracją do powstania Heroes Ultra Trail. Na plaży czekała na biegaczy esencja Krety – stoliki z pysznym, prostym jedzeniem, piknikujący wolontariusze, Samarytanie, ich znajomi, znajomi znajomych, znajomi znajomych znajomych i jeszcze ich znajomi… Nieśpiesznie, radośnie, z szumem fal za plecami i lekkością bytu. I tak przez następne 3 godziny. Takiej mety życzyłabym sobie zawsze.
I tylko powtórzę za moim ulubionych Włochem, Enzo, który przybiegł 1,5 godziny po mnie: „The worst about Heroes Ultra Crete is that there is not enough time to eat all that great food served on the trail. Panos (to imię organizatora imprezy – przyp. red.), please, make in 2017 the time limits a bit longer….!”.
Doskonale napisane, czytam i czuję jakbym tam był 😉
Gratuluję 🙂
„Sto sześćdziesiąt pięć kilometrów po kamienistych ścieżkach,” a w tekscie cały czas 156km . To ile tego w końcu było? 😉
Już poprawione! Dzięki za uwagę.