[img align=left]/xoops/modules/wfsection/images/article/DCImage2.gif[/img][url=www.speleo.napieraj.pl][img align=right]http://www.napieraj.pl/images/other/logo_speleo.jpg[/img][/url][size=”large”]Desert Cup 2003[/size]
[size=”small”] Mali. 02-04 grudnia 2003[/size]
Piotr Kosmala
Speleo Adventure Team
www.speleo.napieraj.pl
e-mail: [email protected]
tel +49-170-9966019


Jeszcze podczas powrotu z Subaru Primal Quest – jednych z najtrudniejszch i najdłuższych rajdów przygodowych sezonu 2003 – zastanawiałem się nad wzięciem udziału w Desert Cup, zawodów, o których wiedziałem głównie z opowiadań Artura. W 2001 roku dobiegł na metę w Jordanii na dziewiątym miejscu. Łatwo nie będzie, tego byłem pewien, ale skoro sukcesem zakończyliśmy 830-kilometrową przygodę w Kalifornii i Newadzie, to dlaczego miałbym się obawiać stu kilkudziesięciu…?
Początkowo namawiałem zespół na wspólny start ale niestety na przeszkodzie stanęły wykorzystane już wcześniej urlopy i obawy przed bardzo wysokim wpisowym. Jak przystało na niepoprawnego optymistę, założyłem, że pieniądze się znajdą, po czym wziąłem się za ostre trenowanie. Może nawet zbyt się wziąłem… Sezon był wypełniony startami ale głównie rajdami przygodowymi więc postanowiłem przez dwa miesiące pozostałe do startu nie wsiadać już na rower i robić kilometry tylko na butach. Z marszu, bez przygotowania prędkościowego, maraton w Monachium w 3 godziny 11 minut czyli tylko 12 minut wolniej niż moja życiówka. Długie, 30-70 km rozbiegania po piachu i w górach, często z plecakiem. Prawie 100-kilometrowy Navigator Race, który udało się nam wspólnie z Remikiem wygrać. Wszystko tip-top, forma i samopoczucie jak należy. Więc może powinienem był się spodziewać drobnych komplikacji. Dwa tygodnie do startu a ja robiąc siłę biegową nadrywam ścięgno prawej nogi! Początkowo mam jeszcze nadzieję, że to nic poważnego ale 50-kilometrowy bieg w Alpach krótko po feralnym treningu wszystko wyjaśnia. Oględnie to ujmując nadpsuta noga nie jest mi teraz na rękę. Chcę nawet rezygnować z wyjazdu ale jest za późno na odzyskanie wpisowgo więc postanawiam, że do startu nic nie będę się ruszał i zaczynam kurację ścięgna. Aśka śmieje sie, ze moja kuracja polega głównie na nieustannym myśleniu o nim.

[img align=left]/xoops/modules/wfsection/images/article/DC3Image12.jpg[/img] Finansowy optymizm na niewiele się zdał, nie pomogła nawet renoma zespołu Speleo Team DEC – za zawody muszę bulić sam. Prawdą jest też to, że przez nawał pracy zawodowej nie miałem czasu na szukanie sponsorów. Przynajmniej pojadę do Afryki bez zobowiązań, powalczę tylko dla siebie, myślę sobie. Mimo wszystko w nienajlepszym humorze jadę do Paryża, skąd wspólnie z pozostałymi zawodnikami i organizatorami polecimy do Bamako, stolicy Mali.

Afrykańskie klimaty witają nas już na 3 terminalu lotniska CDG w Paryżu. Na samolot jest więcej chętnych niż dostępnych miejsc ale ekipa Desert Cup ma „lepsze” bilety więc tylko z 2-godzinnym opóźnieniem zasiadamy w mocno wysłużonym airbusie. Natychmiast zasypiam bo całą noc prowadziłem ale już wkrótce budzi mnie głos pilota, który ku wątpliwej uciesze pasażerów ogłasza, że musi zawrócić samolot bo trzeba go nieco podreperować. Więc znowu w kimono bo przecież na zawodach nie będzie spania.
Samolot leci już pare godzin a w dole piach, góry i piach – Sahara. W Bamako przesiadamy się do dwóch DC-9, przy których wspomniany wcześniej airbus to funkiel nówka sztuka i lecimy do Mopti. Tylko 50 minut. W Mopti oczekuje nas liczny i hałaśliwy komitet powitalny. I Afryka. Robię na próbę 50-metrową przebieżkę po płycie lotniska – chyba tylko po to, żeby jeszcze bardziej popsuć sobie humor bo noga natychmiast przypomina o sobie. Rzucili bagaże, niemal każdy sięga do kieszeni. W tym towarzystwie nikt bez tikki nigdzie się nie rusza – w jej świetle szukasz swojej walizki wśród sztuk wyrzuconych z samolotu wprost na pobocze lotniska. Po drugiej stronie terminalu wielkości niewielkiego dworca PKP czeka na nas kilkadziesiąt terenówek, którymi w ponad 2 godziny pokonamy 25-kilometrową trasę po bezdrożach do obozu z namiotami. W końcu będzie się można spokojnie wyspać.

[b] Poniedziałek, 2 grudnia 2003. [/b]
Weryfikacja sprzętu. Każdy oddaje swój dobytek pozostawiając sprzęt, z którym i w którym wystartuje. W plecaku trzeba będzie obowiązkowo targać: śpiwór, latarkę z zapasowymi bateriami, litr wody i 2000 kcal rezerwy, 2000-5000 kcal wyżywienia, moskitierę, pompkę do odsysania jadu, jedną pokaźnych rozmiarów flarę, NRCetę, apteczkę, gwizdek, lusterko, pelerynę na wypadek burzy piaskowej, 2 glow sticki. Wcale nie mało, razem ładnych kilka kilo. Wokół obozu coraz większa grupa lokalnej społeczności. Ruch niczym w ulu. Nawet najmniej zaznajomieni z zagadnieniami mowy francuskiej szybko poznają kilka podstawowych słów: [i] Cadeau, monsieur, mon ami, monsieur, cadeau, cadeau… [/i]i tak w kółko. Na trasie usłyszy to każdy z nas jeszcze setki razy. Wieczorem odprawa. Na punktach kontrolnych będziemy dostawać tylko wodę – 1,5 lub 3 litry. PK średnio co 12km. Nie wolno pić żadnej innej wody niż tej dostarczonej przez organizatora. I uwaga na komary. Dowiaduję się, że na malarię wciąż umiera na świecie więcej ludzi niż na jakąkolwiek inną chorobę. Jeszcze tylko kolacja i do namiotów. Każdy stara się pożądnie wyspać.

[img align=right]/xoops/modules/wfsection/images/article/DC3Image14.jpg[/img][b]Wtorek, 3 grudnia 2003.[/b]
Dzień startu. Wstaję grubo przed szóstą. Ostatnie przygotowania. Będzie gorąco – nie trzeba być meteorologiem aby to przewidzieć obserwując poranną mgłę i wschodzące słońce. Składamy namioty i w ponad 150-osobowym tłumie w bojowych nastrojach zmierzamy w stronę dużej dmuchanej bramki startowej. Jeszcze tylko krótkie przemówienia skutecznie zagłuszane rykiem krążącego nad naszymi głowami śmigłowca i… w tłumie zawodników dostrzegam legendę za życia – Marco Olmo. Z zazdrością przyglądam się jego własnej roboty plecakowi, który od mojego, optymalnie, jak mi się wydawało, spakowanego, ma tę zasadniczą różnicę, że z pewnością waży z kilogram mniej. Ale co tam, nie sprzęt biega (he, he…). Postanawiam trzymać Marco na początku rajdu, żeby zobaczyć jakim tempem „chodzi” na zawodach mistrz. No i poszły konie po betonie, chciałoby sie rzec, podczas gdy stopa po kostkę w piachu. Ale trzymam Marco, do pierwszego PK to przecież tylko 13 km. Nie jest źle, prędkość wygląda mi na 4’40”/km więc spoko. Tylko ten piach. Ale tempo, które przez pierwsze 30 minut wydawało mi się w sam raz, zdaje się być coraz szybsze. Po kolejnych kilkunastu minutach jestem raczej pewien, że tak to ja długo nie pociągnę. Trasa ma w końcu 179km! W międzyczasie dochodzi nas Malijczyk Siaka Sanguare, wyprzedza Marco i… zaczyna nam uciekać. Włoch najpierw pozwala na taki manewr ale po chwili stwierdza, że się nie da i przyspiesza. Jeśli on wytrzyma takie tempo do końca to chyle czoło do samej ziemi. Dla mnie te 10 km wystarczy. Kilka razy rozmawiałem wcześniej z Arturem o taktyce. Mam trzymać czub ale szarżującym na samym początku miałem dać szansę się wykazać. Więc daję, chociaż szkoda, że Marco z grupą kilku wyrypiarzy powoli mi odchodzą.
Pierwszy PK. Wpadam, uzupełniam tylko wodę w bidonach zamocowanych na szelkach plecaka i w drogę. Przede mną sami mocarze ale na plecach czuję ciężki oddech reszty stawki.
Dalej wioska i olbrzymia ilość dopingujących dzieci. Mój suunto wskazuje w pewnym momencie 46 stopni, ale nie potrzebuję termometru, żeby stwierdzić, że mrozu nie ma. Mimo wszystko bardzo przyjemnie by się tak biegło ale niestety nabyta kontuzja powoli zaczyna dawać o sobie znak. Niedobrze. Po kolejnej godzinie czuję też ścięgno z tyłu, powyżej kolana a łydę rwie już niemiłosiernie. Sprawa robi się jasna – daleko w takim stanie to ja raczej nie zabiegnę i na przyzwoity wynik nie ma już pewnie szans. Ale nie po to jechałem do Afryki, żeby schodzić z trasy. Postanawiam przejść do ćwiczonego na treningach marszu. Na twardym podłożu potrafiłem iść nawet do 8,5km/h. Tylko, że do mety jeszcze grubo ponad 100 kilometrów…
Znam na tyle francuski, żeby zrozumieć komentarz pierwszej kobiety, która mnie dogania:[i] „Dopiero początek a ten już przeszedł do marszu…?”[/i]. Wygląda na mocarną (skończy na 30-miejscu) ale mimo wszystko głupio mi. Na kolejnym PK jeszcze szybciej napełniam bidony i w drogę. W mojej sytuacji nie ma czasu na odpoczynek.

[img align=left]/xoops/modules/wfsection/images/article/DC3Image15.jpg[/img] Mija mnie niestety coraz więcej osób. Psycha trochę siada ale tuż po południu dochodzę dwóch Szwedów. ARowcy, skończyli m.in. Southern Traverse. Chwile gadamy. Skarżą się na upał. Dochodzę do wniosku, że to moje tempo nie jest wcale takie wolne. Więc na podejściu ich zostawiam. W dwa dni póżniej się dowiem, że podobnie jak ponad 50 osób nie ukończyli zawodów.
Rozpoczyna się drugie podejście pod górę. Znowu wioski plemienia Dogon, jednego z najstarszych ludów na ziemi. Przy zejściu jakby trochę lepiej. Znowu kogoś mijam, więc może nie będzie tak źle. PK. Nalałem szybko wody i jestem gotowy. Z punktu wychodzi dwójka Francuzów: Xavier Clergerie (skończy na piatym miejscu) i Patrice Balard. Zaczynają truchtać a ja staram się utrzymać ich tempo. Ale niestety po 2-3 kilometrach mam dość. Na tym etapie oznakowanie szlaku jest szczególnie kiepskie i prawie 10 kilometrów muszę pokonać z kompasem na kierunek. Mapy takie sobie wiec trudno na nich polegać.
Późne popołudnie. W jakiejś wiosce otacza mnie gromadka dzieci. Jak na Afrykę, raczej niewielka – może 50-60 bosych sztuk. Przy takiej publice nie wypada się ociągać więc przechodzę do ślamazarnego truchtu. Ścięgno oczywiście natychmiast o sobie przypomina ale co tam, byle wytrzymać do końca wioski. Tylko, że wieś się kończy a moi mali przyjaciele wciąż wokół mnie. Na wypadek, gdybym już zapomniał, słyszę: [i]Cadeau, monsieur, monsieur, cadeau, cadeau…[/i]I tak przez ładne pół godziny. Dopiero po kilku kilometrach, gdy wpadliśmy do następnej wioski towarzystwo mnie opuściło ale natychmiast znalazłem się w kręgu zainteresowania nowej ekipy. I znowu [i]Cadeau, monsieur, cadeau…,[/i] i znowu krzyk i harmider. Afryka.
Powoli zapada zmrok. Do mety jeszcze 90 kilometrów. Na przebiegach mijają mnie truchtający zawodnicy ale jak się okazuje, jestem w stanie nadrabiać te straty moimi bardzo sprawnymi postojami na punktach kontrolnych. Na dłuższym odcinku mijam się w ten sposób z Ibrahimem Kante – drugim zawodnikiem ekipy malijskiej. Rozmawiamy, dowiaduję się o życiu i metodach treningowych sportowców w tym kraju. Wszystko na żywioł i za przysłowiową osełkę masła. Trochę to smutne.
Późnym wieczorem dobierają się do mnie komary. Nic sobie nie robią z DEETa, który miał mnie bronić przed wszelkimi insektami. Trochę mnie to niepokoi bo jedno skuteczne ukąszenie może wiązać się z mabyciem malarii. Na PK rozmawiam chwilę z lekarzem, który mnie informuje, że w tej okolicy wszyscy przechodzą malarię. Z różnym skutkiem, dodaje. To mnie pocieszył…
Noc w pełni. Własnie udało mi się uciec kilku próbującym jeszcze truchtać. Ibrahim też gdzieś za mną. Na CP10 dowiaduję się, że jestem na ósmym miejscu! Nie chce mi się wierzyć. Na kolejny punkt kontrolny wpadam gdy wychodzi z niego Jacques David. Widzę, że truchta ale niestety nie jestem w stanie poderwać się za nim. A szkoda bo później mi się przyzna, że przetruchtał tylko 2 km i przeszedł do marszu. Pomimo tego wyprzedził jeszcze wyczerpanego Christiana Gintera i zakończył zawody na szóstym miejscu.

Wstaje kolejny dzień. Do mety już tylko 35 km. Pół nocy oglądałem się do tyłu i dopiero teraz dostrzegam jakąś postać. To Patrice Balard z francuskiego zespołu Legendre Bretagne Ultra. Też ma problemy z truchtaniem ale za wszelką cenę chciał mnie dojść bo, czego dowiedziałem się później, jest daltonistą i ma kłopot z rozpoznaniem malowanych na czerwono oznaczeń trasy. W nocy miał ułatwione zadanie bo do wyznakowania użyto glow sticków.
Po kilkudziesięciu minutach napieramy już razem. Czasem się podrywa do lekkiego truchtu. Ja trzymam, chociaż w oczach świeczki. On na szczęście za każdym razem szybko puchnie a ja mam chwilę na prowizoryczny masaż nogi. Słońce rozpoczyna swój kolejny dzień ciężkiej pracy. Przed nami góra, u zbocza którego jest CP13.
Żar leje się z nieba. Zdarzyło mi się już przeżyć ciężkie chwile podczas rajdów przygodowych ale to tutaj to prawdziwa extrema. Na 15 km przed metą Patrice pyta czy nie zrobilibyśmy jakiejś przerwy. Ja mu na to, że niech odpoczywa jak musi ale ja idę bo chcę mieć te zawody już za sobą. I idę chociaż mózg mi się ostro lasuje. Patrice sapie ale się nie zatrzymuje.
[img align=left]/xoops/modules/wfsection/images/article/DC3Image08.jpg[/img] I w ten sposób dochodzimy razem do mety. Zmęczeni ale szczęśliwi. Nasz czas to 31 godzin 50 minut i 6 sekund. Nie mam żadnych kar więc jestem sklasyfikowany na ósmej pozycji. Na pierwszą czwórkę nie było szans ale do piątego zabrakło „tylko” 50 minut.
A Marco Olmo wytrzymał, a jakże, nadane tempo i po 21 godzinach i 46 minutach pokonał 179 km. Drugi na mecie, prawie w trzy godziny później, stawił się Patrice Kergosien wygrywając z trzecim – Albertem Vallee kolejne dwie godziny.
Do powrotu mamy teraz kilka wolnych dni, które przeznaczam na zwiedzanie Mali. Wybieramy się między innymi do Djenne – miasta zbudowanego z gliny. Inny świat. Niestety zbyt często nasuwa się myśl, że to właśnie musi być ten trzeci. W sobotę oficjalne zakończenie.
Wracam niby zadowolony ale czuję też jakiś niedosyt. Mogło być lepiej – coś mi głupio podpowiada. Ale 179 kilometrów to przecież jest kawałek a 8 miejsce to jak na razie najlepszy wynik Polaka na Desert Cup.
Następnym razem będzie lepiej. Ale wcześniej cały sezon startów w rajdach przygodowych.

Na długo pozostaną mi w pamięci obrazki z Afryki. Pragnącym ujarzmić przerosły apetyt polecam wizytę na targu rybnym w Mopti. A wszystkim napieraczom te niełatwe zawody


1. Marco Olmo (Włochy) czas: 21h 46′ 18″
2. Patrice Kergosien (Francja) czas: 24h 28′ 14″
3. Albert Valee (Francja) czas: 26h 25′ 16″


8. Piotr Kosmala (Polska) czas: 31h 50′ 06″

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany