[size=x-large][b]Fulda Challenge 2007[/b][/size]


Siedem dni wyjątkowej przygody w niesamowitym miejscu. Wszystko zaczęło się prawie dwa lata temu, na [url=http://kubazwolinski.com/2005/09/28/fulda-challenge/]europejskich eliminacjach[/url]. Wtedy na finał 2006 pojechali: moja Ania i Maciek Olesiński ([url=/xoops/modules/wfsection/article.php?page=1&articleid=138]relacja Maćka na Napieraj[/url]), w 2007 przyszedł czas na mnie i Gosię Sowińską. Taki był początek, a jak się skończyło…?

[b]Warszawa, 27.01 – wyjazd[/b]

Na lotnisku byliśmy o 4.30 (Tomek, dzięki za hotel), jak się okazuje niepotrzebnie. Nasza podróż rozpoczęła się awarią całego systemu komputerowego na Okęciu, co miało, jak się wkrótce okazało, niemałe znaczenie dla dalszej drogi. W każdym razie zabawa była niezła, ogromny tłok, brak informacji co, gdzie i kiedy. Mimo starań obsługi lotniska, udało się jednak wystartować. Co do konsekwencji awarii, były takie, że nasz bagaż został nadany nie do końca tam gdzie miał… Zamiast do Whitehorse przez Vancouver, poleciały do Vancouver przez Whitehorse, zresztą lotem powrotnym (!).

[b]Whitehorse, 27/28.01 – dinozaury, mamuty, Toyota i opony Fulda[/b]

Vancouver powitało nas wiosenną pogodą i szalonym biegiem na drugi samolot. Lotnisko okazało się nadspodziewanie duże, jednak dzięki dzielnej kanadyjskiej przewodniczce cała fuldowa grupa dotarła na kolejny samolot.

Whitehorse. Stolica stanu Yukon Territory. Pierwsze kroki skierowaliśmy do hotelu Hight Country Inn, typowego amerykańsko-kanadyjskiego hoteliku. Tego samego dnia po kolacji poczuliśmy po raz pierwszy klimat imprezy – odebraliśmy przydzielony sprzęt. Zestaw podobny jak w zeszłym roku (najlepsze są mega wielkie buciory, których nie sposób założyć w temperaturach wyższych niż -20), trochę zubożony o parę gadżetów.

Drugi dzień to od razu skok na głęboką wodę, od rana jazdy próbne wszystkimi fuldowymi zabawkami (RAV4, ski-doo, poduszkowce, Rhino) i pierwsza konkurencja. Muszę przyznać, że to przedpołudnie było chyba najbardziej „pożyteczne” – dla osób nie obytych w jeździe samochodami z ABS-em na lodzie (moim chwilowym szczytem finansowym jest Fiat UNO, ABS-u w standardzie brak…), ten krótki trening to była naprawdę fajna rzecz, szczególnie że nauczycielem był nie byle kto – [url=http://www.isolde-holderied.com/en/index.html]Isolde Holderied[/url], profesjonalny kierowca rajdowy.

Pierwsza konkretna odprawa techniczna odbyła się w miejscowym muzeum historii naturalnej (w towarzystwie nieco „wychudzonych” dinozaurów), rozpoczęła się pogadanką na temat bezpieczeństwa na drogach (poczułem się jak na zajęciach na kartę rowerową) i zakończyła rozdaniem samochodów dla zawodników. Nasz nowy nabytek miał numer 6 i wyglądał całkiem atrakcyjnie… Toyota RAV4, 4-biegowa automatyczna skrzynia biegów i dwulitrowy silnik benzynowy.

Na popołudnie zaplanowana została pierwsza konkurencja, przejazd („prześlizg” ?) Toyotą Camry. Dwa kilometry wyślizganego śniegu, jeden przejazd. Nie czułem się pewnie przed tą konkurencją (chyba podobnie jak Gosia), mechaniczne zabawki w moim życiu nie występowały jakoś bardzo często. Wiadomo, że nieszczęścia chodzą parami (moje na tych zawodach chyba biegały grupami…) na dodatek wylosowałem pierwszy numer startowy. Jaki był wynik, nie będę się rozpisywał, bo nie ma się czym chwalić.
Ostatnią konkurencją tego dnia był tzw. „camp building” w SIR Ranch, naszym domu na najbliższe kilka dni. Tu już nam poszło całkiem sprawnie, przez chwilę mieliśmy nawet nadzieję na zwycięstwo, ale szybko nam przeszło po tym jak musieliśmy złożyć prawie gotowy namiot i zacząć od nowa (w środku zamontowaliśmy pałąk złej długości). Mimo tej wpadki skończyliśmy jako 4 team.

[b]Atlin, 29.01 – bieg i coś dziwnego[/b]

Bieg, w tym przypadku nie było wielkich nerwów, wiedzieliśmy na co nas stać. Pogoda nie była zła, ok -10, bez wiatru. Tak jak oczekiwaliśmy, poszło nieźle (oboje na 4 miejscu), chociaż nie obyło się bez dziwnego zdarzenia – Gosia wpadła na metę razem z Austriaczką, ale to tej drugiej przyznano 3 miejsce… No cóż, nie nam sądzić dlaczego…

Na popołudniową konkurencję w Miles Canyon czekałem z wielką nadzieją, nigdzie nie czuję się tak dobry jak w konkurencjach linowych. Zadanie polegało na przejściu ok. 30m po linie, dowolną techniką z luźną asekuracją. Preferowanym sposobem był ten „na Pałkiewicza” to znaczy leżąc i balansując na linie. Jednak znaleźli się kozacy, którzy pokonali te 30m wisząc na rękach pod liną (szczególne brawa dla pary strażaków z Holandii – ich technika była niesamowita). Niestety, tu życie pokazało jak bardzo można się w stosunku do siebie mylić. Nie mogę powiedzie, że poszło mi tu źle, nie, po prostu sp…m to zadanie konkursowo. Nie mam pojęcia dlaczego i niech nikt mnie o to nie pyta… W każdym razie wydarzenie było niesamowicie medialne (noc, światła reflektorów, kanion i zamarznięta rzeka…) i chociaż fotki pozostały ciekawe.

[b]Whitehorse, 30.01 – leniwe psie zaprzęgi[/b]

Jako pierwsza konkurencja tego dnia, odbył się wyścig psich zaprzęgów. Miejsce inne niż w zeszłym roku, prowadzone przez firmę „Uncommon Journeys”, weteranów wyścigów Yukon Quest. Niestety psy też były weteranami tego wyścigu i co za tym idzie w większości nie były zbyt rącze. Naszym psem prowadzącym była przemiła suczka o imieniu „Huragan”, starająca się jak tylko może nie identyfikować się z własnym imieniem. Dzięki jej wydatnej pomocy na metę wbiegałem wyprzedzając własny zaprzęg i wypluwając płuca… Mimo tego, konkurencja, dzięki swojej wyjątkowości i naprawdę niesamowitym krajobrazom (przejazd środkiem zamarzniętego jeziora) pozostawiła naprawdę fajne wrażenie.

Po południu nadszedł czas na mechaniczne rumaki – należało przejechać kilkukilometrową trasę wąską górską drogę naszymi toyotami. Szczerze mówiąc, kupa zabawy – w końcu kto w innych okolicznościach dałby nam swój samochód i kazał gnać „stokówką” na złamanie karku? Na pewno nie zapomnę tych zakrętów w poślizgu nad krawędzią drogi (nie takim do końca poślizgu, systemy samochodu skutecznie utrudniały moje co głupsze pomysły 😉 ).

[b]Carcross Desert, 31.01 – SledPorn i rowery[/b]

Środowy poranek to, jak mówili organizatorzy, czas na najbardziej widowiskową i emocjonującą konkurencję – wyścig na skuterach śnieżnych. Całą imprezę obstawiała ekipa miejscowych fanatyków „freestyle ski-doo” czyli SledPorn. Na starcie stawaliśmy po cztery skutery, trzy okrążenia ustalały końcową kolejność. W tym przypadku, organizatorzy mieli całkowitą rację, ta konkurencja była największą przygodą tego wyjazdu. 80-konne maszyny rwały jak wicher i nie do końca słuchały… Wystartowałem świetnie, przez dłuższy czas trzymałem się na drugiej pozycji aż do momentu kiedy na jednej hopce znalazłem się w powietrzu i tak mi się to spodobało, że z wrażenia zapomniałem się od razu złożyć w następny zakręt i pojechałem naookołlo… Musiałem zapłacić za to sporą cenę – wyprzedził mnie Sasha, chłopak, który nie był za szybki na skuterze, ale za to świetnie blokował moje próby wyprzedzania. Dzięki temu spadłem na moją sprawdzoną, siódmą :-(, pozycję. Szkoda mi tej straty, ale przynajmniej zabawa była rewelacyjna.

Popołudnie, to kolejne fizyczne zadanie. Wyścig rowerowy miał w tym roku ok 40km, po dość szybkiej trasie. Zgodnie z rajdowym doświadczeniem wystartowałem ostro i trzymałem się czołówki żeby nie stracić tempa. Wszystko szło pięknie (zmiany na prowadzeniu, równe, szybkie tempo) do czasu kiedy poczułem, że po którychś z kolei garbach na drodze, kierownica zaczyna mi się obracać w rękach. Na początku nie przejąłem się tym za bardzo, ale kiedy zaczęła jeździć też w płaszczyźnie poziomej zrobiło się gorąco. Od tego momentu jechałem już trzymając jedną ręką środek kierownicy w kupie z resztą roweru i klnąc na czym świat stoi. Jak się można domyśleć, zajęty kierownicą, mogłem tylko patrzeć jak „czub” oddala się i niknie na horyzoncie. Kolejne 40min upłynęło mi w radosnej atmosferze – na zmianę kląłem na głos i zastanawiałem się jakie męki wymyślić dla Fuldowego serwisanta.

Ratunek przyszedł z nieoczekiwanej strony, nie pomógł mi nikt z organizatorów spotkanych po drodze. Dopiero chłopak Jay (zawodniczka kanadyjska), robiący zdjęcia na trasie, przejął się moim losem i załatwił klucze. Ciekawy jest fakt, że organizatorzy takowych nie posiadali nawet na starcie (palcami skręcali te rowery czy co?) i przywiózł mi swoje prywatne. Dostałem je tuż przed połową trasy, ale i tak uratowało mi to sporo walka z rozpadającym się rowerem. W ten sposób nie miałem już szans na dopadnięcie czołówki, ale też nie dałem się wyprzedzić następnym. Jedynym pocieszeniem po tej rowerowej wycieczce była wiadomość o sukcesie Gosi – zdeklasowała rywalki i przyjechała na pierwszym miejscu!

[b]Heines Junction i Destruction Bay, 01.02 – na skrzydłach wiatru albo i nie[/b]

Przedostatni dzień zawodów zajęły konkurencje czysto mechaniczne. Rano samochodziki Rhino (połączenie quada z wózkiem golfowym :-)), później poduszkowce. Obie konkurencje były ok, ale nie było w tym ic szczególnego. O ile jeszcze jazda Rhino to niezły „fun” (dla niektórych nawet bardzo – ekipa holenderska bawiła się tak dobrze że wywracając samochód postarali się o paskudną kontuzję) , to już poduszkowce były ciekawe tylko przez sam fakt prowadzenia niecodziennego pojazdu. Nie były zbyt szybkie za to cholernie trudne w manewrowaniu, każdy powiew wiatru zmieniał jazdę na wprost w halsowanie. Tak więc główna zabawa polegała na obserwowaniu walki innych.


[b]Park Narodowy Kluane, 02.02 – mój jedyny triumf[/b]

Ostatni dzień to już tylko jedna konkurencja „Great Mountain Run”. dla mnie była szczególnie ważna. Przez większość konkurencji starałem się jak tylko mogłem nie zająć dobrego miejsca i to była ostatnia szansa żeby to zmienić. Miałem dziwne przeczucie, że tutaj wreszcie los przestanie się na mnie wściekać i pozwoli mi mieć swoją chwilę triumfu. Chociaż raz przeczucie mnie nie zmyliło.

Od startu przyjąłem jedną taktykę – prę do przodu na pełnych obrotach, odpoczywać będę później. Na początku biegu wszyscy szli/biegli w miarę równo, stawka zaczęła się rozciągać na pierwszych stromych odcinkach. Tam już zostałem w czołówce z super biegaczem Sashą (wygrał pierwszy wyścig z ogromną przewagą) i liderem klasyfikacji, Simonem. widać był, że Sasha chciałby bardzo to wygrać, próbował prowadzić sporą część trasy. Spasował na najstromszym odcinku i od tego czasu zacząłem widzieć realne szanse na pierwsze miejsce (pamiętając wyczyn Sashy na biegu nie liczyłem na to wcześniej). Sytuacja zrobiła się naprawdę klarowna dopiero na zbiegu – mój szaleńczy „downhill” (autorska kombinacja biegu, skoków i spadania) dał mi spora przewagę, której nie dałem sobie odebrać aż do mety. Także Gosia poszła ostro i dotarła wysokim miejscu co dało nam drużynowe zwycięstwo w tym dniu (!). Zawsze lepszy jeden dzień niż nic…

[b]Wrażenia[/b]

Piękne miejsce, wspaniała przygoda. Jeśli ktoś mnie spyta jaki był ten wyjazd i czy warto się zgłaszać, odpowiem krótko – warto.
Trzeba tylko zdawać sobie sprawę, że jadąc na Fulda Challenge bierzemy tak naprawdę udział w wielkim „reality show”, gdzie nie wszystko jest takie „real”. Pojawiły się oczywiście pewne dziwne akcenty związane z faworyzowaniem teamów niemieckich (podobnie jak w zeszłym roku), ale biorąc pod uwagę, że zawody są akcją marketingową niemieckiego koncernu, to trudno się dziwić i nie ma co narzekać. Poza tym, jak widać na przykładzie tegorocznych zwycięzców, jeśli jest się odpowiednio dobrym, nawet specjalne traktowanie innych im nie pomoże.

Prawie wszystko przygotowanie jest z typową niemiecką dokładnością (no może poza przygotowaniem rowerów ;-)), staranności mogliby się od nich uczyć niejedni. Kiedy dodamy do tego wszystkiego sporo gadżetów, które otrzymują zawodnicy oraz dodatkowe atrakcje (gorące źródła, sesje curlingu, świetne jedzenie) to wychodzi z tego wszystkiego wyjazd, o który warto się starać.

Nasze osiągnięcia na Fulda Challenge 2007 nie dość, że nie były imponujące, to nawet nie były mierne. W mojej prywatnej opinii, schrzaniliśmy jakimś dziwnym sposobem większość konkurencji z bliżej niezrozumiałych przyczyn. Ja to sobie tłumacze pechem, bo mi tak z tym wygodniej :-). Szkoda tego, ale nie ma się co załamywać i tymczasem trzeba znaleźć sobie jakieś zawody do wygrania dla podbudowania nastroju. Mam nadzieję, że przyszłorocznej ekipie pójdzie lepiej niż nam (co nie będzie zbyt trudne patrząc na nasz wynik), czas żeby Polacy też coś tam wygrali.

Zdjęcia ozdabiające tekst są autorstwa organizatorów, fotki mojej „produkcji” są do przejrzenia w [url=http://kubazwolinski.com/fotografie/przygoda/fulda-challenge-2007/]galerii na mojej stronie[/url]. Przy okazji ogromne dzięki dla firmy Fotoma za zasponsorowanie mnie dodatkowymi kartami pamięci, bez tego byłoby ciężko pomieścić te zdjęcia.

No i to by było na tyle pisania o FC…

PS. obawiam się, że powyższy tekst nie jest najwyższych lotów bo pisałem go bez zbytniego entuzjazmu… sorry


[url=http://kubazwolinski.com/tag/przygoda/rajdy-przygodowe/fulda-challenge/][b]Relacja z Fuldy na stronie Kuby Zwolińskiego (autora artykułu)[/b][/url]

[url=][b]Relacja Maćka Olesińskiego z Fulda Challenge 2006 na napieraj.pl[/b][/url]

[url=http://www.fulda.com][b]Strona Fulda Challenge[/b][/url]

GlobalWarming Awareness2007

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany