[size=x-large][b]Psy deszczowe[/b][/size]
Relacja z trasy Speed rajdu Bergson Winter Challenge 2009
Magda Ostrowska-Dołęgowska RaidLight napieraj.pl z żółwiem
[i]Popatrz Krzyś, jestem już w takim stanie, że rzeczy, które są naprawdę wydają mi się halucynacjami, o na przykład te gąsiennice od skutera śnieżnego – powiedziałam i dla zaakcentowania puknęłam w nie kijkiem. W tym miejscu pojawiły się dwie głębokie szramy a ja wystraszyłam się, że popsułam te gąsiennice. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że to śnieg, jak wszystkie inne cuda, które widziały moje oczy na czarnym szlaku między schroniskiem na Turbaczu a punktem nr 13.[/i]
Przed zawodami był ogromny stres. W końcu to zima, pora mało sprzyjająca choćby długim nocnym wędrówkom. Normalny człowiek pojedzie na narty do Korbielowa, Zakopanego czy Wisły, ewentualnie spędzi długi dzień torując sobie drogę w kopnym śniegu do schroniska, tam wypije grzane piwko, zje racuchy i z pełnym brzuchem, zygzakiem stoczy się na dół. Kilka razy zdarzyło mi się już obserwować Bergsona – długiego i krótkiego i nie wyobrażałam sobie siebie w takiej scenerii. Ale mój mąż i partner postanowił zrobić mi sprawdzian zanim zabierze mnie na dłuższe zawody. Zatem – był stres. Całe pakowanie wzięłam na siebie (bo on do samego wyjazdu dzielnie pracował), już w domu przygotowałam przepak i rzeczy na start. W bazie zawodów nie mogłam sobie do końca znaleźć miejsca. Serducho waliło jak oszalałe – choć nie wiem czym było się stresować (przecież i tak to mija już po pierwszym biegu na orientację). Myślałam, że to, że zawody zaczynają się nocą jest i plusem i minusem – pamiętałam jak Piotrek Dymus z Drewniakiem zaczynali BWC Speed w 2006 roku wejściem na Śnieżkę przy niezbyt korzystnej aurze. Nie zazdrościłam im wtedy i myślałam, że karalucha bym z domu nie wyrzuciła w taką pogodę. Ale z drugiej strony – pierwsza noc będzie już za nami, na początku zawsze jest moc a najwyżej kryzys przyjdzie za dnia. Kiedy zaczynaliśmy już chciało nam się spać. Kilka intensywnych dni przed zawodami zrobiło swoje a i sam dzień startu do lekkich nie należał.
Pierwsze spojrzenie na mapę i już wiemy, że organizator w tym roku trochę nie miał serca do Speedów. Zapewne chciał dobrze, żeby wszystkie punkty miały obstawę, dawały wiele możliwości odpoczynku w ciepłym miejscu, ale prawdę powiedziawszy – to nie wyszło najlepiej. Ludzie chodzili i z niedowierzaniem kręcili głowami.
[i]- Trzy razy przez Schronisko Stare Wierchy?! Trzy razy przez Bacówkę na Maciejowej?! Ktoś tu sobie robi jaja [/i]– dało się słyszeć pomruki dezaprobaty. Inni, którzy mniej się tym emocjonowali mówili po prostu – nuda.
Wystartowaliśmy o 22.00 spod Muszli Koncertowej w Rabce. Bieg na orientację poszedł nam na tyle gładko, że nawet już go nie pamiętam. Wybraliśmy dobry „kierunek zwiedzania”, nie przyszło nam ani razu torować, z resztą – po co się zarżnąć już na początku? Po niecałej godzinie zmienialiśmy już buty, wcinaliśmy banany i ukrywszy biegowe buty pod ławką w śniegu (nie chcieliśmy biec w „espedach”, postanowiliśmy wziąć buty, które będzie można po biegu z czystym sumieniem wyrzucić) i ruszyliśmy na rower. Pierwszy przelot po dobrze odśnieżonych drogach asfaltowych stał pod znakiem przepinania się między kolejnymi peletonami. Pamiętam z niego głównie czerwone, migające światełka i koła rowerów, których się trzymałam. Na zjeździe przyszło mi się zmierzyć z przyprószonym śniegiem asfaltem. Miałam kolcowaną oponę z przodu ale z tyłu nie i przyznaję – większość zawodów zjeżdżałam jak sierota. Później szło gładko. Drogi były w naprawdę niezłym stanie, dopiero w Obidowej zaczął się porządniejszy śnieg, po którym jechało się jak w piasku, rower tańczył mambo, lambadę, czy co tam on potrafi. I wreszcie tam, gdzie zielony szlak pnie się pod górę do Starych Wierchów zaczęła się zabawa. Trzeba grzecznie zsiadać i pchać pod górę z początku lżej, więcej mocy, później ciężko. Gdy mijałam Michała Kiełbasińskiego zlanego potem i z błędnym wzrokiem zrobiło mi się głupio. Ale tu się nie ma nad czym rozczulać – trzeba napierać – pomyślałam i pognałam do góry. I tu zaczął się fragment trasy, którego nauczyłam się na pamięć – było nam dane przemknąć nim jeszcze później dwa razy. Czerwony szlak wił się odrobinkę góra – dół, ale choćby nie wiem jak się człowiek nie przymierzał – jechać się nie dało. W dół trochę zbiegania, po płaskim podganianie chłopaków – Gawła i Maćka Tracza. Jeszcze jedno schronisko i… wpadamy na stok narciarski. Wyratrakowany aż miło. Chłopakom zaświeciły się ogniki podniecenia w oczach a mnie – przypomniał się tekst Anusiaka z Włatców Móch – no to… nasrałem w zbroję. Chłopaki zjeżdżali a ja szybko przebierając nóżkami zbiegałam z rowerem. Może nie zrobiłam tego stylowo – ale dotarłam na dół w jednym kawałku. – Jeszcze tylko jeden punkt – chciałoby się pomyśleć – i zadanie specjalne. Ale jak się patrzyło na mapę to wcale nie chciało się o tym myśleć. Jak stało się już u podnóża wejścia na Luboń – w ogóle już nic się nie chciało. Ale pchaliśmy. Powoli, konsekwentnie pod górę. Wydeptane ślady po jednej stronie, rynienka na rower po drugiej. Ci, którzy szli tamtędy pierwsi nie mieli tej rynienki ani takich komfortowych warunków – współczułam. Oj ciężkie to było podejście i wielu zawodnikom dało w kość. Niektórzy się trochę zatrzymywali, inni nas doganiali, ale gdy przepuszczaliśmy ich do przodu nie kwapili się by pędzić do góry. Krzysiek wziął mój rower na hol, ale i tak strasznie dużo i ciężko przyszło nam pracować by rowery w końcu znalazły się na górze. Tam – dojście na zadanie – most linowy i jaskinki z punktami. Most – rewelacja. Zrobiony naprawdę dobrze. Spodziewałam się „chłostania zwłok” jak to zwykłam nazywać – że na koniec trzeba będzie siłowo dymać do góry. Ale poszło zadziwiająco lekko. Podczas powrotu do rowerów błogosławiliśmy rękawiczki SealSkinz, dzięki którym mogliśmy się wspinać na czworaka na bardziej stromych fragmentach i nie bać przemoczenia. Mimo zapewnień organizatora, że zielony szlak zawiera „fragmenty, którymi nawet da się jechać” – nie dało się. Śnieżna paciaja wyrobiona przez kilkadziesiąt stóp ustąpiła tylko nielicznym, bardziej wytrawnym rowerzystom. Większość, w tym my – zbiegała.
Gdy dojechaliśmy do przepaku było już jasno. Króciutki odpoczynek, małe przebieranko i po wymianie pustych papierków po smakołykach na pełne ruszyliśmy na pieszy. Wzięliśmy mój telefon, który przez prawie pół godziny przygrywał nam piosenkami Toma Waitsa w wykonaniu Kazika.
[i]
Ach, co za noc przetańczyliśmy ją,
A wtedy przyszło olśnienie…
Ach, co za noc! Po co nam inny dom,
Gdy niebo nad głową i deszcz?!
[/i]
Tak, „przetańczyliśmy” tę noc a nad głową zamiast deszczu – śnieg. Kiedy wspinaliśmy się stokiem (tym samym, na którym do mych oczu zajrzała tej nocy groza) prószył wściekle i wciskał się do oczu. Gonił nas Kiełbasa z Hubim, przed nami byli chłopaki z akademiec.pl. Ukraińców, którzy minęli nas radośnie biegiem jeszcze w Rabce – nie widzieliśmy. W dobrych nastrojach pięliśmy się w górę, znaną nam już drogą między schroniskami. Ze Starych Wierchów poszliśmy czerwonym szlakiem do Obidowca, tutaj Michał i Hubert założyli rakiety, co dało nam szansę przed nimi uciec. O tym, że zakładanie rakiet na tak ładnie ubitym śniegu było bez sensu przekonaliśmy się dopiero na Turbaczu, bo dopiero tam, gdy mieliśmy już w brzuchach pyszną pomidorówkę i szarlotkę, znowu ich spotkaliśmy. Ale zanim tam dotarliśmy czekała nas droga z Obidowca do Koninek z szybką końcówką stokiem narciarskim. Z Koninek niebieski szlak poprowadził nas na Turbacz. Ach ciężka to była droga. Każde wypłaszczenie, każda polana dawała nadzieję na rychły koniec beznadziejnie dłużącego się podejścia, ale takich polan i wypłaszczeń było strasznie dużo. Dopiero gdy dotarliśmy na Czoło Turbacza wiedzieliśmy, że teraz już jest niedaleko. Ale tu z kolei było zimno, grząsko, ślady poprzedników zasypała zamieć a mroźny wiatr nie nastrajał pozytywnie.
– Jeśli nie zatrzymamy się w schronisku na popas, nigdzie dalej nie pójdę – zamierzałam zaszantażować Krzyśka. Okazało się jednak, że nie muszę. Jemu podejście też dało w kość. Pyszna szarlotka z bitą śmietaną i zupa pomidorowa dodały nam siły i potężnie wzmocniły naszą psychę. Po 15 minutach przyszedł Maciek Tracz z Gawłem. Też w niezbyt fiołkowej aurze. Mówili, że Dorota Kwiatkowska ich poganiała i wsiadała im na ambicję, ale została z tyłu. Przyszło nam na nią poczekać jeszcze koło 10 minut. Oczy Doroty mówiły wszystko – Oczy niebieskie mówią wprost, dzisiaj wyjątkowo aktywna noc (śpiewał Kazik). Wkrótce też pojawili się Kiełbasa i Hiubi – żal było na nich patrzeć. Powiedzmy delikatnie – oni też się zmęczyli. Pomiędzy szarlotką a pomidorową na stole wylądowała mapa. Następny punkt – bezsensowna rzeźnia. Spadamy z Turbacza (1310 m n.p.m.) do Kurnytowej Koliby (900 m n.p.m.). Niby droga nie tak daleka, niby to tylko 410 metrów w pionie, ale pierwszy team – Hercik z Dymusem jeszcze stamtąd nie wrócili a wyszli ponad trzy godziny temu. – No to pisior w skwarkach – jak mówi Maślana (Włatcy Móch). Dobrze, że nabraliśmy sił. Dorota z Danielem Jończym nie decydują się iść dalej. Mają już dosyć. Dorota ostatnio chorowała a teraz nie chce jej się zarzynać. Gdyby punktu 11 nie było poszliby dalej. Namawiamy ich żeby odpoczęli, zjedli coś i dopiero ruszyli. Ale nie chcą się już z nami ścigać. Do schroniska wreszcie wpadają liderzy (Speleo Salomon). [i]- Trochę wam przetarliśmy – [/i]mówi Piorek z Piotrkiem, a jego łobuzerski uśmiech daje do zrozumienia, że lekko nie będzie. Maciek i Gaweł wychodzą, my wkrótce za nimi.
Wiemy, że zabawa w punkt 11 zajmie nam też koło czterech godzin. W końcu my nie będziemy już musieli torować. Po drodze spotykamy jeszcze Pawła Moszkowicza ze Sławkiem (Navigator Poldim), dziękujemy im grzecznie za przecieranie i walimy w dół. Mijamy się jeszcze z kilkoma zespołami, które mają jedenastkę już za sobą. W dolinie doganiamy Gawła i Maćka. Oni stają na popas – my odwracamy się na pięcie i gonimy Ukraińców (Traverse mix). Wiemy, że mamy do nich około 10 minut straty. Pod górę idzie nam ciężko. Śnieg jest miałki,oblepia nogi jak masło, grzęźnie się w nim. Na chwilę pojawia się słońce. Chłoniemy je niczym robocik z bajki Wall-E, tylko nie mamy takiej fachowej baterii słonecznej. Mijają nas schodzące w dół kolejne teamy. Obliczamy jaką stratę ma do nas kolejny MIX. Troszkę ponad godzinę. Ale w górę przemieszczamy się wolno, więc nie wiadomo co będzie dalej. Docieramy w końcu znowu do schroniska na Turbaczu. Jeszcze jeden obiadek. Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu spotykam Zosię – koleżankę z roku z jej chłopakiem. I dociera do mnie absurd tej sytuacji. W nędznym stanie staram się prowadzić z nimi konwersację. Zosia opowiada, że się wyprowadziła z domu, pytają nas trochę o zawody. Ja (ku wielkiemu rozbawieniu Gawła) cedzę powoli słowa, podobno trochę bez ładu i składu. Prowadzimy grzeczną konwersację, zapominamy podbić PK 12 i ruszamy dalej. Szczęśliwie szybko nam się o tym punkcie przypomina. Wracamy tracąc kolejne kilka minut do Ukraińców. Jest zimno a nastroje słabe.
Teraz jesteśmy mniej więcej w połowie rajdu. Robi się zimno i powoli zapada zmierzch. Idziemy najpierw żółtym, potem czarnym szlakiem, który prowadzi grzbietem łagodnie opadając w dół. Zaczynam widzieć rzeczy. Białe przedmioty w śniegu. Mnóstwo śmieci (tylko białe, bez nadruków) – jakieś opakowania po papierosach, mleku, plastikowe pojemniki na żywność, rolki taśmy do kasy fiskalnej, szczoteczki do zębów. Z jednej strony wkurza mnie, że to takie nieekologiczne, że te wszystkie śmieci tu leżą, z drugiej wiem cholera, że to tylko ja to widzę i tak naprawdę tego nie ma. Gdy robi się ciemniej pojawia się we mnie jakieś poczucie lęku. Przyjmuję halucynacje niby ze spokojem a jednak widzę za dużo i za często. Jakieś zwierzęta błyskające oczyma, jakieś dziwne konstrukcje, znaki na drzewach, napisy, zdobione litery: „zapraszamy”, „witamy”, i inne, których nie mogę rozczytać, bo wyimaginowały mi się zbyt skomplikowane czcionki. Najbardziej mnie wkurza, że nie wiem już co jest prawdą a co nie. Próbuję walnąć gąsiennice od skutera, które leżą przy drodze przyprószone śniegiem, stresuję się, że wybiłam w nich kijem dziurę, potem mówię sobie, że jestem głupia bo to tylko biały pył w kształcie gąsiennic a potem jeszcze dociera do mnie prawda.
– I jak ja mam nie mieć halunów, skoro ludzie rozstawiają przy drodze takie dziwaczne konstrukcje?! – mówię podziwiając rzadki model armatki śnieżnej-samoróbki. Jednak bliższy kontakt z nią uświadamia mi, że to tylko dwa drzewka przysłonięte śniegiem, obok przebiega błyszczącooki kot a na drzewie pojawia się wesoły napis: „Witajcie na czarnym szlaku!” (prostą czcionką Times New Roman). Krzysiek pociesza mnie – nie martw się, przed chwilą widziałem sweterek. Wiem, że to tylko kryzys i że minie, ale uporczywa myśl o słowie: waniliowe i emigracja nie dają mi spokoju a czarny szlak zaczyna doprowadzać do szału. Cały czas myślę, że jak już z niego zejdziemy – będzie dobrze.
[i]Dziś na kursie Singapur
Kapelusz noszę pełen bzdur!
I tęsknię jak pijany kot
Do nierealnej Ziemi Nod.
Będę z Chińczykami pił,
Lub na paryskiej barce żył,
Może pomaluję wiatr,
Albo z piasku skręcę bat!
Więc rozstania nadszedł czas!
[/i]
Nucę sobie w głowie, żeby nie myśleć o czarnym szlaku i jakoś docieramy do punktu 13. Mijają nas Ukraińcy. Stratę mamy do nich rzędu 15-20 minut. Ale jak tylko dopadamy zielony szlak cieszę się jak szalona i pędzę w dół (to się chyba nazywa psychoza depresyjno-maniakalna) tak, że nawigujący Krzysiek ma czasami kłopot z dogonieniem mnie. Jak ugryziona przez kobyłę pędzę zielonym szlakiem, tym samym, którym wczoraj wciągaliśmy rower do Starych Wierchów. Wpadamy do schroniska i oczom swoim nie wierzę – Ukraińcy. Dopędziliśmy ich. To dla mnie trochę nierealne. Tego nie planowaliśmy. Uciekaliśmy przecież przed MIXem za nami broniąc trzeciego miejsca a nucąc w głowie Singapur obiecywałam sobie, że jak skończymy pieszy – musimy się przespać w bazie przed rowerem. Dogonienie Ukraińców i ściganie się z nimi kłóci się z tą koncepcją. Nie zastanawiając się jednak wiele polecieliśmy dalej. Niech się dzieje co chce. Znowu czerwony szlak, znowu stok, tym razem w dół, bez roweru (ale niewiele się zmienił), z bandą narciarzy i snowboardzistów. Na asfalcie Krzysiek mnie pacyfikuje [i]– przejdźmy się trochę, bo mnie zajedziesz! [/i]Postanawiamy nie ścigać się z Ukraińcami. Jeszcze jeden etap przed nami, ja – mało doświadczona i zmęczona, nie wiadomo jak to ze mną będzie, jeśli nie odpoczniemy, tylko od razu polecimy na rower. Z Ukraińcami – zobaczymy jak będzie.
Docieramy do bazy i od razu spotykamy zwycięskich Piotrków. [i]- Na rowerze jest zimno. My robiliśmy 5 godzin. Ale wam poprzecieraliśmy.[/i] Lecimy do swojej sali. Kładziemy się – planowo Krzysiek 20 minut, ja 30. Adam Foland, który niestety wcześniej zszedł z trasy gasi światło. Ma nas obudzić. Prawie zasypiam i nagle robi mi się słabo i niedobrze. Siadam, przyciągam worek na śmieci, który jest w wyposażeniu obowiązkowym każdego zespołu i puszczam skromnego bełcika. A jednak worek się przydał! Ciekawe na jaką okoliczność przydaje się 15 metrów linki… Po bełciku zasypiam, ale gdy Krzysiek mnie budzi i każe się szykować jestem trochę wystraszona. Nie wiem co to ma znaczyć, niedobrze mi ciągle i trochę słabo. Na dworze zimno i przed nami ze 6, może więcej godzin. Osowiała zaczynam się ubierać. Adam mówi, że jakby co, to po mnie przyjedzie. Krzysiek jest twardy, pogania mnie, doprowadza do porządku. Naprawił pęknięty hol i nalał do bukłaka rozgazowanej coli (jest dobra na żołądek).
Wychodzimy. Jest zimno i dupiato. Jestem nie w sosie, ale pędzimy, bo trzeba się rozgrzać. Jak przed dojazdem do drogi, która ma nas doprowadzić (chociaż w dosyć zawiły sposób) do PK 17 spotykamy Ukraińców to normalnie ręce mi opadają. – A jedźcie już w cholerę! – myślę sobie. Krzysiek mówi, że się z nimi nie ścigamy. On mnie nie poholuje do góry (poza tym naprawiony hol jest za krótki i przy próbie obcieram często kołem o koło Krzyśka) a ja na zjazdach jestem cienka, bo się boję. Ukraińcy odstawiają nas bardzo szybko. Moje mdłości powracają gdy pchamy rowery śliską i dosyć stromą drogą do Jasionowa. Czasami się potykamy, Krzysiek bierze mój rower na hol. Pchamy. Co jakiś czas piję trochę Coli. Ale grzebiemy się jak muchy w smole. Potem mała zagwozdka nawigacyjna i docieramy do Poręby Górnej. Tutaj zaczyna się znowu pchanie w kopnym śniegu. Na szczęście Piotrki i parę następnych osób uformowało nam rynienkę na rower. Mijanka z Ukraińcami i wiemy już, że nie mamy szans ich dogonić. No i w głowie robi się trochę spokojniej. Teraz już po ptokach. Teraz już tylko uciekamy przed czwartymi. Punkt 17 – bez sensu. Pchanie roweru w jedną i w drugą stronę coś około 1,5-2 km. Sztuka dla sztuki. Od tak – żeby milej wspominać etap, żeby nie było nudy i żeby się stopy rozgrzały.
Dalej jest już prawie z górki. Leśniczówka w Koninie, do której prowadzi świetna droga, którą da się podjechać do samego punktu, nawrotka i powtórka z punktu w Koninkach. Teraz już długi asfaltowy przelot do Rabki na zadanie specjalne. Jedziemy do Niedźwiedzia, Podobina, wylatujemy na drogę numer 28 i po wielu, bardzo dłużących się nam górkach docieramy do Rabki jadąc razem z chłopakami z akademiec.pl. I tu trochę trafia nas szlag. Nie wiadomo gdzie ten cholerny most z oponami a tak już strasznie się go nie chce robić. Kiedyś myślałam, że zadania specjalne są fajne, bo urozmaicają, dojeżdżając na punkt 20 nie byłam pewna czy to takie ciekawe. Muszę zmobilizować swoje liche truchełko do ostatniego wysiłku. Trochę szukamy tego mostu a gdy go znajdujemy okazuje się, że musimy jeszcze podbić punkt, który stoi 300-400 metrów dalej. Skaranie boskie! No, ale dobra. Trzeba się spieszyć, bo zaraz ktoś nas tu łyknie. Miły Pan ubiera mnie w uprząż. Jestem głodna jak wilk. Po bełciku przyjęłam tylko parę łyków coli. Ale zjem już po zadaniu. Wspinam się, włażę na pierwszą oponę, od razu łapię za drugą, przestawiam jedną nogę, stoję okrakiem i hop, jestem na drugiej oponie i znowu jedna noga na trzecią oponę i tak dalej. Taktyka dobra. Nie jest to może finezyjne i ekspresowe wykonanie, ale teraz mam to gdzieś. Odpoczywam w rozkroku, daję rękom chwilę wytchnienia, raz i drugi i po zadaniu. Gdy potem dowiedziałam się, że Paweł Moszkowicz przymierzał się do niego 4 razy i nie dał rady – wyobrażałam sobie, że był w ciężkim stanie. Wafelek w zęby – nagroda za zadanie i jedziemy z chłopakami z akademiec.pl razem na metę kilkaset metrów poniżej w Muszli Koncertowej.
Miłe powitanie, chociaż mało widowni. Dwójka sędziów trochę z nami żartuje, przechodzimy z rowerami przez linię mety, ściskamy ręce chłopakom (dowiadujemy się, że Ukraińcy wsolili nam w sumie ponad godzinę na tych rowerach) i szczęśliwi idziemy do bazy. Zatrzymujemy się przy sędziach na trochę. Opowiadamy jak było, pijemy pyszną herbatę z cytryną i cukrem (jedną z najlepszych i najbardziej zasłużonych w życiu) i idziemy spać. Zupełnie nie wiem jak to się stało – nie tylko skończyłam te zawody, których przecież tak się bałam, ale jeszcze zajęliśmy 10 miejsce w klasyfikacji generalnej i 3 wśród MIXów. Na tych dużych, zimowych zawodach stanęłam na pudle. Warto było się pomęczyć. Do mety dotarło 22 ekipy z prawie 60, to pozwala chociaż przez chwilę poczuć się wyjątkowo.
[i]Ach, co za noc! Przetańczyliśmy ją!
I wtedy przyszło olśnienie!
Ach, co za noc! Wszystkie światła nam lśnią!
Szaleństwem przepełnił nas deszcz!
Chcę być deszczowym psem!
[/i]
Serdeczne podziękowania dla Kazika za Piosenki Toma Waitsa, które towarzyszyły mi w każdej minucie rajdu i dla mojego męża, który nie dość, że cały ten rajd ze mną przeszedł, to jeszcze znalazł i nagrał dla mnie te piosenki.
Zostaw odpowiedź