[b][size=x-large]Samuraj nie ma ciała[/size][/b]
Bergson Winter Challenge trasa Speed, 26-28 lutego 2009, Rabka Zdrój – Gorce, Beskid Wyspowy, Beskid Makowski
Start w Mini Bergsonie odszedł już w głęboką niepamięć. Mam cichą nadziej, że ten bps (bezpośrednie przygotowanie startowe) pozostawi chociaż trochę śladu w moim organizmie, gdyż lizanie drobnych ran trochę jednak trwało i trzeba przyznać z ręką na sercu, że czas został nieco zmarnowany. Ale nie ma się co zbytnio rozczulać nad sobą prawie dwa tygodnie do startu więc chociaż jeden tydzień można poświęcić na ostry trening – hm, ale kiedy?
Znaków zapytania dużo, śniegu coraz więcej – szykuje się więc ostry, zimowy Bergson z prawdziwego zdarzenia. Po opadach śniegu i liście startowej widzę, że żarty się skończyły i umysł świdruje niepokojąca myśl – na trening i to już. Cóż było robić, Czesiek tylko pisnął, wyszedł na dwór i czapkę głęboko na głowę nacisnął. Chociaż zadyma, chociaż zawierucha, śniegiem daje ostro po oczach – nie wiem tylko czy to moja prędkość, czy też wiatr tak ostro dmie – to jednak trzeba co nieco pobiegać. Dobrze, że jest ciemno, przynajmniej mogę sobie wmówić, że to ja tak szybko biegnę. Cóż czasem pozostają tylko złudzenia. Ale nic to. Jeszcze jest trochę czasu i na pewno będzie lepiej.
Czas jednak ucieka niemiłosiernie. To już tylko tydzień został do startu. Jeszcze mały rowerek treningowy (stacjonarny) – kontrolne 50 km, odczucia pozytywne, więc nie pozostaje nic innego jak tylko czekać na start tym bardziej, że ścięgno Achillesa daje o sobie mocno znać i tak nie pozwalając na trening (zawsze to jakieś usprawiedliwienie).
Natłok zajęć powoduje, że godzina startu zbliża się milowymi krokami, a gorączka przedstartowa robi się coraz większa. Jeszcze tylko przygotowanie sprzętu i wyposażenia na przepaki oraz odpowiednich porcji żywienia. wszystko to jest pieczołowicie posegregowane i gotowe do użycia kiedy przyjdzie na to czas. Pewien niepokój budzi ilość śniegu i związane z tym wahanie, czy zabierać rakiety śnieżne – zawsze to dodatkowe obciążenie.
Ostatecznie decydujemy się z kolegami zabrać je, a na przepaku okaże się czy z nich skorzystamy. Rower górski także w pełnej gotowości bojowej – jego nowe ubranko w postaci opon z kolcami z pewnością będzie przydatne. Ostatecznie w godzinach popołudniowych ruszamy do Rabki na start, który został zaplanowany na godzinę 22.00. Reprezentacja Wojskowego Ośrodka Szkoleniowo Kondycyjnego składa się z dwóch zespołów, które startują na trasie SPEED o długości 171 km. Pierwszy zespół to „starzy” rajdowcy: mjr Czesław Studencki i kpt. Tomasz Bartkowiak czyli WOSzK GRONIK Strong – nr 57. Drugi zespół reprezentują młode wilki, które po raz pierwszy będą startować w tego typu rajdzie: por. Karpiński Łukasz i por. Kalita Marcin czyli WOSzK GRONIK – nr 58. Po potwierdzeniach startowych w biurze zawodów udajemy się na odprawę techniczną gdzie przedstawiono reguły zawodów a przede wszystkim rozdano uczestnikom mapy terenu , na którym będzie się toczyła rywalizacja. Zważywszy na fakt, że nawigacją zajmuje się Tomasz nie przywiązywałem większej wagi do dogłębnego zbadania treści mapy ukierunkowując się bardziej na działania logistyczne. Dopiero później doświadczyłem co znaczy brak wyobrażenia w stosunku do tego co było przedstawione na mapie.
Zawodnicy ubrani, camelbacki zapakowane, rowery gotowe, mapy wykreślone – na start. Przed nami I etap, malutka przygrywka do całej uwertury, czyli pięciokilometrowy bieg na orientację po Rabce i najbliższej okolicy. Jak zwykle adrenalina udziela się wszystkim i bez opamiętania ruszamy przed siebie. Na początku trochę tłoczno, ale zespoły wybierają różne warianty i z biegiem czasu na trasie robi się spokojnie co też wpływa na uspokojenia tempa biegu. Nieduże podbiegi i głęboki śnieg powodują, że szybko daje znać o sobie kontuzjowane wcześniej ścięgno. Zaczynam odczuwać ból, a mój bieg staje się mniej miarowy. W oczy zaczyna zaglądać mi przerażenie, czyżby trzeba było kończyć na tak wczesnym etapie? Taki wariant nie był brany pod uwagę. Zaciskam mocniej zęby i staram się nie myśleć o bólu. Byle dobiegnąć do końca orientacji, być może zmiana dyscypliny na rower i inny charakter ruchu pozwolą zapomnieć o ścięgnie. Jesteśmy ponownie na linii startu kończąc orientację na przyzwoitym 16 miejscu pośród 52 startujących zespołów. Bez zastanowienia się wskakujemy na rowery i hajże przed siebie na II odcinek rajdu – etap rowerowy dł. 59,5 km.
[b]Pierwszy etap rowerowy dł. 59,5 km (jak podaje organizator) – my przejechaliśmy 71km[/b]
Tomek oczywiście jak to bywa w jego zwyczaju – zaczyna bardzo spokojnie, czyli napiera do przodu ile tylko może, a ja w przeciwieństwie do niego zamykam nasz mały peleton i pomstuję na ostre tempo. Pierwsza część trasy jest po asfalcie co nie znaczy, że jest łatwo. Noc i zimno nie są wielkim sprzymierzeńcem, jedynym ratunkiem jest dobre tempo rozgrzewające organizm, ale jak długo tak można? Droga do pierwszego punktu prowadzi przez Rabę Wyżnią i wiele drobnych pagórków, a zwieńczeniem dojazdu jest długi i ostry podjazd – nie może być inaczej. Jedynym pocieszeniem w mozolnym podjeździe jest fakt, że za chwilę to ja będę zjeżdżał w dół tak samo jak mijający nas właśnie liderzy. Punkt podbity ruszamy więc w stronę Klikuszowej i Obidowej. Zjazdy mają to do siebie, że nie trzeba wówczas mocno pedałować jednak drugą stroną medalu jest fakt, że trwają bardzo krótko i szybko zaczyna się normalna proza życia, czyli mała zabawa w lunapark – ciężko pod górę, krótko w dół i tak na przemian. A sił coraz mniej, a śniegu coraz więcej. Drugi punkt trasy rowerowej został usytuowany już w samych Gorcach, w schronisku Stare Wierchy. Kto podchodził zielonym szlakiem turystycznym z Obidowej do schroniska, ten wie jakie tam jest podejście. My musieliśmy pokonać ten odcinek wraz z rowerami pchając je pod tę niemiłosierną górę i to w dodatku po śniegu. Wyrypa była ostra, siły jeszcze jakie takie, więc psyche trzymało się na dobrym poziomie.
Ze schroniska na Starych Wierchach udaliśmy się granią do schroniska na Maciejowej. W Mini Bergsonie ten odcinek pokonywaliśmy na nartach. O jeździe na rowerze raczej nie było mowy, cały odcinek trzeba było rower prowadzić lub z nim zbiegać, jednakże zawsze to było z góry lub prawie po równym. Dało się przeżyć. Podbijamy punkt na Maciejowej i ruszamy dalej w ciemność, w stronę Rabki. Droga na grani się poprawia do tego stopnia, że można nawet jechać na rowerze, co też skwapliwie czynimy. Przy szczycie Maciejowej docieramy do wyciągu narciarskiego, wymiana wymownych spojrzeń i bez zbędnych słów ruszamy ostro w dół pod liną wyciągu. Zjazd jest przedni, stok przygotowany fantastycznie – twardy, wyratrakowany, brakuje tylko płóz pod kołami roweru, ale i tak idzie świetnie. Jest środek nocy więc nikt nam nie zakłóca tej zabawy na stoku. Z podnóża wyciągu kierujemy się w stronę Rabki i po kilku kilometrach dojeżdżamy w okolice bazy rajdu. Ja oczywiście szybciutko odbijam w stronę przepaku i jeszcze ze zdziwieniem słucham krzyków, które puszcza za mną Tomek – wracaj, nie tędy. Chwilę czekam z niepewnością pod drzwiami szkoły, ale Tomka nie ma. Wracam do głównej drogi, a on tam na mnie czeka. O co chodzi? Dopiero teraz wychodzi na jaw brak wnikliwości przy spojrzeniu na mapę.
To jeszcze nie koniec odcinka rowerowego. Tomasz pokazuje mi dalszą część trasy i w momencie robi mi się całkiem słabo. O k……, najgorsze dopiero przed nami. Musimy się dostać na Luboń Wielki. Pytam tylko Tomka czy to ta góra, której wysoki maszt lub wieżę widziałem z oddali dojeżdżając do Rabki. Tak ta sama. Wszystko jasne. Czarne przewidywania sprawdziły się co do joty. Ledwie zdążyliśmy opuścić główną drogę prowadzącą do Mszany Dolnej, a już trzeba było z mozołem pchać rower po ledwie przedeptanej w śniegu ścieżce. I tak przez cały czas od początku szlaku niebieskiego, aż na sam wierzchołek góry. W trakcie podejścia duch opuścił ciało, zmęczenie, czucie bólu odeszło gdzieś daleko. Pozostał tylko tępy marsz w górę bez żadnych emocji, i dalej w górę, przystanek, głębszy oddech, łyk z camelbacka i dalej w górę, i tak bez końca byle przed siebie. Wolno, z mozołem ale przed siebie. W końcu szczyt, zaczyna się zadyma śnieżna, a my musimy w tym rejonie udać się na zadanie specjalne – pokonać most linowy i odnaleźć punkty w jaskini. Momentami trzeba stromo schodzić, jest ciemno, tylko światło czołówki oświetla skrawek drogi.
Moje kolana dostają mocny ładunek obciążenia. Jest przeprawa linowa, niewiele widać, ale w miarę sprawnie ją pokonujemy i szukamy punktów w jaskini. Są. Wracamy, tym razem trzeba iść pod stromą górę w głębokim śniegu. Uskuteczniam wejście na czworakach i chwalę Boga, że zabrałem na rower rękawice narciarskie. W innym przypadku pewnie miałbym już zdrętwiałe dłonie. Powrót na szczyt strasznie mozolny, ale w końcu jesteśmy, zabieramy rowery i rozpoczynamy tym razem sprowadzanie, a na późniejszym odcinku zbieganie z nimi w dół. Mimo wszystko jest lżej – zawsze to co z góry, to z góry. W dolnej części naszego wariantu nawet dało się na nich już jechać. Jeszcze u podnóża Lubonia Wielkiego zastaje nas świt można więc dać odpocząć czołówce i lampom rowerowym, które pracowały całą noc. Teraz to już naprawdę wracamy na przepak. Około godz. 6 rano jesteśmy na miejscu. Licznik rowerowy pokazuje 71 km – trochę więcej od planów, ale cóż takie życie. Odstawiamy rowery i wolno przygotowujemy się do etapu pieszego. Trzeba zmienić ubrania, pożywić się, łyknąć chociaż odrobinę gorącej herbaty i zapakować zapasy na odcinek trekkingowy, który ma długość 56 km. Przygotowania te zajmują nam ok. 50 min. Trochę dużo, ale zmęczenie jest wielkie i organizm stawia opór przed kolejnym wysiłkiem. Trzeba się nieźle mobilizować żeby wyruszyć w dalszą trasę opuszczając przyjazne progi szkoły w Rabce. Jednakże pamiętamy, że samuraj nie ma ciała i ta myśl pozwala nam stanąć na nogach, podnieść błędny wzrok w górę, złapać kijki w dłonie i powolutku na pierwszym biegu wyruszyć w dalszą trasę. Na odcinek pieszy wychodzimy jako 21 zespół. Nowa forma ruchu, nowa moc, nowe nadzieje na dalszą kontynuację rajdu. Żwawym tempem idziemy znanym nam już odcinkiem, który pokonywaliśmy na rowerze w stronę wyciągu narciarskiego. Tym razem pieszo podchodzimy do góry, jest stromo więc trzeba się trochę namęczyć (w nocy tak źle to nie wyglądało). Dobry wariant i niezłe tempo pozwala nam wyprzedzić 3 zespoły i powoli zaczynamy się piąć w górę klasyfikacji.
[b]Drugi etap – trekking dł. 56 km[/b]
Granią Gorców dochodzimy ponownie do schroniska na Maciejowej i na Starych Wierchach, a następnie ostre zejście w dół do Koninek i stąd znanym nam już wariantem rozpoczynamy mozolne podejście na Turbacz. Jest ciężko, ale da się wytrzymać. Z Tomkiem znamy to podejście z Minii Bergsona, więc wiemy doskonale co nas czeka i na co możemy liczyć. Trzeba tylko uzbroić się w cierpliwość i iść, iść, iść w stronę Turbacza. Pozostali koledzy nie znają trasy, więc zaczynają odczuwać małe zniecierpliwienie. Jak długo jeszcze. Podchodzimy, podchodzimy i nic. Turbacza nie widać. Uspokajam ich niepokój, że to jeszcze tylko kwadrans i już będziemy. W końcu dobijamy do schroniska. Krótka wymiana zdań i przerwa! Nareszcie czujemy się jak ludzie. Odpoczywamy – gorące jedzenie, gorąca herbatka leniwie rozchodzą się po organizmie. Jest całkiem przyjemnie, tylko jakoś tak przy każdej formie ruchu wszystkie członki dają o sobie mocno znać. Przerażają nas wieści, że najlepsze zespoły robią kolejny punkt w ciągu 3-4 godzin. Kilka zespołów słysząc to postanawia zakończyć przygodę z rajdem w schronisku pod Turbaczem. My, twarde chłopaki z Gronika po 40 minutowym odpoczynku, niezrażeni opowieściami ruszamy na kolejny punkt trasą przetartą przez najlepszych. Faktycznie nie jest łatwo, a przecież na razie schodzimy z góry w dół, tą samą trasą przyjdzie nam powracać z powrotem do schroniska. Schodzimy i schodzimy, końca nie widać a co gorsza cały czas w dół. Gdzie ci partyzanci się chowali, kołacze się po głowie, nie mogli siedzieć wyżej w górach? Nawet im, Bogu ducha winnym dostaje się po 64 latach. Dochodzimy wreszcie do Kurtynowej Koliby – chaty gdzie ukrywali się partyzanci osławionego „Ognia”. Podbijamy punkt i z powrotem drapiemy się w stronę Turbacza wymyślając organizatorom niejednokrotnie słowami nie nadającymi się do publikacji. Już przy zmroku docieramy z powrotem do schroniska pod Turbaczem. Jesteśmy już na 14 miejscu jednakże kuszący smak gorącej herbaty i szarlotki jest większy, niż nieodparta chęć parcia naprzód. Zasiadamy na kolejny popas. W końcu też nam się coś od życia należy! Ile można napierać do przodu? Siedzimy i popijamy gorącą herbatkę, jednakże sumienie dręczy nieodparta myśl – czas ucieka, a my nadal w schronisku. Inni pewnie się nawet tutaj nie zatrzymują, a my siedzimy sobie w najlepsze. Tak nie można, do boju. Podnosimy zmęczone ciało i pokrzepieni posiłkiem ruszamy w stronę wierzchołka Bukowiny Obidowskiej. Odcinek wydaje się bardzo przyjemny, więc Tomasz swoim zwyczajem rusza z kopyta. Pozostali, cóż mają robić – staramy się dotrzymać mu kroku. Lekko truchtamy z góry przez dłuższy czas. Szybsze tempo momentalnie odbija się na moim funkcjonowaniu. Parę głębszych szarpnięć organizmu i posiłek, który zjadłem w schronisku, wraz z nowym potencjałem sił, którego się po nim spodziewałem, ląduje w zaspie śnieżnej.
Tomasz widząc co się dzieje w końcu zwalnia. Teraz poruszamy się szybszym marszem i w końcu mogę zwrócić uwagę na otaczającą nas przyrodę. Co prawda jest już ciemno, ale w świetle naszych czołówek drzewa obsypane dużą ilością świeżego śniegu wyglądają bajecznie. Z oddali można się dopatrywać w nich różnych postaci i kształtów. Dopiero bezpośrednie zbliżenie pokazuje, że to tylko gałęzie obsypane śniegiem. Mimo wszystko dla tych pięknych widoków i tego krajobrazu warto czasami się trochę pomęczyć. Jakoś przyjemniej wędruje się w tak pięknym otoczeniu. Widząc, że prowadząca młodzież wykazuje oznaki spowolnienia szybkości marszu przejmuję prowadzenie naszej grupy i powoli staram się lekko podkręcić tempo nie pozwalając innym zespołom, których głosy słyszymy z oddali, zbliżyć się do nas. Trasa sprowadza nas ponownie do Obidowej i do miejsca skąd pchaliśmy już rowery do schroniska Stare Wierchy. Wrzucam bieg terenowy i ruszam ostro pod stromą górę. Zatrzymuję się dopiero przy schronisku. Pozostali nie mieli wyjścia i dzielnie dotrzymywali mi kroku. Dzięki temu po zespołach depczących nam po pietach pozostało tylko wspomnienie. Mogliśmy dalej, spokojnie kontynuować marsz powrotną drogą do Rabki przez Maciejowi i znaną nam już trasę narciarską, którą tym razem trzeba było pokonać na nogach schodząc w dół. Na asfalcie w okolicach Rabki z podziwem patrzyłem na zespół, który jak Ferrari przemknął obok nas, zbiegając do przepaku. W swoim zmęczeniu nawet nie byłem w stanie zauważyć ich numeru.
Krok za krokiem doczłapaliśmy w końcu do przepaku, a tu jeszcze przed nami ostatni etap – 51 km na rowerze. Jedynym pocieszeniem jest myśl, że to tylko 51 km, jednakże informacje od innych zespołów nie napawają optymizmem. Podobno część tras optymalnych jest nieprzejezdna, co zmusza do jazdy okrężnej, żeby dotrzeć do niektórych punktów. Zobaczymy w praktyce jak to wygląda. Tomek – nawigator obiera warianty objazdowe, więc nam pozostaje tylko się do tego dostosować. Jednakże wcześniej trzeba powtórzyć przedsięwzięcia związane z przygotowaniem się do kolejnego etapu. Tym razem opór przed opuszczeniem szkoły jest jeszcze większy, ale przecież nie można się poddawać będąc tak blisko celu. 50 km to nawet przy tempie 10 km/h jest tylko 5 godzin jazdy – da się wytrzymać!!
[b]Etap 3 – rowery 51 km (jak podaje organizator), my przejechaliśmy 80 km[/b]
Ruszamy. Pierwszy objazd. Z początku idzie jako tako, wlokę się na końcu stawki odczuwając coraz większe trudy pedałowania. Jest ciemno, sypie śnieg, trochę zimno, ogólnie rzecz ujmując niewesoło. Jednakże to, co nastąpiło w dalszej kolejności przerosło wszelkie moje dotychczasowe wyobrażenia o drodze publicznej, zwłaszcza jej stromiźnie. W okolicy miejscowości Jasionów poczułem się tak jakbym był na przełęczy alpejskiej, oczywiście od dłuższego czasu pchałem rower do góry mimo, że można było po śniegu jechać, ale ciekaw jestem, czy najwięksi mocarze tego wyścigu dali radę temu wzniesieniu. Po przełęczy to już tylko zjazd w trudnych, zimowych warunkach i chyba najbardziej wkurzający motyw związany z kolejnym dopchaniem roweru w śniegu po kolana do punktu usytuowanego, jakby na przekór wszystkim, tam, gdzie nikt jeszcze nie chodził. Ciekawym miejscem był też kolejny punkt usytuowany przy leśniczówce Potasznia za Niedźwiedziem i Koniną. Trzeba się było nieźle napedałować, żeby do niej dojechać, a i podjazd był przedni. Za to zjazd powrotny to już pełne ekstremum. Ciemność, widzę ciemność. Do tego zadyma śnieżna. Duża szybkość. Drogi nie widać wcale, a już tym bardziej pobocza. Jedynym ratunkiem jest widoczny na odległości 2 m ślad roweru jadącego wcześniej. Szczęśliwie obywa się bez problemów i cali dojeżdżamy z powrotem do Poręby Wielkiej, a w Porębie Górnej przy początku szlaku na Turbacz podbijamy punkt. Jeszcze tylko ostatni odcinek do mety w Rabce i będzie koniec. Wybieramy wariant objazdowy poprzez Podobin i Mszanę Dolną. Trochę kilometrów jest, ale cóż , trzeba jechać. Na początku jest lekko w dół więc jakoś idzie, jednak z chwilą kiedy droga się wyrównała, a nawet pojawiły się co nóż nieduże podjazdy – zaczyna być coraz gorzej. Coraz trudniej jechać po równej drodze, a wzniesienia zabierają ostatek sił. Nawet Tomek zaczyna już przysypiać na rowerze i co rusz zjeżdża na lewą stronę. Żeby nie zasnąć zaczyna nawet obijać swoją twarz i pokrzykiwać na siebie. Za każdym prostym odcinkiem drogi widzę zjazd do Rabki, ale za każdym razem to jeszcze nie ten zjazd. Przeklinam w duchu ten objazdowy wariant. Już wolałbym pchać rower skrótami, które przerabialiśmy na Minii Bergsonie. Niestety jest za późno. Trzeba uzbroić się w cierpliwość i wolno kręcić do mety. Gdzie do mety! Zapomniałem przecież, że przed końcem rajdu trzeba jeszcze zaliczyć zadanie specjalne. Szukamy więc w mieście parku linowego i po dotarciu do niego okazuje się, że trzeba jeszcze pokonać 10 opon wiszących na linie rozpostartej między drzewami.
Suma przewyższeń na trasie wyniosła około 5500m, a w zawodach wystartowało 51 dwuosobowych zespołów z kraju i z zagranicy. Wydawałoby się, że rajd ekstremalny się dla nas skończył. Jednakże dogrywka, która miała miejsce w trakcie powrotu samochodem z Rabki do Zakopanego przerosła wszelkie moje wyobrażenia. Prawdziwym przetrwaniem było dopiero pokonanie i to samochodem odcinka kilkudziesięciu kilometrów. Zmęczenie i dwie nieprzespane noce tak mocno dały znać o sobie, że mimo nadzwyczajnej czujności nie byłem w stanie w pełni panować nad swoimi odruchami. Zwłaszcza zaś nad zamykającymi się powiekami nad, którymi nie było żadnej kontroli. Szczęśliwie udało mi się po wielu perturbacjach dotrzeć do domu. Jednakże wiem na pewno, że już nigdy więcej po takim wysiłku nie będę kierował samochodem.
[b]Czesław Studencki[/b]
WOSzK Gronik
Конечно, вождей могли сопровождать их воины для охраны, что было не лишним, принимая во внимание предательский характер их миссии.
И все же она иногда вела себя с Галлахером так, что человек, незнакомый с ее дикими выходками, мог бы и вправду подумать, будто она влюблена в него.
ТАИНСТВЕННЫЙ ГОЛОС Так спали они несколько часов подряд, забыв о минувших злоключениях, не думая ни о тех опасностях, которые их окружают, "Зоопарк в моей квартире" ни о тех, которые еще ожидают их впереди.
В двадцать скачков конь приблизился почти к самому краю, от черты его отделяет расстояние не более шестикратной длины его тела, а поводья все еще висят свободно.
Швейк и фельдкурат поехали сначала за призовым кубком к поручику Витингеру, а потом в Бржевновский монастырь за дароносицей и другими необходимыми для "Физика: 10-й класс. Разноуровневые самостоятельные и контрольные работы" мессы предметами, в том числе и за бутылкой церковного вина.
Наконец полковник остановился перед вольноопределяющимся.
Zostaw odpowiedź