[i][b][size=medium]„The North Face Ultra-Trail Tour du Mont Blanc” czyli 158 km i 8500 m przewyższeń z buta.[/size][/b][/i]
[img]/xoops/modules/wfsection/images/article/montblanc/8128546a.jpg[/img]
[i][size=x-small]Igły Chamonix[/size][/i]
[b][size=medium]PRZYGOTOWANIA[/size][/b]
Pomysł wyjazdu do Szamoniksu narodził się we mnie rok temu, gdy zobaczyłem na stronie Petzla filmik z drugiej edycji imprezy North Face’a. Natychmiast zapałałem miłością do pomysłu obiegnięcia Blanca i zaliczenia przy okazji najtrudniejszego prawdopodobnie biegu trailowego w Europie. Niestety, na zapisanie się było o wiele za późno, więc prześledziłem tylko wyniki biegu w necie i zadowoliłem się póki co krajowymi startami, które utwierdziły mnie tylko w przekonaniu, że jestem już gotowy, by spróbować.
Cóż z tego, skoro znów przegapiłem zapisy (2000 miejsc wyczerpało się już w grudniu zeszłego roku)… 🙁 Na szczęście organizatorzy uruchomili losowanie 500 rezerwowych miejsc, z których jednak 300 zarezerwowali dla swoich francuskich rodaków. Czekałem na rezultaty losowania, jak na ogłoszenie wyników totka i na reszcie ze zdziwieniem stwierdziłem, że zostałem zakwalifikowany! Czym prędzej wpłaciłem 100 eurosów wpisowego i przez kolejne pół roku kontynuowałem treningi do startu.
Powiedzmy sobie szczerze, nie były to jakieś specjalnie sensowne treningi, bo nie miałem zupełnie dostępu nie tylko do gór, ale też jakichkolwiek nierówności terenu. Nawet roweru nie miałem, żeby sobie jakąś bułę wyrobić. Katowałem więc, jak tylko często się dało, pobliski lasek robiąc w nim zwykle godzinne, czasem dwugodzinne wybiegania. Zero treningu siły, dłuższej wytrzymałości, słowem niczego, co mogłoby zaprocentować w planowanym biegu. No, ale jednak biegałem a to lepsze niż nic i na pewno też nie zaszkodziło.
W górach przez cały okres przygotowań byłem trzy razy, w tym dwa razy zimą przebijając się samotnie przez śniegi Gorganów i Czarnohory. Poza odmrożeniami i hartem ducha wiele z tego treningowo nie wyniosłem. Postanowiłem więc zrobić sobie test i na początku lipca wystartowałem w Bieszczadach w „Biegu Rzeźnika”, który jest w swoich charakterystykach prawie połową biegu dookoła Blanca. Impreza tak jak i rok wcześniej była udana, bieg ukończyłem całkiem zadowolony ze swojej formy. I to był trzeci i ostatni mój pobyt w górach przed biegiem. 🙄
[img]/xoops/modules/wfsection/images/article/montblanc/c45dc182.jpg[/img]
[i][size=x-small]Zawodnik na trasie[/size][/i]
[b][size=medium]BIEG[/size][/b]
W Alpy wybrałem się z bratem (od razu: wielkie dzięki), który miał pełnić funkcję supportu przed i postartowego. To była nasza pierwsza wizyta w Chamonix i decyzja o przyjeździe kilka dni przed startem okazała się nadzwyczaj słuszna. Po samym wjeździe do doliny chodziliśmy z głowami zadartymi wysoko do góry, próbując bezskutecznie ogarnąć skalę otoczenia :-o. Na szczęście aklimatyzacja mentalna postępowała bardzo dobrze i po kilku dniach byliśmy już przyzwyczajeni, że te szczyty nad naszymi głowami znajdują się jakieś trzy i pół kilometra wyżej, a i okoliczne pagóry też z czasem przestały przytłaczać swym ogromem.
[img]/xoops/modules/wfsection/images/article/montblanc/3a55fb5e.jpg[/img]
[i][size=x-small]Aiguille du Midi[/size][/i]
Poza tym zacząłem się z lekka buzować przed startem, co nie było zresztą specjalnie trudne, ponieważ na Place d’Eglise stała już starto/meta, całe miasto obwieszone było plakatami biegu i wszyscy o nim gadali (co prawda nie wiem co, bo Franole wykazują dużą niechęć do uczenia się języków obcych, a ja również nie posiadłem znajomości ich rodzimej mowy), witryny sklepowe przeszły na wersję „trail running”, wreszcie wjechała wielka ciężarówa armii francuskiej, która okazała się być sceną i podium jednocześnie. Po mieście całymi stadami zaczęli przechadzać się kolesie z ogolonymi wyżyłowanymi łydami, na klatach obnosząc koszulki z groźnymi napisami typu „Marathon des Sables”, „Desert Cup” „Raid du Reunion” itp. 😎 Atmosfera napięcia narastała. W przeddzień startu w świetnie zorganizowanej bazie imprezy odebrałem numerek startowy 3214, pamiątkową koszulkę oraz siaty na dwa „przepaki”. Wyniosłem też tonę ulotek reklamujących masakryczne biegi w różnych częściach świata, czym narobiłem sobie planów na bliżej nieokreśloną przyszłość (żeby nie było wątpliwości plany związane są z biegami a nie z ulotkami ;-)).
[img]/xoops/modules/wfsection/images/article/montblanc/b22e4cc3.jpg[/img]
[i][size=x-small]Starto/meta[/size][/i]
Wreszcie nadeszła godzina wielkiej próby, której to próbie musieliśmy wszyscy sprostać i o godzinie 19.04, 25 sierpnia 2006 roku masa dwóch i pół tysiąca zawodników poczęła wylewać się z centrum Szamoniksu w kierunku południowym.
[img]/xoops/modules/wfsection/images/article/montblanc/b6408069.jpg[/img]
[i][size=x-small]Ruszyli![/size][/i]
Kiedy ja przeszedłem linię startu, pierwsi byli już pewnie ponad kilometr dalej, ale nie zestresowało mnie to specjalnie, bo w skali całego biegu nie miało to żadnego znaczenia. Póki jednak było płasko i w miarę szeroko postanowiłem przemieścić się gdzieś bliżej początku peletonu, by podkleić się pod jakieś silniejsze grupy. Pierwszy poważniejszy podbieg nastąpił po 8 kilometrach i 700 metrów wyżej na Col de Voza (13,3 km) peleton był już wstępnie rozerwany. Zresztą „podbieg” jest niezupełnie precyzyjnym słowem, bo większych przewyższeń nikt nie pokonywał biegiem, wszyscy szybciej lub wolniej podchodzili (zresztą chciałbym widzieć takiego, co to podbiegnie…) Atmosfera była niesamowita, wszyscy zawodnicy dyszeli rządzą napierania 😡 a na trasie mimo zapadającego zmroku było wciąż sporo kibiców (rzadkie słowo, gdy mówimy o napieraniu).
Za wspomnianą przełęczą znajdował się dłuższy odcinek względnie płaskiego terenu a po drodze miasteczko Les Contamines (24,7 km), w którym z okazji biegu trwał najprawdziwszy festyn, przy którym kibicując bawiło się mnóstwo ludzi 😛 . Kibicować było akurat komu, bo biegacze zatrzymywali się na punkcie odżywczym. Tam kończyła się euforia i zabawa, bo trzeba było przygotować się do mającego nastąpić 1300 metrowego podejścia do schroniska Croix du Bonhomme (38,6 km). Monstrualny wąż ludzi piął się powoli do góry, po czym jakby uwolniony, z zastraszająca prędkością spadał do doliny, do Les Chapieux (43,9 km). Ja na zejściach bez wahania zwalniałem i dawałem się wyprzedzać, bo dobrze wiedziałem, że ci, którzy zbiegają za szybko, słono za to później zapłacą. Zresztą już za chwilę czekało kolejne kilometrowe podejście na Col de la Seigne (54,3 km). Z przełęczy widok za plecy był niesamowity. Znów ludzki wąż piął się powoli do góry, setki (tysiące?) światełek rozciągnęły się na długości kilku kilometrów, tworząc niezapomniane widowisko.
No a dalej był zbieg do schroniska Elisabetta (58,1 km), który uświadomił mi pierwszy błąd, który popełniłem. Otóż na początku biegu nie zawiązałem sznurówek na sztywno i na zbiegach stopa lekko „chodziła” w bucie. Gdy zorientowałem się i przewiązałem buty, dla lewej nogi było już za późno. Po wewnętrznej stronie pięty zrobił mi się odcisk. Na kolejnym podejściu Arete du Mont Favre (62,8 km) nie było to wielkim problemem, ale już na samym początku półtorakilometrowego (w pionie) zbiegu do Courmayeur, i tak bolesny już bąbel, pękł. Myślałem, że się rozpłaczę :cry:. O zbieganiu nie było już mowy, nawet schodzenie szło mi powoli i wyprzedzali mnie kolejni zawodnicy. To akurat najmniej mi przeszkadzało, bo bieg ten był dla mnie, jak i dla większości, przede wszystkim walką z samym sobą. Ale ludzie ci stanowili jednak jakiś punkt odniesienia, więc wkurzony zacisnąłem zęby i zacząłem delikatnie zbiegać.
[img]/xoops/modules/wfsection/images/article/montblanc/cd242764.jpg[/img]
[i][size=x-small]Zawodnicy na czerwonym dywanie w Courmayeur :-)[/size][/i]
Jakoś dokulałem do bazy w Courmayeur (72 km), w której nie zabawiłem długo i poleciałem dalej do schroniska Bertone (76,9 km), skąd długim opadającym i podnoszącym się trawersem dotarłem do Arnuvy (88,7 km), ostatniego punktu we Włoszech. O dziwo dało się jakoś biec. Mózg odłączył chyba sygnał bólu z pękniętego odcisku. 😡
Dalej nastąpił jednak kryzys. Nie tylko u mnie. Osiemset metrów podejścia w samo południe na Grand Col Ferret (93,3 km), wysysało ostatnie siły. Ledwo doczołgałem się do przełęczy, przekroczyłem granicę włosko-szwajcarską i rozpocząłem natychmiast zbiego-zejście do doliny. Chciałem jak najszybciej znaleźć się w Champex (116,8 km), gdzie czekała na mnie torba z nowymi butami. Przed sobą miałem jednak dłużące się dwadzieścia kilosów trawersując zbocza wzdłuż doliny rzeczki La Drance de Ferret.
[img]/xoops/modules/wfsection/images/article/montblanc/d3905c4f.jpg[/img]
[i][size=x-small]Baza w Champex [/size][/i]
Do Champex dotarłem po 23 godzinach z hakiem, wszamałem co dawali, zmieniłem buty na lekkie trailowe Asicsy, doubierałem się i nie ociągając się ruszyłem prosto w ulewę na, jak mi się zdawało, finisz, czyli niecały maraton, który dzielił mnie od mety w Chamonix.
Warunki na trasie zmieniły się znacznie, górskie leśne ścieżki zaczęły płynąć, kamienie i korzenie zrobiły się śliskie, teren wkrótce stanął dęba i trzeba było się porządnie nagramolić po mokrych skałach, by dotrzeć na punkt położony pod szczytem Bovine (126,1 km). Zmierzchało, mocniej zawiało i lunęło prosto w ryj i zaczęło robić się naprawdę nieprzyjemnie. Zimno, ciemno, mokro i do domu daleko. 😕
[img]/xoops/modules/wfsection/images/article/montblanc/a6816e74.jpg[/img]
[i][size=x-small]Na trasie w okolicach Champex[/size][/i]
Kilkanaście osób stłoczyło się w ogrzewanym (sic!) namiocie na punkcie i wciągając rosołek powoli łączyło się w grupki rzucające się kolejno w mokrą otchłań (komunikacja na poziomie:„-It’s fuckin’ awful out there, isn’t it? –Oui, oui, let’s go”… 😀 ). Dłuuuugi, upierdliwy technicznie, bo śliski i stromy zbieg sprowadził nas do Trient (132,2 km). Wziąłem w łapę trochę żarcia i czym prędzej poleciałem dalej. Sam. I tu dopiero, na 25 km przed metą zaczęła się moja odyseja. Czasem bywa i tak.
Przede mną było ostatnie większe podejście na granicę szwajcarsko-francuską a potem już tylko zbieg i z grubsza po płaskim do Chamonix. Pestka. Ale nie tym razem. Niedługo za Trient zacząłem odpływać. Nie, nie miałem problemów z przemieszczaniem się, łyda podawała jeszcze całkiem nieźle. Nie zasypiałem też. Więc co? Zacząłem przenosić się w równoległą rzeczywistość. Naprawdę. Na początku pojawiły mi się w głowie dziwne teorie, po co ja właściwie podchodzę na tę górę. 💡 No więc niosłem te lampy do generatora. Potem, gdy dolazłem na punkt tuż przed grzbietem i podkleiłem się pod trzyosobową grupkę wymyśliłem, że oni są przewodnikami, którzy mają mnie przeprowadzić przez mającą nastąpić granicę (coś mi jeszcze z rzeczywistości świtało). Ale nie ufałem im. Stwierdziłem, że są nasłani, by wyprowadzić mnie gdzieś, żebym tam zamarzł. Przecież nie czekali na mnie, gdy na nich wołałem, więc co to za przewodnicy (teraz jestem pewien, że w ogóle nie mieli szans mnie słyszeć przez wiatr). Domyśliłem się, że to wcale nie jest Szwajcaria, tylko Gorce i oderwałem się od wspomnianej grupki. Teoria mi się trochę popsuła, gdy natrafiłem na stację kolejki krzesełkowej a na niej na kibicujących Franoli. 😕 Otrzeźwiło mnie to na tyle, że postanowiłem nie zważając na okoliczności trzymać się oznaczeń trasy, one niezależnie od mojego stanu doprowadzą mnie na miejsce. Wkrótce jednak odkryłem, że oznaczeniami trasy też kieruje System, bo długo schodząc krętą stokówką wcale nie zbliżam się do świateł w dolinie. (Teraz wiem, że po kilka minut stałem w deszczu, gapiąc się gdzieś w przestrzeń a budzili mnie dopiero mijający mnie zawodnicy. Gdy pytali mnie, czy wszystko w porządku, ja się bardzo dziwiłem o co im chodzi i odpowiadałem, że tak.) Za kamieniami wyglądałem drzwi, czy jakiegoś wyjścia, które pozwoli mi wyjść z tej chorej zabawy i wrócić do PRAWDZIWEGO wyścigu, bo przecież wiedziałem, że otaczająca mnie rzeczywistość nie może być realna.
Wreszcie udało mi się jakoś wyrwać ze szpon Systemu i dotarłem do Vallorcine (142,4 km). Nawet nie przyszło mi do głowy, że powinienem na punkcie, w ciepłym pomieszczeniu przekimać się trochę i poprosić kogoś, żeby mnie obudził. Od razu poleciałem dalej. Gdy tylko oddaliłem się od świateł osady, System zaatakował znowu. Z tamtego odcinka niewiele pamiętam i nie potrafię przekazać co się działo u mnie w głowie. Wiem w każdym razie, że moja świadomość (ta prawdziwa) wyodrębniła się i zacząłem o sobie myśleć w trzeciej osobie i pouczać się, co powinienem zrobić. Tylko, że ten głupek nie słuchał. :hammer: Długo to trwało, ale wreszcie jakoś dotarłem do Argentiere (148,8 km). Nie, nie na punkt. Kilkaset metrów przed nim, w ataku rozsądku stwierdziłem, że dalej tak nie dam rady i jeszcze zamarznę na tym wygwizdowie. Niby wiedziałem, że jestem w okolicach Argentiere, ale nie byłem pewien, czy przed czy za punktem. Znalazłem więc przy drodze dom z wystającym dachem, który elementarnie chronił mnie przed deszczem, przykryłem się NRCetą i walnąłem w regenerującą kimę. Na prawie cztery godziny…
Gdy się obudziłem było już jasno. Na drodze dorwałem zawodników u których uzupełniłem brakujące mi informacje o otaczającej rzeczywistości. Po chwili dotarłem z nimi na punkt. (Rany, jak to było blisko od miejsca w którym spałem). Wyciągnąłem telefon i zadzwoniłem do brata, żeby wstawał i szedł na metę, bo się wkrótce pojawię. Kiedy dzwoniłem, oznaczenia trasy zdradziecko skręciły :evil:, więc walnąłem jeszcze buraka, musiałem się wracać i kosztowało mnie to około 10 dodatkowych minut, co w skali tego co wcześniej namarnowałem było naprawdę niczym. Po śnie byłem nadspodziewanie wypoczęty a mój umysł, wbrew pozorom, był zupełnie jasny. Postanowiłem więc skończyć w jako takim stylu. Dałem z siebie ile fabryka dała i ostatnie kilometry pokonałem naprawdę szybko mijając kuśtykających zawodników, zdziwionych skąd tu o tej porze taka rakieta 😡 . Przykleił się do mnie jeszcze jeden Franol i we dwóch urządziliśmy sobie taki finisz, jakiego pewnie i o czołowe miejsca nie było. Nie chodziło o walkę między sobą. Chodziło znów o walkę ze sobą samym i udowodnienie sobie, że jeszcze mogę, że mimo pokonania całego tego dystansu, jeszcze sporo energii mi zostało. Finiszowym tempem wbiegaliśmy na ulice Chamonix. 😛
[img]/xoops/modules/wfsection/images/article/montblanc/e3ba5403.jpg[/img]
[i][size=x-small]Finiszuję[/size][/i]
I to był koniec wielkiej przygody. 37 godzin 17 minut. Wbiegłem na metę, odebrałem Windstoppera North Face’a, głoszącego, że jestem „Finisherem” (tak, dostawali takie wszyscy, którzy ukończyli bieg). Jeszcze długo stałem na placu, ograbiałem bufet z żarcia i napawałem się atmosferą kończącej się imprezy. 😎
[img]/xoops/modules/wfsection/images/article/montblanc/380d13a0.jpg[/img]
[i][size=x-small]Napawam się. Tam byłem![/size][/i]
Jednego jestem pewien i na pewno już nie bredzę. Na stówę wrócę do Szamoniksu za rok i znów stanę na starcie zadzierając głowę w kierunku Mont Blanc. Do czego i Was gorąco zachęcam, bo przygoda jest genialna a organizatorzy robią wszystko, by zapewnić najlepsze warunki do pokonania trasy. Wielkie dzięki dla nich.
[b][size=medium]GARŚĆ FAKTÓW[/size][/b]
– 25-27 sierpnia 2006 odbyła się IV edycja „The North Face Ultra-Trail Tour du Mont Blanc” na trasie Chamonix – Chamonix, dookoła Mont Blanc, o dystansie 158 km i +8500 m przewyższeń.
– Na starcie stanęło 2500 zawodników.
– Limit czasu wynosił 45 godzin.
– Równolegle rozgrywany był bieg na połowie pętli: Courmayeur – Chamonix 86 km.
– Zwyciężył legendarny Marco Olmo z czasem 21 godzin 7 minut.
[img]/xoops/modules/wfsection/images/article/montblanc/900fc2d7.jpg[/img]
[i][size=x-small]Boski Marco Olmo na scenie[/size][/i]
– Na metę dobiegło 1151 zawodników.
– Na trasie co ok. 10 km znajdowały się punkty, gdzie elektronicznie sczytywano numerki zawodników. Przy większości ulokowane były świetnie wyposażone punkty odżywcze.
– Organizacja jest prawie perfekcyjna. Warta każdego ze 100 Euro wpisowego i jeszcze trochę więcej 😀
– Ja, czyli Piotrek Kłosowicz (numer startowy 3214) dobiegłem w 37 godzin 17 minut i zająłem 398. miejsce w generalce oraz 2. miejsce w kategorii Espoir, czyli młodzieżowej do 22 roku życia. Okoliczności już znacie.
– Z tego, co wiem, byłem pierwszym Polakiem, który pokonał trasę biegu, chociaż na listach z tej poprzednich edycji było sporo polskobrzmiących nazwisk z innych krajów.
[img]/xoops/modules/wfsection/images/article/montblanc/295fd40a.jpg[/img]
[i][size=x-small]Ja, jako ulubieniec tłumu (ten kurdupel obok faceta w niebieskiej koszuli)[/size][/i]
– Biegłem w North Face’ach Ultra 103. Recenzja buta wkrótce
[b]Zobacz również
[url=http://www.ultratrailmb.com/accueil.php]Oficjalna strona imprezy [/url]
[url=http://s48.photobucket.com/albums/f239/pklosow/Ultra%20Trail/]Moja mini galeria z Ultra Trail[/url]
[url=http://en.petzl.com/petzl/frontoffice/Sport/static/Video/index.jsp]Strona Petzla z filmami (film z II Ultra-Trail)[/url]
[/b]
Zostaw odpowiedź