W USA ta pozycja stała się przebojem. Na amazon.com przez chyba rok zajmowała pierwsze miejsce wśród książek związanych ze sportem. Wyprzedzała wszelkie podręczniki dietetyczne, zwierzenia Tigera Woodsa i biografie piłkarzy.
W końcu ukazała się w Polsce i jest czytana w radiowej trójce. Jednym słowem hicior jakich mało. Ale najważniejsze, że dotyczy biegania. I to nie byle mozolnego ugniatania asfaltu niczym walec, a biegania w terenie. Najlepiej dzikim i górzystym. W tym miejscu dla niektórych nie trzeba więcej zachęt. Nie przypominam sobie ŻADNEJ, absolutnie żadnej książki po polsku, która by poruszała problematykę biegów terenowych, a biegi ultra przewinęły się gdzieś tam po macoszemu w publikacjach sprzed 10 lat. Zatem sam fakt, jej pojawienia się należy uznać za wyjątkowy.
A więc kupiłem (wcześniej przyznaję się, że poznałem jeszcze wersję angielską w formie audiobooka).
Zaczyna się w sposób nieco sensacyjny. Autor opowiada o swoich perypetiach związanych z niezgrabną biomechaniką, z ciągłymi kontuzjami i próbami powrotu do biegania. W końcu zbiegiem okoliczności trafia do Meksyku i przez przypadek dowiaduje się o plemieniu Tarahumara żyjącym w górskich kanionach. To tacy drobni faceci, którzy raz na jakiś czas organizują między sobą zawody na dystansie stu czy dwustu kilometrów. Zwykle nie liczą, a dystans jest zależny zwykle od sumy zakładów w wiosce. Biegnie się drużynowo (brzmi znajomo!), dzień i noc (o! To też już gdzieś widziałem), po chaszczach, drobnych ścieżkach w górach.
Chris McDougall postanawia zgłębić historię plemienia, przy okazji opowiadając dziesiątki dłuższych i krótszych anegdot związanych ze światem biegów ultra. Niejako przy okazji poznajemy szczegóły związane z Western States 100, Leadville 100 – imprezami, na które w USA trzeba się zapisywać z wielomiesięcznym wyprzedzeniem i ściskać kciukasy żeby być łaskawie wpisanym na startową listę. Te opowieści były dla mnie najciekawsze. Zwariowany wegetarianin Scott Jurek, czy nauczycielka matematyki Ann Trason, która ścierała się w walce z czołówką indiańskich biegaczy. Wszystko opisane bardzo kolorowo, czasem trochę nachalnie (w końcu to kowbojska lektura), ale po każdym rozdziale miałem ochotę założyć trampki i ruszyć na trening. Najlepiej długi, górzysty i krzaczasty.
W drugiej częście „Urodzonych Biegaczy” McDougall skupia się na wyścigu, w którym brał udział. Zdradzę Wam, że na dystansie 50 mil zajął ostatnie miejsce, ale startowało tam tylko kilkanaście osób i o niemal każdej można by napisać osobny tom.
Najsłabiej wedlug mnie wypadają dywagacje naukowe, dotyczące przystosowania rasy ludzkiej do biegania, najlepiej w minimalistycznym obuwiu lub na bosaka. Autor powołuje się na masę autorytetów, ale niestety do wielu faktów łatwo się przyczepić i zauważyć, że były dobierane dosyć wybiórczo.
Autor był jednak na tyle skuteczny, że sam zacząłem się zastanawiać nad tym w czym trenuję i teraz coraz częściej korzystam z lekkich startówek czy butów terenowych pozbawionych wszelkich usztywnień i stabilizatorów. Nie ukrywam, że od tamtej pory częściej bolą łydki, ale teraz jak założę przepisane dla mnie przez projektantów Adidasy Salvation – to czuję się dosyć dziwnie. But wydaje mi się sztywny, ograniczający ruch i paskudnie ciężki.
Uważam, że warto kupić tą książkę. Po pierwsze – jest jedyna na rynku. Po drugie – dobrze się czyta, bez przynudzania. Po trzecie – inspiruje do treningu i pokazuje radość biegania.
A że jest momentami naiwna… Każdy kto zbiega z górki z uśmiechem na twarzy, wygląda trochę naiwnie.
Zostaw odpowiedź