[size=x-large]Bardzo Wiosenny Challenge 2007[/size]
[b]Relacja zespołu napieraj.pl z rajdu Bergson Winter Challenge – trasy masters[/b]
Trudno pisze się relacje z długich rajdów. Po pierwsze dlatego, że gdyby opisywać wszystko tak dokładnie jak zwykle się to robi w relacjach z imprez kilkunastogodzinnych to mogło by wyjść tego kilkanaście, jak nie kilkadziesiąt stron – i komu potem będzie się to chciało czytać ? Po drugie dlatego, że czwartego, piątego dnia rajdu wydarzenia z pierwszych kilometrów wydają ci się odległą przeszłością i w głowie pozostają tylko jakieś urywki wspomnień. Proszę zatem o wyrozumiałość jeśli relacja będzie bardziej przypominać łowicką wycinankę niż stenogram.
[b]Jaźń pierwsza. Tam.[/b]
Start ! Jak zwykle w głowie dziwna myśli: “To już ? Takie tylko 'Start !’, a ty zamiast tak jak jeszcze 3 minuty temu przyjaźnie gadać sobie ze znajomymi, masz teraz ponad 100 godzin latać po okolicy ?!”. Zawsze minie śmieszy ta szybka zmiana świadomości, ten moment od kiedy “już” trzeba się ścigać. No to ruszyliśmy. Nieśpieszny truchcik na BnO w przeciwną stronę niż większość pozwala nam na przegląd zespołów. Całość kończymy na 19/21 miejscu (na 19 miejscu na 21 ścigających się zespołów). I ruszamy w góry szukać śniegu. Pierwszy odcinek pieszy (z Karpacza przez Śnieżkę, Przełęcz Karkonoską, Zamek Chojnik i Schronisko pod Łapskim Szczytem do Chaty Rumcajsa w Szklarskiej Porębie) do specjalnie ciekawych nie należy – ze względu na wiosnę po drodze widzimy dużo asfaltu. Dzięki kilku nawrotkom wymuszonym przez przebieg trasy w dwóch miejscach możemy śledzić kolejność zespołów na trasie. Jesteśmy zadowoleni z tempa, bo jest naprawdę szybkie (szybsze niż zwykle) tylko czołówka robi nam na złość idąc jeszcze szybciej :-). Gdzieś w połowie trasy Udaje nam się przesunąć w klasyfikacji na 16/21 miejsce, a na ostatnim przelocie nadrabiamy jeszcze kilka minut łykając Czechów i wskakujemy na 15. Do Speleo mamy już 3 godziny straty. Zdania w drużynie są podzielone, jednak w końcu decydujemy się realizować naszą taktykę “sen każdej nocy” i idziemy w kimę na 2 godziny. Okazuje się, że rajdowy organizm wcale nie jest chętny żeby zasnąć!
[b]Jaźń druga. I z powrotem[/b]
Gdy wychodzimy na narty Speleo jest już po. Machamy im i lecimy się poślizgać. Poruszając się stylem zmiennym (tz. jedna osoba łyżwą , jedna klasycznie i 2 turystycznie) posuwamy się raźnie do przodu. Trochę duje i sypie (szczególnie w okolicach Chatki Górzystów), ale ten odcinek jest bardzo przyjemny. Niestety do czasu. Rano zmienia się temperatura i narty Kshyśka i Ani przestają się ślizgać, a zaczynają lepić. Masakra. Na ile możemy zmieniamy się sprzętem, ale i tak w końcu najszybciej jest z nartami “pod pachą”. Ten etap przestaje nam się podobać i z radością witamy Chatkę Rumcajsa. Mamy wrażenie, że strasznie dostaliśmy przez ten klejący śnieg, ale jak się potem okazuje z wyników początek nart mieliśmy bardzo szybki (porównywalny z czołówką) więc całość wyszła nam tak jak innym zespołom z peletonu. Zaczynają się pierwsze rezygnacje: narty zaczynaliśmy jako 18/21 a kończymy jako 17/18. Po przepaku wskakujemy w buty i hajda z powrotem +/- granią Karkonoszy do Karpacza. Etap wydaje się oczywisty nawigacyjnie, jedyny wariant to dojście do zadania specjalnego. Idziemy pewnym dojściem na około po wyraźnych drogach co okazuje się, niestety trochę wolniejsze niż wariant “na rympał” na wprost przez głęboki śnieg i strome stoki. Sporo zabawy mamy oczywiście na Śnieżce: widoczność słaba, szlak na wschód od szczytu nie otyczkowany – spędzamy trochę czasu szukając grani i błądząc w białej nicości i zadymce polegając jedynie na wskazaniach kompasu. Przed 3 nad ranem docieramy w końcu do “Admirała”. Te dwa etapy piesze na początku dały nam trochę w kość. To w sumie ponad setka kilometrów z buta. Czujemy, że znaczącą część rajdu mamy już za sobą. Trochę podgoniliśmy w klasyfikacji, jesteśmy 13/17. Prysznic i do łóżka. Dwie godziny mamy solidnie przespane.
[b]Jaźń trzecia. Pechowa.[/b]
Większość zespołów pozwoliła sobie na odpoczynek. Nam sen i przepak zajmuje 4 godziny. Jest już jasno. Przed nami stówka na rowerze. Atmosfera iście wiosenna. Trochę mży. Ten etap idzie słabo. Gdzieś przy tunelu gubię okulary, następnie ładujemy się w wariant, który kosztuje nas prawie godzinę straty – śnieg i ciąganie roweru w tej mokrej brei. W parku linowym trafiamy na kolejkę i mimo, że opuszczamy to zadanie specjalne oszczędzając czas czekania to jednak musimy szukać punktów omijając liny co zajmuje nam godzinę. Na trasie sporo noszenia roweru (śnieg, schody, wiatrołomy) na zmianę z asfaltem. Niby kilometrów dużo, ale nic się nie dzieje. Jestem tylko wyraźnie rozczarowany szczytem Ostrzycy na którą po kamiennych schodach wnosiliśmy w nocy rowery na plecach. Na szczycie wulkanu spodziewałem się co najmniej tajemniczej świątyni, a tu parę skałek, ledwo rowery można pomieścić. Kończymy ten etap przed północą. Niby czas podobny jak inne ekipy, tylko te 3 godziny straty trzeba doliczyć. Oficjalnie jesteśmy na 10/14, ale realnie 2 miejsca dalej. Jest noc więc decydujemy się na krótki sen.
[b]Jaźń czwarta. Czasem słońce, czasem deszcz.[/b]
Ruszamy na tamę. Samo wejście po schodach idzie nam sprawnie, ale zjazd… co mnie podkusiło żeby brać ze sobą kubek !!! Nigdy więcej! Piotrek też musi czekać aż zjadą Ukraińcy, bo nie może wpiąć swojego przyrządu w naszą linę. Dalej etap nudnawy, ale przynajmniej miejscami ładne widoki. Szczególnie zachwyca nas Perła Zachodu oraz Wrzeszczyński Przełom. Przygrzewa słoneczko, atmosfera robi się piknikowa. Kshysiek dzwoni do mamy i składa jej życzenia urodzinowe. Po drodze trochę przysypiamy. Ukraińska ekipa też ma słabsze momenty. Z perspektywy widać że ten etap idzie nam dobrze, mamy 4 czas z ekip które ukończą. Kończy się trzecia doba rajdu, za nami 250 kilometrów – robi się “z górki”. Tyle że mamy wrażenie, że pogoda robi się “pod górkę”. Najpierw strasznie wieje i zaczyna mżyć. Walczymy, ale mamy wrażenie że się strasznie wleczemy. Razem z pogodą powoli siadają nam humory. Wsiadamy na rowery. Na podjeździe za Przesieką Ania ma wywrotkę na lodzie. Prędkość mała, ale nabija się żebrami na kierownicę i chwile ma problemy z oddychaniem. Jest trochę strachu. Na „szczęście” zuch dziewczyna nie pierwszy raz zalicza glebę, a nawet nie pierwszy raz dostaje łomot w mostek (ostatnio na rajdzie Orła w Chrzanowie).
Po chwili się zbiera i ruszamy. Podbijamy punkt i już myślami jesteśmy na przepaku, wszak to już końcówka: kawałek Drogą Sudecką, Przełęcz pod Czołem i już Karpacz, tylko punkt na Orlinku. Pogoda przywołuje nas na miejsce tu i teraz. Choć to początek marca zaczyna się burza. Cholerny wiatr wali po twarzach lodowymi igłami. Temperatura ciała spada niebezpiecznie. Mamy straszne telepy. Zakładamy na siebie co tam jeszcze zostało z ubrań w plecakach, ale nie ma tego wiele. Świerki kłaniają nam się w pas, walą pioruny, a przecież mamy zaraz zjeżdżać na linie ze skoczni narciarskiej, czyli miejsca w jakim najbardziej nie chcielibyśmy się znaleźć. W powietrzu wisi chęć rezygnacji z zadania, ale też nikt nie ma odwagi tego zaproponować. Wdrapujemy się po schodach na szczyt. Na szczęśćcie czekając na zjazd można się na chwilę schować. Znowu ten cholerny kubek, już wiem że na przepaku wymienię go na ósemkę.
Po skoczni zjazd do hotelu, nawet jeśli ma się już tylko hamulce w jednym kole i to końcówkę klocków nie podnosi już tętna.
Gorący prysznic, pizza zamówiona przez telefon i do łóżka. Gdy teraz patrzę na wyniki to nie wiem jakim cudem wykręcamy 3 czas na tym etapie.
[b]Jaźń piąta i z przerwami ostatnia. Kapitulacja[/b]
Budzę się nie bez oporów i słyszę tekst: “Słuchajcie, mamy problem! Ja nie mogę iść, bo nie rozumiem na czym polega wymiana towarowo-pieniężna !?”. Chwila konsternacji. Piotrek (Szkoła Główna Handlowa) w pierwszej chwili zabiera się za wyjaśnianie praw rynku, ale po chwili reflektujemy się, że zamiast wyjaśnień trzeba po prostu Kshyśka obudzić, bo co prawda chodzi już po pokoju, ale jego umysł jest jeszcze daleko, daleko stąd. Zabawa trwa kilka minut, a chłop nie jest w stanie sensownie odpowiedzieć na żadne pytanie, tylko gada bez sensu.
Kończąc rowery spotkaliśmy Salomon Adventure Team i usłyszeliśmy o etapie na czworaka na Śnieżkę, zatem zwarci i gotowi na wszystko chcemy już wychodzić z Admirała, gdy tu w wejściu pojawiają się uśmiechnięte twarze Speleo Salomon. Już skończyli. Wygrali. Składamy gratulacje, pożyczamy od mistrzów trochę sprzętu (podobno sam chodzi) i ruszamy. Mam została jeszcze stówka z okładem. Najedzeni i wyspani ciągniemy ostro. Informacja o odwołaniu Śnieżki podana jest dopiero punkt przed szczytem. Jesteśmy rozczarowani. Przygotowaliśmy się sprzętowo i ubraniowo na śnieg, a tu znowu przyjdzie nam biegać po błocie. Dobrze, że Speleo nie namówiło nas na branie nart. Zmieniona trasa jest makabrycznie nudna, ale udaje nam się utrzymać dobre tempo prawie do końca. Bardzo szybki przepak i ruszmy na rowery. Jeszcze sprawianie zaliczamy punkt przy kaplicy nad Karpaczem i lecimy dalej w kierunku Szałasu Muflon. W okolicach przejazdu przez główną drogę nr 3, łapiemy gumę.
Zdarza się, w końcu niby to jeszcze nie tragedia. Tak nam się na początku wydaje. Jednak okazuje się, że dopiero trzecia dętka z zapasu jest dobra (do tego ostatnia presta) oraz, że stara dętka jest przyklejona do opony. Łamiemy jeszcze kawałek pompki, a druga coś nie chce pompować. A czas mija, spręż siada. Ania siedzi i drzemie. Wreszcie ruszamy dalej po jakichś trzech latach reperowania. Jednak tuż przed Janowicami Wielkimi w oponie Kshyśka znowu jest flak. Ponowny przegląd opony i po dłuższym czasie znajduje się winowajca – mikry opiłek szkła. Szkoda, że nie wypatrzyliśmy go wcześniej. Chłopaki łatają dętkę. My z Anią wyjadamy ostatnie gumisie i staramy się nie myśleć o narastającej stracie. Można już jechać. Wstaje i czuje, że tym razem oprócz spręża siadło mi też kolano. Nie wiem o co chodzi bo nigdy z kolanami nic nie miałem. Ale teraz po tym jak wstałem ból jest okropny, koszmarny przy każdym zgięciu stawu. Wieszam się na holu jak przyczepka i cieszę się, że do Szwajcarki już tylko kilka kilometrów. Zostawiamy rowery i ruszamy na scorelauf.
Zaczyna się etap koszmar. Lepiej niech to co tam się działo skryje ciemność, która towarzyszyła nam przez prawie cały ten etap: „senne potwory”, kolano, jaskinia na szczycie skały, której znalezienie zajęło 30min. itp. Powodują, że na tym etapie dostajemy straszne lanie od innych zespołów: na “18 km” spędzamy prawie 10 godzin podczas gdy większość zespołów robi to w ok. 6 – 7 h. Ostatni rower do mety to mimo kolana już tylko formalność, a most linowy – czysta przyjemność. Wschodzi słońce, a my przekraczamy linię mety. Zajęte miejsce nie zachwyca, ale ukończenie trasy satysfakcjonuje. Na mecie jesteśmy jako 8 zespół, ale ze względu na opuszczenie parku linowego spadamy na miejsce 9.
[b]Epilog[/b]
Muszę przyznać, że tegoroczny szampan na mecie był najlepszym szampanem finiszonym, ba, nawet najlepszym w ogóle szampanem jaki piłem (tylko słabo się pienił).
Przyjeżdżamy samochodem do Hotelu i jak zwykle w takich chwilach nie chce nam się spać. Pierwsza myśl jaka nam przychodzi to obudzić sąsiedni pokój i rozpocząć zabawę (jeszcze trochę szampana zostało). Wbijamy się. Ale coś sąsiedzi nie mają ochoty na harce o piątej rano. Wracamy do siebie, odpalamy MTV i rozwalamy się na podłodze dopijając trunek finalistów. Atmosfera mety powoli przygasa i sen upomina się o swoje zaległości. Reszta ekipy po chwili zasypia na podłodze. Idę pod prysznic, a gdy wracam widzę, że chłopaki wturlali się już do łóżek, a Ania śpi dalej na środku, ale za to fachowo przykryła się NRC-etą :-D. Zasypiam i ja, w końcu to już sobota i należy się odpoczynek po tygodniu pracy!
[i] Autor relacji [/i] – fot. Piotr Ragankiewicz
Zostaw odpowiedź