[size=x-large]KI Challenge 2007[/size]
Tekst: Kasia Zając
Chorwacja wita nas bezchmurnym niebem i wysoką jak dla nas, jeszcze nie przyzwyczajonych do „upałów” temperaturą. Na starcie w centrum Rijeki 19 zespołów – kilku lokalnych mocarzy triatlonistow, czujących się pewnie na swoim terenie, 2 teamy słoweńskie, które Piotrek pamięta z Mistrzostw Świata w Kanadzie i jeszcze paru innych kolesi z ogolonymi łydkami i wielkim bicepsem. Hmm…łatwo nie bedzie.
W celu rozproszenia stawki, organizatorzy serwują nam na początek sprint-paradę przez centrum miasta, do czekających przy rzece kajaków. My sprinterami nie jesteśmy i do kajaków dopadamy w połowie peletonu. Szybko zakładamy kamizelki i wskakujemy do naszej balii. Adriatyk o tej porze dnia jeszcze uśpiony, zawiewa lekka bryza, słońce przygrzewa, mewy latają – po prostu bajka…Ale to nie wczasy, więc dalej do wioseł panowie i panie! Po drodze jeden punkt kontrolny w małej zatoczce Preluk i czternastokilometrowy etap kończymy w miejscowości Opatije. Równie szybko jak założyliśmy, zrzucamy z siebie kamizelki i pędzimy za uciekającymi nam teamami. Jeszcze w mieście udaje nam się wyprzedzić jeden zespół. Po chwili spotykamy też naszych znajomych Niemców z zespołu Montrail Lappin. Jeszcze jeden udany wariant (oczywiście nie mój 🙂 ) i przed 3 PK udaje się nam ubiec jeszcze dwa zespoły (co niektórzy w czapeczkach Ironman, więc na pewno mocni są). Do czwórki biegniemy sobie całkiem przyjemną ścieżką, kiedy nagle z krzaków wybiegają nam na drogę nasi koledzy Słoweńcy. Obyci z terenem są niesamowicie, bo zawodnik który biegnie na czele nawet nie posiada mapy, a i tak z niezachwianą pewnością wybiera odpowiednie ścieżki. To się nazywa nawigator! Przyłączamy się do naszych ziomków, bo przecież w kupie zawsze raźniej. Przy okazji dowiadujemy się, że jesteśmy na prowadzeniu.
Podczas przemieszczania się z PK4 na PK5 można wyczuć lekkie napięcie w naszej gromadce. Zadanie specjalne – zjazd z wyschniętego wodospadu, każdy chce zacząc jako pierwszy. Coraz szybciej przebieramy więc nogami, coraz mocniej wszyscy dyszymy. Koniec końców, dajemy chłopakom fory;) i zadanie wykonujemy jako trzeci zespół. Oni w podzięce czekają jednak na nas i do TA1 docieramy wspólnie.
[b]Noc[/b]
Według prognoz miejscowych, zapowiada się chłodna, szczególnie, że to etap rowerowy. Chłopaki zakładają grubą bieliznę, czapki, ochraniacze neoprenowe, rękawiczki…Przecież to nie Syberia, myślimy sobie i dokładamy tylko jedną warstwę na górę plus paclite do plecaka. Z przepaku wyruszamy pierwsi i ostro pedałujemy pod góre. Zjedzony niedawno banan ostro daje mi się we znaki, ale nie chcę go jeszcze oddawać, tylko tempo tak jakoś powoli spada i spada… Teren jak na rowery dość trudny. Szuter o wielkości ziaren dokładnie takiej, że zarzuca kołami na wszystkie strony wcale nie ułatwia zjazdów, o podjazdach już nie mowiąc. Gdzieś miedzy 7 a 8 wieczorem podstępne gałęzie chcą mnie złapać za szyję, unik nie za bardzo mi wychodzi i zaliczam klasyczna kraksę. Straty na szczeście niewielkie – trochę dostaję się kolanu i biodru, ale od tej poru jadę już nieco asekuracyjnie. Trzy kolejne PK udaje nam się zaliczyć jeszcze za jasnego. Znaleźć jednak następny tak łatwo już nie jest. Wojskowa,”dokładna do bólu” mapa doprowadza Piotrka do malutkiej pasji (wiem, bo większa nadejdzie póżniej). Coraz bardziej czujemy jak oddalają nam się Słoweńcy. Szczęście w nieszczęściu, dogania nas ekipa chorwacka i bez problemu odnajduje jaskinię-kolejne zadanie specjalne. Wiadomo…własne podwórko…Będąc gospodarzami, czują też chyba, że mają większe przywileje i prawo do odpoczynku, bo tylko jeden z nich wchodzi do jaskini w poszukiwaniu punktu, drugi natomiast spędza upojne 25 minut pochrapując na zewnątrz. Każdy by tak chciał…O dziwo, w drodze na następny punkt spotykamy Słoweńców, którzy według informacji orgów byli już ponad godzinę przed nami. Lekki obłęd w oczach i pokładanie się co niektórych z nich na ziemii mówią same za siebie. Na szczęście nas Morfeusz jeszcze nie dopadł.
Jestem trochę przesądna, ale numer 13 lubię. PK 13 okazuje sie jednak najgorszym koszmarem. Krecimy się i miotamy nie mając pojęcia czemu wierzyc mniej: mapie, kompasowi, oznakowaniom szlaku czy własnym nosom. Ale skąd mamy wiedzieć, że czarne drogi na mapie, to w rzeczywistości pełnoprawne szlaki turystyczne, a szlaki na mapie to w rzeczywistości pozbawione już swej rangi ścieżki. Jak ja lubię chorwacką kartografię, mimo że nawigatorem nie jestem! Przy okazji krążenia po wypukłościach okolicy, skręcam sobie nogę w kostce, co jeszcze bardziej zwiększa moje „uwielbienie” dla chorwackich map. Jeszcze trochę, a popadłabym w małą paranoje, ale Piotrkowi ostatnim rzutem na taśmę udaje się rozwiązać ten niełatwy rebusik i znajduje punkt. Uff, było blisko…
W TA panowie ratownicy opatrują mi stopę i kolano, a raczej bardzo nieporadnie próbują. Cały zabieg zajmuje im 20 minut i naprawdę poważnie muszą się zastanowić w jaki sposób zawiązać kokardkę na końcu. W koncu ruszamy na ostatni trek. W moim wykonaniu to raczej kuśtykanie, ale po godzinie stopa rozchodzi się na tyle, że mogę nawet gdzieniegdzie podbiec. Mimo wszystko jednak szalone tempo to to już nie jest i nie wygląda na to, że się poprawi. Dwa punkty orienteeringu zaliczamy bez kłopotu (nie ma to jak dokładna mapa), potem długi przelot na pagór Śćulac oraz punkt przy starych stajniach. Jest 10:00, a słońce przygrzewa już niedowytrzymania. Do punktu przy rzece, gdzie ma się zaczynać etap white water, docieramy ok. 11:30. Od niechcenia i wyłącznie z czystej ciekawości pytamy jaką mamy stratę do teamów przed nami. Zdziwieni słyszymy, że nie straciliśmy nic na tym etapie do Słoweńców a Chorwatów nawet podgoniliśmy. A my przecież klasyczny spacerek z nóżki na nóżke praktykowalismy.
No nic, dogonić ich już raczej będzie bez szans: raz, że zostało już tylko 8km kajaków i 10km biegu, dwa, że kostka puchnie coraz bardziej. Zrelaksowani więc wsiadamy do łodki i dajemy się ponieść nurtowi. Rzeka zapewne bardzo ciekawa przy wyższym stanie wody, teraz przysparza parę problemów i Piotrek nieźle się gimnastykuje wskakując i wyskakując co chwilę, aby trochę nas przepchać. Po drodze jeszcze 3 wodospady, które pokonujemy w klasyczny chorwacki sposób: zawodnicy na butach wokół, łódka bez sternika środkiem spienionej wody. Na jednej z katarakt spuchnięta noga uniemożliwia mi dotarcie na dno wodospadu przed zrzucona łódką. Ku niemałej uciesze lokalnej społeczności Piotrek musi pogonić za nią kilkanaście metrów po wodzie.
Po dwóch godzinach na rzece docieramy do brzegu. Szybkie wyciśnięcie skarpetek i ostatnie 10 km do centrum Rijeki. Po drodze Piotrek zalicza jeszcze jedną kąpiel (wiadomo, chce się ładnie prezentowac na mecie;)) podbijając punkt umieszczony w kanionie. Ostatni punkt na Zamku w Rijece z pięknym widokiem na miasto i zatokę. Długimi schodami spadamy aż na sam dół do centrum i już znanymi nam sprzed niespełna 32 godzin uliczkami Starówki docieramy do mety.
Po 160km i 6000m przewyższenia, w stawce 19 zespołów, kończymy zawody na I miejscu w kat MIX i III w klasyfikacji generalnej. Limity czasowe okazują się tak napięte, że całą trasę udaje się pokonać tylko pierwszej trójce. Chociaż zasłużyliśmy sobie na porządny odpoczynek, niestety już krótko po zawodach musimy opuścić tę malownicżą część Chorwacji.
Zostaw odpowiedź