[size=x-large][b]MPAR 2007, czyli walka do upadłego[/b][/size]


Nawet przez chwilę nie wahaliśmy się czy wystartować w tych zawodach. Pytanie brzmiało: czy uda nam się zebrać zespół do wystartowania na trasie Masters?
Z powodu bojkotów grono osób, z którymi był sens rozmawiać o wspólnych starcie znacznie się zawężyło. Nasza trójka: Magda Paweł i Maciek przez kilka dni robiła telefoniczną burzę mózgów. Niestety większość ludzisków, z którymi rozmawialiśmy miała już plany. Zaczyna się robić późno i po ostatnim z zaplanowanych telefonów decyzja: NIE TYM RAZEM. Jeszcze jeden dzień konsternacji i decyzja: w takiej sytuacji powalczymy z facetami na krótszej trasie.
Od momentu decyzji wszystko potoczyło się błyskawicznie.
Analiza trasy, zakupy i w piątek po południu, czyli ze znacznym poślizgiem siedzimy w aucie.
O 18:45 w środę docieramy do Polańczyka. Na 19:00 zaplanowana jest odprawa. Nie tak to planowaliśmy. Chcieliśmy przyjechać wcześniej, pobyczyć się. No cóż, nie tym razem.
Na powitanie miłe zaskoczenie, po odprawie organizator zaprasza na kolację. Zdaje się, że tego nie było w planie – naszym planie.
Odprawa sprawna, dostajemy mapy. Paweł informuje, gdzie lepiej nie zapuszczać się w las bo trwają polowania. Tłumaczy, że trasa jest uproszczona ze względu na nasze bezpieczeństwo w lesie. Pieszy tylko szlakami, za to sporo przewyższeń – prawdziwa fizyka. Ciekawostka – będzie system sportident. Fajnie – wyniki będą bez tajemnic.
Każdy zawodnik dostaje swojego chipa, więc wszyscy dochodzą do punktów. To mi się podoba. Nie ma wątpliwości. Oczywiście na wszelki wypadek dostajemy jedną kartę startową, gdyby stacja dostała nóg. Wiadomo – Polakowi różne rzeczy mogą się przydać, organizator dmucha na zimne.
Przemiła kolacyjka i do przyczepy kempingowej. Dla mnie frajda, bo nigdy wcześniej nie miałam przyjemności, a wiosen kilka już mam.
Szybkie skręcenie rowerów i na weryfikację sprzętu. Tu kolejne miłe zaskoczenie. Nie ma zmiłuj się. Trzeba i rower pokazać i dętki zapasowe, nawet dowody osobiste. Nie ma niejasności. Co obowiązkowe to obowiązkowe, a nie przydatne. Mimo sympatii do niektórych orgów nie wszyscy kumają, że przydatne a obowiązkowe to dla zawodników różnica.

[b]PIERWSZA KONSTERNACJA NA SOLINIE[/b]

Wstajemy pięknym czwartkowym porankiem. Pięknie tu. Rzecz dzieje się szybko i nie ma czasu, tylko trzeba na start gonić.
Na kajakach startujemy z wody. Po starcie Igor w lewo a my w prawo. Delikatnie pytam, czy aby to dobra droga. Flekmus budzi się i odbijamy w lewo. Jakoś nam to wiosłowanie nie idzie. Widać, że chłopaki mają spręża a my raczej z piosenką na ustach. Pływamy w okolicy 8-9 miejsca. Co prawda tracimy nie więcej niż 10 minut w sumie, do wiodących prym na wodzie Deuterowców. Nieźle daje na kajakach Maciek Tracz ze świeżą w rajdach Agatą. Podjadamy, popijamy, dyskutujemy. Flekmus podpuszcza mijającego Igora, żeby przestał wiosłować. Ale zabawę sobie znalazł! Tak dość niewymęczeni kończymy ten etap. Wracamy, przebieramy się i czas popedałować… rowerkiem wodnym. Jak się później okazuje, coraz popularniejsza dyscyplina rajdowa. Zabieramy nasze rumaki na rowerek i pedałujemy jakiś kilometr na drugi brzeg Soliny. Piękny to etap. Po kilku minutach jesteśmy na miejscu i wsiadamy na własne sprzęty. Na tych jest szybciej.

[b]ROWEROWAĆ CZAS ZACZĄĆ[/b]

Kręcimy sobie przez piękną bieszczadzką okolicę, aby dotrzeć do zadania specjalnego. Po drodze mijamy chłopaków z York System AT. Dojeżdżając do mostu wspominamy jak to mijaliśmy na drodze, którą aktualnie jedziemy Starnasia z Czubalem, Markiem Giergicznym i Muszką w 2001 roku na „Salomonie”. To były czasy! Zadanie wykonujemy dość sprawnie i już kręcimy dalej. Dochodzą nas chłopcy z York System AT. Od tej pory mijamy się do końca etapu rowerowego i jest bardzo miło i sielankowo. Po drodze mijamy też SX Sport KOMPAS TEAM. Pogoda nas rozpieszcza, a podobno nie tak miało być.

[b]NA POŁONINY, NA ZIELONE…[/b]

Na pieszy wychodzimy przed Yorkowcami. Znowu nie możemy zebrać się w sobie. Planowaliśmy, że cały etap będziemy robić nocą, a tu jeszcze jasno. Nieśmiało zaczynamy uprawiać bieg. Jest niesamowicie przyjemnie. Myślałam, że będziemy marznąć, że będą nas próbowały wywiać bieszczadzkie wiatry, a tu przyjemna, ciepła jesień i jeszcze nie taka kolorowa.
Przychodzi w końcu czas na wyciągnięcie czołówek. Jesteśmy na Połoninie Caryńskiej. Org załatwił specjalnie dla nas pokazy: po naszej lewej stronie co i raz pięknie rozbłyska niebo. Piękne to, bo daleko i nie nad nami. Podziwiamy zjawisko przyrody z lekkim niepokojem. Wiadomo, że w końcu i tam się wybierzemy, bo to jakoś tak koło Rawek. Gonimy na Wielką Rawkę. Na podejściu widzimy światła Igora i Bączka. Zajadamy się bananami. Są dla nas hitem tego rajdu. Wiemy, że trzeba stąd spier…… Burza jest blisko. Poruszamy się żwawo, na zbiegu dochodzimy chłopaków. Nie bardzo mam śmiałość ich wyprzedzać, ale Flekmus goni na złamanie karku, więc i ja nie mam wyjścia. Nie mogę się dać porzucić. Nie teraz! Mówię grzecznie cześć chłopcy, ale Ci coś nie w sosie (jak się później okaże przeżywali tragiczne chwile). Tak zdobywamy drugą pozycję. Na wypłaszczeniu dopada nas zlewa. Ściana deszczu, światło czołówki nie może się przebić przez strugi wody. Pędzimy na oślep jak konie w galopie. Podoba mi się ta zabawa. Dopadamy w końcu drogę w Ustrzykach, gdzie Pan Organizator mówi, że rozważają opcję skrócenia trasy. Sprawa się szybko wyjaśnia – idziemy zgodnie z planem.

[b]NIE MA ZMIŁUJ, TARNICĘ CZAS ZALICZYĆ[/b]

Czyli na czerwony szlak i do góry na Tarnicę. Około 40 minut przed nami są chłopcy z Jasielskiego Stowarzyszenia Cyklistów. Jak się okazuje, bardzo mocne chłopaki. Tuż przed szczytem widzimy dwóch ludków idących w naszą stronę. Turyści? Niemożliwe. Liderzy zabłądzili! Są na maxa zdezorientowani. Pytają czy byliśmy na Tarnicy. Tłumaczymy, że my dopiero idziemy na Tarnicę. Pomylili szlaki i dali nam fory. Ruszamy razem do góry, ale oni zaraz uciekają na właściwy szlak w lewo, a my na Tarnicę. Wieje jak cholera. Na szczycie namiot. Dwoje obstawiaczy punktu-obstawiacz i obstawiaczka mówią, że stacja wisi na krzyżu. Próbuje nas wywiać, ale się nie dajemy, jak obstawiacze się nie dają, to my też!
Gonimy na obowiązkowy odcinek przez Bukowe Berdo. Nieczęsto się tędy chadza, a to błąd. Grań malownicza, ostre kamienie. Wieje jak nie powiem co. Gonię Flekmusa, który chyba postanowił mi się urwać. Cały czas myślę o lotnych punktach. Jak punkt będzie metr od ścieżki, to nie zauważymy, bo tempo takie i wietrzysko niemiłosierne.
Teraz przychodzi czas na nasze ciężkie chwile. Zaczynamy zasypiać. Kroki są coraz mniej żwawe. Decydujemy się wyciągnąć kije. Flekmus siada, ja za nim., Zaczynamy kimać. Sceny podobne jak 6 lat temu. Zachowujemy się jak totalni amatorzy.

[b]ROWER TO CUD MASZYNA[/b]

W końcu etap pieszy kończy się i wskakujemy na rowery. Chłopaki wyjeżdżają na rowery 25 minut przed nami. Jeszcze nie wszystko stracone, ale na cuda nie ma co liczyć. Łyda im podaje. Podobno nie są mistrzami nawigacji, ale ta umiejętność jest teraz nieszczególnie potrzebna. Wyjeżdżamy z przepaku-Leśniczówka Nasiczne, zaliczamy pierwszy punkt i gonimy na drugi, po 2 km podjazdu Flekmus oświadcza, że się pomylił. Wracamy. Myślę sobie, że miłoby było, gdyby się już więcej tak nie mylił. Dobrze byłoby nie przerżnąc teraz drugiego miejsca. Płynnie realizujemy nasz nieco niezbyt mądry wariant. Ale kręcimy. Obalamy Red Bulla. Kręcimy pod górę. Dziwne, że na tej drodze jeżdżą samochody. Nagle widzę jak Flekmus skręca pod koła samochodu. Pierwsza myśl-zasnął! Tempo mi wzrasta. Nie wierzę własnym oczom. Wojtek! Leśniczy z Wetliny! Akurat tutaj! Mierzy drzewa. Krótka rozmowa, umawiamy się na telefon po zawodach – czyli za kilka godzin. Fajna pobudka. Dalej jedziemy żwawo i rozmawiamy jak to niezwykłe rzeczy się zdarzają.
Dojeżdżamy do zadania specjalnego – dopiero teraz poznaję miejsce z 2001 roku. Obsługa szybko tłumaczy na czym zadanie polega i dzidujemy. Spacer przez rzekę, podejście, zjazd, most linowy. Sprawnie nam to idzie. Spacer przez rzekę orzeźwia. Już siedzimy na rowerach i wspominamy, jak to szliśmy łąką po przeciwnej stronie drogi. Teraz teoretyczny trawers do asfaltu, ostatnie zadanie specjalne i wydaje się, że po zawodach. Trawers wydaje się być niekończący, do tego jakiś taki dla mnie mocno przewyższony. Dopadamy upragnionego asfaltu i jesteśmy na zadaniu. Piękny zjazd z rowerem – okazuje się, że takie zadanie jest możliwe do realizacji. Krótki spacer z rowerem po krzakach, przekraczamy Solinkę i pędzimy na koniec etapu rowerowego. Na zakończenie tratwa.

[b]POCZĄTEK PRAWDZIWYCH ZAWODÓW[/b]

Flekmus prosi, żebym mu deskę podała. Ledwo ją podnoszę i z przerażeniem pytam Pani Organizatorki czy wiosłujemy deskami. Kiedy podaje nam wiosła czuję, że jesteśmy uratowani. Przedwcześnie. Wsiadamy na naszą niezatapialną „łódź”. Wiosłujemy i nic. Brzeg nie bardzo chce się oddalić. Czuję narastające przerażenie. Czy dopłyniemy? Rozważamy różne opcje. Ja jestem zwolennikiem płynięcia wpław, Flekmus nie chce się zgodzić. Z trudem dopływamy do wyspy, gdzie mamy do zaliczenia punkt. Teraz odwrót i do mety. Chryste, czy to się da przepłynąć? Widzimy walczących Cyklistów. Nie wygląda to radośnie. Miny chyba mamy nietęgie. Ja w szczególności. Towarzyszący nam dziennikarz, wyciąga od nas informacje. Już nie mogę! Chcę do mamy! Co chwila przestaję wiosłować zdesperowana wracam do tematu płynięcia wpław. Flekmus nie łapie tematu. Liście na wodzie, jak na złość nie chcą się przesuwać pokazując w ten sposób swoją niewzruszoną wyższość. Mszczę się i zaczynam je rozgarniać wiosłem. Chyba zgłupiałam. A może by tak dopłynąć do brzegu i przeciągnąć naszą tratwę brzegiem do mety? Flekmus jest niewzruszony. Chce mnie dobić!

[b]Finish[/b]

Nareszcie- widać bazę zawodów!
Niemożliwe wydaje się być możliwe. Orgowie zaczynają się krzątać, ktoś biegnie po aparat, żeby zrobić nam fotkę. Gdybym miała siłę, to bym mu krzyknęła, żeby nie biegł, bo ten finish to potrwa jeszcze co najmniej 10 minut! A no już można konwersować z ludziskami na brzegu, a wiosłować trzeba, bo to jeszcze nie brzeg.
To był najdłuższy finish w moim życiu i mam nadzieję, że więcej tak długich, a już szczególnie dłuższych nie będzie!
Nareszcie ląd pod nogami. Jakże się cieszę. Nóżki nieco zesztywniałe od wody, ale z radości mogę biegnąć. Więc biegniemy na metę! Dawno się tak nie cieszyłam z jej osiągnięcia.
Wszystko można było sobie przemyśleć na tym ostatnim 2,5 km etapie.
Paweł sprawdził naszą twardość. Mało brakło i bym nie zdała!
Szampan, gratulacje, jestem w siódmym niebie!
Potem popołudnie, obiad i wspominki z zespołami, które są już na mecie. Przy piwku towarzystwo zasypia. Standardy porajdowe. Noc zasłużonego odpoczynku.
Rano znów wspólne śniadanko z Adventurowcami. Potem wspólny basen, obiad w Wetlinie. Spotykamy się z Wojtkiem-leśniczym i wspominamy.
Wieczór przynosi podsumowanie zmagań. Na trasie nie dane nam było spotkać się z Estońskimi Masterami. Rozdanie nagród, piwo, muzyka, oglądanie zdjęć i filmów.

Gratuluję wszystkim walczącym na trasie, a organizatorom serdecznie dziękuję za stworzenie takiej możliwości. Po ostatnich nieco niedopracowanych rajdach, miło było pościgać się na dobrze zrobionej imprezie.

O Autorze

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany