[size=x-large][b]Wyzwanie
Pizza na PK4[/size][/b]
[i]Chicken, która kiedyś miała fajne warkocze, a teraz ma fajny śpiwór[/i]
O pizzy zaczęliśmy marzyć już w pociągu. Leżąc na karimatach w przedziale na 3 rowery, wystawieni na zdziwione spojrzenia i ironiczne komentarze, 1/2 zespołu napieraj.pl oraz 1/4 zespołu Crisol Partner Center umierała z głodu. Wyjeżdżaliśmy jak zwykle na ostatnią chwilę. Pociąg mieliśmy o 6 rano, ale na ten oczywiście nie zdążyliśmy. Pojechaliśmy więc tym o 9, ale wcale nie było wiele lepiej – jak już napisałem, na ostatnią chwilę.
SMS do Herciego nie przyniósł oczekiwanych rezultatów. Żadna z podesłanych przez niego pizzerii nie chciała dostarczyć nam pizzy do pociągu. A 8 minut to i tak mało na przesiadkę, a już zdecydowanie za mało by skoczyć do jednej z częstochowskich budek po choćby i małego hamburgerka. Nie licząc pysznej sałatki przygotowanej przez Karolinę i kilku kanapek tego samego autorstwa (dzięki CHick!), całe 12 godzin musieliśmy więc jechać głodni.
[b]Przedstart[/b]
Chłopcy, czyli Tomek Mikulski i Gaweł Boguta, przywitali nas w świetnych humorach. Mimo małego poczęstunku musiałem udać się do pizzerii „La Parma” po dwie duże i bardzo smaczne koła z pulchnego ciasta, przyozdobione warzywami, czosnkiem, mięsem, itd. Nie wiem jak Wy, ale ja lubię pizze wiejską. Nie zrozumcie mnie źle, hawajska też jest fajna, ale ile można jeść schabowego? W końcu się nudzi – na pewno to znacie.
To uczucie, zwykle objawia się jako „mam jeszcze mnóstwo czasu”, towarzyszy mi odkąd pamiętam w całym moim życiu i chyba nigdy już mnie nie opuści. Jakby się chwilę nad tym zastanowić daje to pewne poczucie pewności i bezpieczeństwa. Dzięki niemu spieszyłem się by zdążyć na ostatnią chwilę na pociąg i tak samo, lecz trochę później, spieszyłem się by zdążyć spakować się i dojechać na start. Zwłaszcza, że był zlokalizowany ładny kawałek od bazy. Zdążyliśmy. Oczywiście, że na ostatnią chwilę.
[b]Start[/b]
„Nocny spacer ma swój styl” śpiewała kiedyś pewna pani. Przejażdżka rowerowa po mieście też, o czym tamta pani może nie wiedzieć, zwłaszcza w znamienitym towarzystwie ponad stu osób. Swoją drogą – pamiętacie rajd na którym startuje 30 zespołów – słowo klucz – czteroosobowych? Ja jestem młody, więc nie pamiętam. Gaweł pamięta, chociaż oczywiście też jest młody. W każdym razie to chmara osób. No i duży sukces organizacyjny, którego chyba nikt się nie spodziewał. ([i]„Jeżeli chcecie, by przyjechało dużo osób musicie zrobić też trasę dla zespołów dwójkowych”[/i], pamiętacie?)
Pierwszą dętkę łapiemy już po kilkuset metrach. Śląskie cwaniaki rozsypały szkło na ścieżce i masz babo placek. Tomek wprawnym ruchem zmienia dętkę i możemy jechać dalej. (Pamiętacie taką scenę jak na którymś Mundialu wbiega na scenę koleś w stroju sędziego, wlepia prawdziwemu sędziemu czerwoną kartkę a potem jednym ruchem ściąga z siebie ubranie i golusieńki biega po murawie? Tomek podobnie radzi sobie z dętkami.) Mapa nie do końca nam pasuje, ale chyba głównie dzięki GPS-owi udaje nam się trafić. Jak się okazuje dużo zależy od wyboru wariantów – pechowo wybieramy te mniej korzystne.
Potem jeszcze kilka razy łapiemy dętkę. Cwani Ślązacy wysypali też szkło na drodze. Ciekawe co oni z tego mają… Gawła łysa jak koń opona chętnie nadziewa się na drobinki szkła. Do tego padający śnieg (pierwszy śnieg tej jesieni) znacząco obniża możliwości znalezienia tej wrednej drobinki. Z jednego szkła mieliśmy chyba 4 dętki. Poważnie! Doszliśmy do pewnej wprawy – Tomek zmienia dętki, ja w tym czasie je łatam, a Gaweł szykuje się do pompowania. Ewa w tym czasie się opala. Żartowałem.
O dziwo nie kończymy tego etapu ostatni.. Ale jedni z ostatnich. A no i etap z 6km urósł do kilkunastu. Ot taka nieprecyzyjność. Heh, to to jakby powtórka podobnej sytuacji z Wertepów – pierwszego rajdu z cyklu ZHP Nonstop. Dość, że w wyniku wielokrotnego zmieniania dętek, śniegu i nieszczęśliwej rywalizacji ruszamy w dalszą trasę zmoczeni i już wstępnie zziębnięci. Mi tam już się nie chciało, ale Gaweł bardzo nalegał – przed wyjazdem na Kostarykę musi się chłopak trochę ochłodzić. Fajnie, co?
[b]Śródstart[/b]
Tutaj gorzej pamiętam. Pamiętam, że był śnieg i to nie było przyjemne. Tomek nie mógł okiełznać swojej mocy i ciągle nam gdzieś uciekał. Miał GPSa i sprawnie go wykorzystywał. Ewa z Gawłem ścigali się na zjazdach, ale Gaweł i tak nie miał szans.
PK3 był trudny do namierzenia. W okolicy pałętało sie mnóstwo zespołów i żaden nie wiedział zbyt dokładnie, gdzie należy się punktu spodziewać. Szukałem, gdzie mi kazali, ale bez skutków. Aż ktoś na niego nie wpadł. Dosłownie, bo punkt stał przy stawie.
PK4 był rzeczywiście jednym z najciekawiej wymyślonych punktów, na jakich byłem w życiu. Zdawało się, że będzie on na środku autostrady, w pasie dzielącym jezdnie (minimum 5 m szerokości, wg wytycznych GDDKiA). Punkt, jak się okazało, stał mniej więcej w miejscu pasa dzielącego, ale kilka metrów głębiej – w przepuście pod autostradą. Fajne miejsce – ciepło, całkiem wygodnie, rower się zmieści. I tylko tej pizzy brakowało…
PK4 był najbardziej upierdliwym PK tego rajdu. Dla nas też ostatnim tego rajdu. Trafiasz na bunkier przy drodze i dopiero z niego namierzasz się (azymut i odległość) na lampion, który musisz podbić. Nie lubię takich PK, bo jest to odgrzewanie znanej mi z harcerstwa tej części sztuki nawigacji, która nijak nie przydaje się w normalnej praktyce. To tak jakby liczyć teraz pierwiastki przy pomocy suwaka logarytmicznego, albo metodą słupka i kolejnych przybliżeń. Po co skoro są kalkulatory. Dość powiedzieć, ze męczyliśmy się z nim około 1.5h. Właściwie to męczyli się Tomek z Gawłem. My, tj. Ewa i ja, najpierw marzliśmy przy drodze, a potem schowaliśmy się do tego bunkra nieopodal i podsypialiśmy. Powoli uchodziły ze mnie chęci do dalszego napierania…
W tym bunkrze najbardziej podobały mi się komary. Były dosłownie wszędzie na ścianach bunkra. Mnóstwo komarów. Żaden jednak nie ruszył się, a nie miał w sumie daleko, by nas ugryźć i wziąć trochę życiodajnego pożywienia. Przypominało mi to ten stan, kiedy człowiek jest zziębnięty i wie, że powinien się ruszać, żeby się rozgrzać a jednocześnie jest mu już tak zimno, że w ogóle nie chce się ruszać.
PK jednak się znalazł. Przyznaję – nie ucieszyłem się, bo w bunkrze było ciepło, a na zewnątrz – gdzie się napiera – zdecydowanie nie. Po chwili udało sie jednak jakoś rozgrzać. Po drodze jednak przeszliśmy jeszcze przez rozgrzewanie dłoni Ewy – były już tak zziębnięte, że Ewa z trudem tylko mogła hamować. Twarda dziewucha! Nie pisnęła ani słowa.
No i to był już właściwie koniec. Dość dramatyczny, bo jak się okazało, PK6 – przeprawa przez rzekę – zwinął się dokładnie 5 minut przed naszym przybyciem. Jeszcze ich szukaliśmy, ale już ich (czyt. sędziów) nie było. Nic dziwnego – pewnie też im było zimno. Dziwne uczucie – już zdążyłem się pogodzić z tym, że napieramy dalej, już zacząłem marzyć o wschodzie i związanym z nim cieple i chęciach do życia, już mi się to wszystko znów zaczęło podobać, bo prawie całej nocy niechęci do bezwzględnej natury. No i klops. Już się dalej nie da.
Powrót, jak to zwykle w takich sytuacjach, nie był sympatyczny. Nawet w czasie powrotu musieliśmy kilka razy pompować Gawłowi koła. W sumie w trakcie zawodów, jeżeli mnie pamięć nie myli, złapaliśmy 8 dętek. Sporo, co? Zwłaszcza, ze rajd był praktycznie cały w mieście, a nie po kaktusach w Ameryce.
[b]Postart[/b]
Przyszło mi takim niekończeniem kończyć tegoroczny sezon rajdowy. Może to dobre wyjście do dobrze przepracowane zimy? Cały cykl oceniam bardzo pozytywnie. Trudno mi się wypowiadać nt. tych zawodów, bo niewiele na nich widziałem. Z tego co mówili inni – najlepsze mnie ominęło. Ale cieszę się, że ktoś zorganizował cykl krótkich rajdów, spokojnie konkurujący i – moim zdaniem – w wielu miejscach wygrywający z cyklem Salomon Cup. Cieszę się, że ktoś bez wielkiej pompy, ale solidnie i bez megalomanii wykonuje swoja robotę – zrobienie dobrego rajdu, któremu nic nie będzie brakowało. Wierzę, że ta koncepcja – krótkich rajdów czwórkowych – jakiejkolwiek by nie przyjęła formy, odniesie sukces i w przyszłym roku.
A w końcówce doczekaliśmy się jakiegoś pocieszenia Na skutek dobrego zrządzenia losu udało nam się jeszcze załapać na pudło, chociaż zawdzięczamy to tylko jednemu punktowi w klasyfikacji. Zawsze to coś, nie?
[i]Zdjęcia opublikowane dzięki uprzejmości www.exmedio.pl [/i]
Zostaw odpowiedź