[size=x-large]Mistrzostwa Świata Adventure Racing, Nowa Zelandia, 2005[/size]

[b]Relacja SPELEO SALOMON ISOSTAR EXPLORER[/b]


Geoff Hunt zapowiadał, że najważniejsze podczas ARWC będą: 1. Navigation. 2. Navigation. 3.Navigation. 4. Good Raincoat and equipment. 5. Walking in Wet conditions – wet feet and chaffing! ([i]1. Nawigacja. 2. Nawigacja. 3. Nawigacja. 4. Dobra kurtka i sprzęt 5. marsze na mokro – mokre stopy i … ??? Co miał na myśli Geoff? przyp. red)[/i]

No dobra, tylko czego tak naprawdę tam się spodziewać? Neal niby NowyZelandczyk ale już bardzo zamerykanizowany i w dodatku prawie Polak – przecież startuje pod polską banderą!

[b]Kajaki morskie – 16km[/b]
Neal twierdził, że decydujące i bardzo długie odcinki odbędą się na kajakach. W związku z tym wypożyczyliśmy Insomniaki – kajaki 7,5-metra długie i 55cm szerokie zaprojektowane specjalnie na Southern Traverse. Pierwszy trening odbył się w Nowej Zelandii w miejscu prawdopodobnego startu. Kajaki wąskie, długie i szybkie ale jak to będzie na rzece?
Start wyścigu po Mistrzostwo Świata, wg mnie prawdziwe Mistrzostwa Świata w roku 2005, odbył się w centrum Westport, małej mieściny nad oceanem a właściwie nad Morzem Tasmańskim. Przebiegliśmy truchtem 3 km na plażę, na której czekały na nas kajaki przygotowane przez support team. Ubraliśmy fartuchy i kapoki przyglądając się jak najlepsi pokonują ogromne fale… Kilka dni przed startem pływaliśmy na naszych Insomniakach. Spróbowaliśmy na początek łatwego odcinka na rzece, potem wypłynęliśmy w morze ujściem rzeki bo z plaży wydawało się to niemożliwe. Po kilkuset metrach wróciliśmy do zatoki gdyż ocean pomimo spokoju wydawał się groźny jak diabeł tasmański.
Właściwy start rajdu odbył się tak naprawdę z plaży. Postanowiliśmy wystartować trochę później niż najlepsi, żeby popatrzeć jak należy wyjść w morze bez wywrotki. Powrót na brzeg i ponowny start z plaży to kolejne minuty straty… Udało się wypłynąć na długie spokojne fale ale emocje sięgały zenitu: siedziałem z przodu jako sternik, widziałem duże, kłębiące się fale przelewające się przeze mnie i przez całą łódkę. Baliśmy się, żeby spadająca z fali łódka nie złamała się w pół. Poza stratą drogocennego czasu a może i koniecznością zakończenia rywalizacji, strach przed wywrotka spotengowany był perspektywą dość poważnego się zadłużenia (łodki te do najtańszych nie należą – prawie 3000 EUR / szt). Na spokojnym morzu było nieco przyjemniej ale cały czas należało zachować pełną koncentrację bo kajaki wąskie i szybko wpadały w chybotliwe drganie co powodowało wysoki skok tętna. Nieco otuchy w nasze skołatane serca/nerwy wniosły dwa delfiny płynące w przeciwnym niż my kierunku. Przypomniało mi się od razu, że Ania Kolan pracowała na Florydzie z delfinami – ponoć bardzo przyjazne ludziom stworzenia. Ocean nie ustawał być groźny, fale sięgały kilku metrów jednak najgorsze, o czym nie wiedzieliśmy, było dopiero przed nami: desant na plażę. Już 500m od brzegu zobaczyliśmy obraz katastrofy. Niemal każdy kajak strzelał w górę, jeden z ludźmi, inny już bez załogi, jeszcze inne pełne wody dryfowały do brzegu, ratownicy uwijali się w pontonach wyławiając rozbitków z wody. Połamane wiosła, połamane kajaki, ludzie na całej szerokości plaży, jakieś kajaki zniesione pół kilometra od miejsca lądowania, to Czesi – dobrzy przecież kajakarze. Wreszcie przyszedł czas na nas, najpierw Aga z Neal’em polegli na pierwszej załamanej fali, my odparliśmy atak pierwszej ale już druga skotłowała nas dokumentnie, kilka innych przetoczyło się przez nas. Wreszcie przyszła taka, która wyrwała mi z rąk wszystko: 2 wiosła i kajak. Na szczęście po paru minutach wylądowaliśmy na plaży, mnie i Agę do brzegu dowieźli ratownicy. A tam zaczęło lać jak z cebra. Pierwsze spotkanie z prawdziwym AR mamy za sobą. Drugie już wkrótce na rowerze (ARTUR).

[b]Rowery górskie – 49km [/b]
Mieliśmy nie przejmować się etapami na rowerach – nie one będą decydować o końcowym wyniku. Należało jednak walczyć o każdą minutę, żeby zdążyć przed cut-offami (limitami czasu) na wodzie, na każdym odcinku i na każdym przepaku. Piękna sceneria, świetne drogi na rower. Wokół gęsty busz, śpiew ptaków, wreszcie troszkę słońca. Dużo węgla w zboczach przy drodze. Widzieliśmy całą dolinę zadymioną od żarzącego się węgla pod mokrą ściółką i mchami.
Drugie spotkanie z prawdziwym AR – przeprawa z rowerami przez rzekę. Po pas w wodzie, na szczęście rozciągnięta lina stanowiła super zabezpieczenie. Tutaj miała być tyrolka z rowerami w razie wysokiego poziomu rzeki. Tak już będzie do końca: ciężko, mokre stopy non-stop. Po każdym etapie byliśmy dokładnie myci, a zwłaszcza buty, rowery i nasze stopy. 4 miski z wodą i jakimś płynem, który zabija Didymo, algę, która opanowała wody rzeki Buller i niszczy ekosystem. (ARTUR)

[b]Trek w buszu – 45 km[/b]
Neal twierdził, że busz będzie tak gęsty, że 25km można przedzierać przez 24 godziny! Tak było z zeszłym roku na Southern Traverse i był to czas najlepszego zespołu Kathmandu. W związku z tymi ostrzeżeniami tydzień przed wylotem do Nowej Zelandii udaliśmy się z Piotrkiem na sobotni trening w Beskidy. Cały dzień przedzieraliśmy się przez busz w okolicach Szyndzielni. Dopiero na koniec całodniowego biegania tylko po krzakach i na azymut skorzystaliśmy ze ścieżek, żeby na czas wrócić do domu. Moje ostatnie treningi przed wyjazdem również odbywały się w krzakach: tylko na azymut i tylko przez największą gęstwinę w okolicy, najlepiej „na czworaka” i najlepiej w jeżynach. W Nowej Zelandii tak naprawdę tylko raz przedzieraliśmy się przez aż tak gęsty busz podczas rekonesansu przed rajdem – rzeczywiście eden, zielono, bajkowo, filmowo tylko ciężko z nawigacją i szybkością, no i ten goorse – kłujące krzaczory, które pokrywały większość otwartych przestrzeni poza buszem. W czasie rajdu trafiały się tylko krótkie odcinki gęstego buszu, który już nie robił na nas aż tak złego wrażenia. To był dopiero trzeci odcinek rajdu, kończył się pierwszy dzień – byliśmy jeszcze pełni sił. Połowa etapu była naprawdę trudna technicznie (strome strumienie z omszałymi skałami i zwalonymi pniami). Tam trzecie spotkanie z prawdziwym AR – zespół Cranksports z kontuzjowanym zawodnikiem w kniei. Spadł kilka metrów po śliskim pniu w dziurę z wodą i złamał obojczyk. Nie wiedzieli gdzie dokładnie są, a więc nie mogli wezwać pomocy przez radio. Tam było naprawdę niebezpiecznie, ślisko, potrzeba nam będzie dużo szczęścia żeby ukończyć ten wyścig! Punkt kontrolny na zbiegu dwóch rzek okazał się źle opisany, współrzędne zupełnie nie odpowiadały jego położeniu. Zespoły traciły tam po kilka godzin na odnalezienie właściwego miejsca. Nam szczęście dotychczas sprzyjało: nie połamaliśmy kajaków ani wioseł, nogi i ręce całe, a teraz spotkaliśmy 2 zespoły, które zawrócono z dołu rzeki i ponoć już wiedzą gdzie jest CP. Poszliśmy za nimi po oznakowanej ścieżce na szczyt pagóra. Rzeczywiście współrzędne do dupy, a my zaoszczędziliśmy ok. 2 godzin.
Neal twierdził, że nie będzie biegania tylko żmudne przedzieranie się przez busz. Po doświadczeniach z Alp był przerażony, że można cały rajd przebiec. W związku z tym nastawialiśmy go psychicznie, że na ST również nie odpuścimy i będziemy napierać tak szybko jak się tylko da. Podczas rajdu próbowałem przekonać go, że w polskim języku nie ma słowa „wolno, wolniej” tylko „tak szybko jak to możliwe”.
Po kilku godzinach nocnego przedzierania się przez zarośnięty strumień wyszliśmy na grzbiet i nim już łatwo na odkrytą grań, którą do kolejnego CP. Na grani spotykamy teamy, które już wracają z końca grzbietu – 6-7 godzin przewagi, ale to Nike, Halti, Cross, GoLite, Port Nelson.
Neal twierdził, że będziemy zmuszeni nawigować precyzyjnie, bezbłędnie… W związku z tym niczego nie byliśmy pewni. Już po pierwszym trekkingu byłem pod wrażeniem solidności i precyzyjności Piotrkowej Głowy. Kilka przebiegów idealnych. Zaczęliśmy odrabiać straty, jak zwykle gdy zaczęły się trudności i odcinki piesze. Jeszcze, żeby było ciężej – dla nas byłoby lepiej. Często słyszymy, że teamy odpadają niemal na każdym CP. Mijamy śpiących Japończyków, czyżby już pora na sen? Żeby tylko Speleo nie brało z nich przykładu. Dalej francuski Interport też pokłada się i nawet zawijają się w NRC. Jakaś nieprzyjemna sytuacja z nimi – chyba chcieli trochę kombinować z dojściem do CP. Spotkaliśmy też Czechów, trochę załamani, wiedzą, że nie zdążą na raft, a to dopiero początek rajdu. Stracili 3 godziny na szukanie punktu 6, który był 700 m obok. Ostatnie kilometry tego etapu pokonaliśmy biegiem – musieliśmy zdążyć na raft przed nocą.
Rafty – 9km
Udało się spłynąć rzekę III+ bez problemów. Po kajakach na oceanie to właściwie czysta przyjemność przeplatana pracą przy wiosłach w miejscach gdzie nurt rzeki zmniejszał prędkość. Mieliśmy właściwie pewność, że zdążymy przed dark zonem, jednak kilku ekipom nie udało się dotrzeć do rzeki na czas. Na końcu raftów czekał nas obowiązkowy prysznic z gorącą wodą – przyszło mi do głowy, żeby skombinować przenośny prysznic turystyczny na przepaki! Rewelacja taka gorąca woda na zmęczone mięśnie. (ARTUR).

[b]Trek – 30km[/b]
Kolejny etap to znowu ciężki nawigacyjnie trekking. Do pierwszego CP prowadziły 3 warianty. Chyba tylko my wybraliśmy okrężny, trochę bolesny dla stóp bo asfaltem, ale za to na tyle bezpieczny, że już w pobliżu CP spotkaliśmy SaabSalomonów, którzy wycieńczeni całonocnym czesaniem buszu szukali teraz wody. My spaliśmy 2,5 godziny w czasie, gdy oni błądzili w buszu w nocy. Docierając na TA widzieliśmy ich wychodzących w góry. W sumie stracili w nocy około 6-7 godzin, ale nie tracili animuszu i dziarsko parli na grań. Na grani w 2 teamy szukaliśmy odpowiedniego zejścia przez busz około 1 godziny. Później już w miarę łatwo po odkrytej grani ale za to we mgle, silnym wietrze i zacinającym deszczu. Co jakiś czas uderzał grad. Ta grań na długo pozostanie nam w pamięci – smak prawdziwego AR. Pomimo, że bez wielkich przeżyć to jednak długość i stromizna stoków robiły na nas ogromne wrażenie. W sumie wymarzliśmy się kilka dobrych godzin we mgle, a byłyby takie piękne widoki. Mogliśmy je podziwiać tylko pod samo koniec dnia, schodząc z odsłonietego grzbietu. „A słońce wysoko, wysoko, świeci pilotom w oczy…”, „Szklana pogoda, szklanka naciąga…”, „Damy radę, radę damy da…” – trochę dodawaliśmy sobie wiary w siebie, a Neal próbował śpiewać z nami.
Daleko helikopter zabierał kogoś z grani. To Suplierpipline. Do znalezienia pozostał nam tylko 1 CP, który już nawet widzieliśmy, ale (znowu!) nieprecyzyjne współrzędne zniosły nas w gąszcz buszu. Na szczęście w miarę szybko udało się wyjść na grań. Jeszcze nigdy tak szybko nie kursowałem w górę i w dół w buszu, który nie pozwalał czasami postawić nogi na twardym gruncie! I tam znowu posmakowaliśmy prawdziwego AR. Jeszcze kilkaset metrów po buszu wzdłóż rzeki. Piotrek świetnie nawigował choć udało nam się zaliczyć 1 kółko. Po wspólnym zastanowieniu walimy na krechę bo kompas (dzięki napieraj.pl za użyczenie 2 modeli Suunto) nie oszuka, a nasze „wydaje się” potrafi poprowadzić w maliny. Napotykamy skarpę nad rzeką, oj nie takiej wielkiej się spodziewaliśmy. Zaczęliśmy obawiać się o Neal’a, który zaczynał już chodzić własnymi drogami, często tuż przy krawędzi 30 m urwiska. Neal proponuje rozstawić namiot … i przespać się kilka minut. A przed nami 500 m do Transition Area. Znowu mycie stóp i butów, ciepłe jedzonko, frytki, jakieś nowozelandzkie frykasy z mięchem… jest dobrze. Zaprzyjaźniony zespół, który już wycofał się z rywalizacji, albo lepiej rzecz ujmując został wycofany przez Jeff’a, udostępnił nam swój autodom: cieplutko, mięciutko, jajko, herbatka z mlekiem. Chyba zbyt komfortowo było w nocy bo ciężko nam się zwlec, a przecież wyścig trwa, a my ciągle walczymy z czego jesteśmy niezmiernie dumni, czując presję kibiców w Polsce i już nie tylko w naszym kraju. Wiele ekip poza konkurencją kibicuje nam, to było bardzo miłe i budujące. (ARTUR).

[b]Rowery górskie – 89km (etap, na kórym nieszczególnie przydatny okazał się rower)[/b]
Po nocy spędzonej w naprawdę komfortowych warunkach z werwą ruszyliśmy na rowery. Aga przykłada, że aż milo – ledwo można ją było dogonić. Wszystko wydawało się w porządku… wreszcie odcinek bez ścieżki… ale się zaplątaliśmy. Zaplatały się wlaściwie wszystkie teamy, nam jednak zabrakło konsekwencji w realizacji wcześniejszych założeń – w buszu tylko po grani! Piotrek, Aga i Neal przeszli przez takie tereny podczas Subaru Primal Quest 2004 ale dla mnie to nowość. Rower nawet w dół nie chciał sam jechać, taki gąszcz, stromizna niebezpieczna – w sumie dobrze, że mamy gęsty busz bo w innym przypadku już dawno poleciałbym „na łeb, na szyję” bez żadnej kontroli. Wleźliśmy do głębokiego kanionu ze strumykiem na dnie, próbowaliśmy przedrzeć się jego nurtem ale zwalone pnie, zalegające kamienie wielkości biurek, wszystko to omszałe, nie pozwoliły na zbyt długą wędrówkę. Teraz pora na ustawienie systemu wyciągowego dla rowerów: kilka stacji przeładunkowych, kilka pięter podawania sobie rowerów, na szczęście nie potrzeba było rozbierać ich na częsci (jak podczas SPQ ’04). Potem jeszcze 1,5 godziny po grzbiecie pagóra w gęstym buszu i dotarliśmy do ścieżki… straciliśmy 2 pozycje i ok. 2 godzin ale nadal byliśmy w wyścigu.
Na asfalcie zapodawaliśmy z Agą na czele tak, że Neal ledwo nadążał. Chyba nie przespał dobrze ostatniej nocy – było za komfortowo: miękko i zbyt ciepło.
Etap rowerowy, póki co był w miarę przejezdny ale czekajaca nas przeprawa przez góry okazała się kilkunastogodzinnym pchaniem rowerów zarówno w górę jak i w dół. Na ścieżkach zalegało głębokie błoto po osie kół. Znowu zmęczone mięśnie nóg musiały mocno pracować z jeszcze większym ciężarem na plecach. Mokre stopy zaczęły odczuwać trudy i długość trasy oraz ciasne buty. Pojawiły się pierwsze pęcherze, odciski, otarcia i opuchlizna. Na terenie kopalni złota Neal’a dopada śpiączka. Co parę metrów niemal pada na ścieżkę. Krzyczałem do niego żeby nie spał, potem krzyczałem na niego żeby się obudził – chyba się obraził. Mimo to twardy z niego chłop. Na szczęście w pobliżu był CP, na którym pospał 10 minut i dalej było już nieco lepiej – bez zatrzymania. Na koniec jeszcze tylko przeprawa przez rwącą rzekę z rowerami na karku. Przechodziliśmy dwójkami trzymając się za ręce -było trochę stabilniej. Umyliśmy łańcuchy bo błoto tak je pozapychało, że zupełnie nie pracowały na cięższych przełożeniach. Dojeżdżając do kolejnego Transition Area gratulujemy sobie wspólnej pracy na trasie – myślimy, że dla nas to już koniec wyścigu. Ostatnim zespołem, który miał szanse na zakończenie etapu kajakowego przed 21:00 w piątek jest brytyjski SaabSalomon. Tymczasem… (ARTUR)

[b]Trek – 35km, skrócony do 26km[/b]
Organizatorzy mówią nam, że jeśli pójdziemy na kolejny etap, będziemy nadal klasyfikowani i możemy zyskać jeszcze 1-2 pozycje w rankingu. No to po krótkiej dyskusji o tym co nam da dalsze uczestnictwo w rajdzie… przemy dalej. Przed nami kilkanaście godzin przedzierania się przez busz. Na jednym ze szczytów piękne słońce i wspaniały widok na Nową Zelandię wynagrodziły podjęty wysiłek. Tempo drastycznie nam spadło, wlekliśmy się noga za nogą, pstrykaliśmy fotki, generalnie sielanka nie wyścigi – wyszło z tego około 18 godzin trekkingu.
Piotrek jak zwykle super kierował nasz zespół grzbietem do kolejnego CP nad rzeką. Strome zejście nad wodę dało się mocno we znaki naszym stopom i psyche. Gęste krzaki nie wypuszczały nas łatwo ze swych ramion. Trochę przydługo to trwało, a to ze względu na tempo – dawno się tak nie opieprzaliśmy. Jednak świadomość walki tylko o honor nie motywuje do zbyt szybkiego napierania. Nad rzeką jeszcze kilka przepraw, trochę wspinaczki przez omszałe zbocza. Neal znowu proponuje biwak, ale na szczęście w ostatniej chwili zobaczyliśmy światełko na CP. Potem już tylko w dół rzeki, czasem nad wodą, czasem po stromych zboczach, trochę wspinania i wreszcie opisany w road booku bród i ścieżka do TA… A tam znowu niespodzianka dla nas … za wytrwałość: możemy wskoczyć do kajaków i jeszcze zyskać w klasyfikacji! Piotrek z Neal’em zalegli w śpiworach, Aga gdzieś się plątała, lekarka opatrzyła jej kostkę i stopy, ja próbowałem poskładać mapy na kolejny etap. Ech te muszki, jak dopadną wolny kawałek skóry to żrą po kilka na raz od razu w żyłę albo tętnicę. W ogóle nie chciało mi się spać. Na polu tylko kilka samochodów, sędziowie i dwa support teamy – nasz i Bridgedale, ostatniego zespołu, który za nami walczy także raczej o honor, ale też o klasyfikację wśród najlepszych i jak najlepszą lokatę. Dojazd na miejsce startu kajaków na rowerach, tylko kilka kilometrów ale za to jak miło dla stóp. (ARTUR)

[b]Kajaki – 45km[/b]
Myśleliśmy, że trekking to już ostatni wysiłek i kończąc go nawet zaczęliśmy sobie gratulować i ściskać korpusy, a tu organizatorzy oznajmili, że możemy kontynuować. Po nieprzespanej nocy, szybkim żarełku ruszyliśmy rowerami do kajaków.
(AGA) – Początkowo rzeka płytka i spokojna, Neal powiedział że to będzie czas żeby przećwiczyć sterowanie i kontrolę kajaka. Próbując obrazowo wyjaśniać mi jak mam się zachowywać mówi „it”s like funk”- no tak to powinno mi pomóc w końcu jestem instruktorką aerobicu – to powinno być proste. Artek i Piotrek zaliczają 2 wpadki do wody, nam początkowo udaje się przebrnąć i myślę sobie – eee… łatwizna, najważniejsze to się nie spinać. Ciągle tylko słowa Neala – paddle hard! stay funky!, good job! W końcu poziom rzeki zdecydowanie się podnosi i zapowiada się, że największym wyzwaniem będzie tylko nie zasnąć. Wydawało się, że tak spokojnie będzie do końca. Zostało 8km, zaczynają się ostre zakręty i szybszy nurt. No i dopadło nas. Zaliczamy pierwszą wywrotkę, ja nie mogę się wydostać z fartucha… nogi utknęły, a głowa próbuje złapać trochę powietrza… pomaga mi Neal…pędzimy z wartkim nurtem rzeki prosto na ogromny wystający głaz… nurkujemy pod kajakiem -najwyżej roztrzaskamy kajak – nie siebie… ufff udaje się – minęliśmy głaz i dobijamy do brzegu. Ja straciłam wiosło i cała się trzęsę po części z zimna, po części z emocji. Dobiega Piotrek, udało im się wyłowić wiosło. Neal proponuje teraz bezpieczniejsze pokonywanie zakrętów – nie w głównym nurcie, co ma mnie uspokoić i poczuć się bezpieczniej. Nie dopinamy też do końca fartucha, żeby w razie czego nie było już problemów. Wersja spokojniejsza w gruncie rzeczy nie była wcale łatwiejsza, kolejne fale wywracają nas po raz drugi. Wpadamy w wir i kajak kręci się cały czas w kółko, a my z całych sił staramy się dobić do któregoś z brzegów – bezskutecznie. W końcu prąd wynosi nas dalej, ale tu następny „eddie”. Na szosie zatrzymują się kibice z zapytaniem – „Hey! Having fun?” Mi wtedy zupełnie nie było do śmiechu. W końcu Neal pomaga mi wsiąść do kajaka i udaje nam się dowiosłować do brzegu.
Trzęsę się jak osika, podpływają goście na skuterach i wywożą mnie na słońce żebym się ogrzała i przestała trząść. Zostało 8km, pytamy jak wygląda dalej rzeka – mówią, że jeszcze z 6 takich ostrych zakrętów, mówią że jeśli skończymy teraz to i tak nie zmieni to naszej klasyfikacji. Saab Salomon niestety nie ukończył kajaków przed nocą i chyba nie byli na to przygotowani bo wycofali się z rajdu. Zawodnicy teamu Montrail mieli podobno tak zmasakrowane stopy (już nie odciski tylko „żywe mięso”), że nie zdecydowali sie na rozpoczęcie etapu kajakowego.
Później jadąc samochodem supportu i patrząc na rzekę pluję sobie w brodę i żałuję, że nie wsiedliśmy do kajaków i nie popłynęliśmy dalej… (AGA)

Zespół Bridgedale to wytrawni kajakarze a w dodatku nowozelandczycy – krótko przed 18:00 udało im się ukończyć ten etap i w rezultacie zostali sklasyfikowani na 12 miejscu, wyprzedzajac nas o jedną pozycję. Do prawdziwej mety (którą w czasie przewidzianym dla najsłabszego zepołu przekroczyło zaledwie 6 zespołów!) pozostało nam jeszcze: 31km trekku przez busz, 15km dojazdu na rowerze do jaskin, 3km etap jaskiniowy z wyłączonym czasem, 20km przejazd na rowerze na wybrzeże i 16km marsz(obieg) po plaży na metę. Najbardziej żałujemy tego ostatniego, bo chociaż niewątpliwie zniszczyłby on nam i tak już mocno nadwyrężone stopy, to niezwykłych wrażeń musi dostarczyć przekroczenie mety po tak ciężkich zawodach. Nam pozostało cieszyć się, że na Mistrzostwach Świata wygraliśmy aż z 33 zespołami i że naprawdę niewiele zabraklo nam do czołowej dziesiątki. O tym, że to wielki sukces dotarło do nas już wkrótce, gdy wiele, naprawdę mocnych zespołów gratulowało nam wyniku.
To co miało miejsce po zawodach dalekie było od odpoczynku, który po kilku dniach napierania zdecydowanie się nam należał. Dopiero krótko po szóstej w sobotni wieczór zapakowaliśmy łódki i wróciliśmy do Westport. Właściwie bezpośrednio na oficjane zakończenie, które rozpoczęło sie już o 20:00. Mimo szczerych chęci nie udało się nam zostać na potańcówie – dłuższa obecność groziła kontaktem naszych twarzy z talerzami. Chwile zastanowienia wywołały pożegnalne słowa Nathana Fa’avae, który tłumacząc się dlaczego rezygnuje z kariery AR powiedział, że zawody stają się coraz trudniejsze i coraz bardziej niebezpieczne. Mike Kloser pogratulował zespołowi Balance-Vector wspaniałego wyniku i stwierdził, dawno temu nie startował w tak trudnej imprezie. I trudno mu nie było przyznać racji czując opuchliznę na stopach i dłoniach i widząc ilu mocarnych napieraczy ma problemy z przemieszczaniem. Rano trochę spóźniliśmy się z wyjazdem z Westport i aby zdążyć na samolot z Christchurch musieliśmy zwracać mniejszą uwagę na ograniczenia szybkości. A droga przez góry raczej do tych krętych należy i kierownica nie tam gdzie się jej można spodziewać. Szczęśliwie jednak dosłownie na ostatnią chwilę dojechaliśmy na lotnisko, kończąc naszą wspaniałą acz intesywnie-krótką przygodę z Nową Zelandią. (PIOTREK)

[b]Zobacz również


[url=/xoops/modules/news/article.php?storyid=445]Relacja „na żywo” z Mistrzostw Świata – Nowa Zelandia 2005[/url]

[url=/xoops/modules/xcgal/thumbnails.php?album=37]Galeria zespołu Speleo z Mistrzostw Świata – Nowa Zelandia 2005[/url]

[url=http://www.arworldchampionship.com]Strona organizatorów Mistrzostw Świata – Adventure Racing World Championship[/url]

[url=/xoops/modules/news/article.php?storyid=422]Relacja „na żywo” z Mistrzostw Świata The Raid Series – Alpy 2005[/url]

[url=/xoops/modules/wfsection/article.php?articleid=115]relacja zespołu Speleo z Mistrzostw Świata The Raid Series – Alpy 2005[/url]

[/b]

O Autorze

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany