[size=x-large]Ekstremalne Orły[/size]
Relacja z piątego Ekstremalnego Rajdu Orła. Młoszowa, Trzebinia 9-10. września 2006.
Organizowane przez Jurka Kryjomskiego i jego ekipę zawody należą do bardzo silnej w naszym kraju „frakcji ornitologicznej” rajdów. Wyróżniamy tutaj Orła Bielika (Uznam/Wolin, WiechoR), Trzy Orły (okolice Szczecina, Zbyszek Skierczyński) no i wreszcie Orła Ekstremalnego, czyli właśnie imprezę Jurka, zwyczajowo odbywającą się w okolicach Chrzanowa.
Różnie ludzie na mieście gadali; jedni, że fajnie, inni, że nie do końca. Ale z ludźmi to rozmaicie bywa, a że dawno nie byłem na wuefie, to miałem ochotę się odrobinkę spocić w ładnych okolicach. Żeby zaś dodać nieco pieprzu do całego przedsięwzięcia, to umówiłem się na wspólny start z debiutującymi w rajdach znajomymi. Niby szkoda w tak brutalny sposób tracić kolegów, ale trochę to sami chcieli.
Ola, Artur i Jacek dali się uwieść opowieściom typu „jak to fajnie jest na rajdach” podczas wspólnego pobytu na kajakach w Wietrznicy. Trudno; klamka zapadła, wpisowe zapłacone, stajemy na starcie. Wybraliśmy trasę idealną na debiut: niespełna 130 km, przewyższenia 1,5 km (teoretycznie, jak się potem okazało). Mocni goście (Nawigatorzy, Plan) ścigają się na dwa razy dłuższym dystansie. Tamtą trasę wybrało także kilka innych zespołów, których za dobrze nie kojarzę. Limity są dość surowe, więc nachodzi mnie refleksja, że chyba przeczytali o jedną książkę na temat asertywności za dużo.
No, ale my tu gadu-gadu a adrenalina wylewa się uszami. Tradycyjnie już start na AR to malownicza sprawa: na trzy-cztery wszyscy ruszają z kopyta z obłędem w oczach. Tutaj jest o tyle ciekawiej, że impreza rozpoczyna się od parkowego biegu na orientację. Park jest chyba zabytkowy, jakiś kilometr kwadratowy wokół XIX-wiecznego pałacu w Młoszowej, gdzie było centrum zawodów. 18 punktów, scorelauf. Aż żałuję, że biegałem, zamiast się temu przyglądać z boku. Na szczęście przy punktach pełen Wersal; nie ma przepychanek i walki na łokcie o perforatory. Buniol jest niepocieszony.
Kończymy score – o dziwo – na 2 miejscu w całej stawce, niewiele za Mirkiem i Pawłem z Nawigatora. Jeszcze bardziej cieszy, że nikt się nie zgubił – w końcu było nas czworo do pilnowania się nawzajem. Spokojnie przebieramy lakierki na rowerowe (liderzy to nie nasza, powiedzmy, kategoria) i przepuszczając jeszcze PLANowców wyjeżdżamy na etap pedałowany. Pierwsza okazja, żeby przyjrzeć się lepiej mapie; solidna, Compassowa robota. Pierwsze kilka przelotów mamy takie same, jak seniorzy i weterani (czyli najdłuższa trasa). W związku z tym mijamy się na dojazdach do PK z Rafałem i Danielem (PLAN), którzy wespół z Justyną i Krzyśkiem (PLAN-Nawigator) razem pokonali całą trasę. Jest także Roman ze Sławkiem, czyli weterani z Compassu. No, ci przynajmniej doskonale wiedzą, czego się po tej mapie spodziewać. Mirek i Paweł depnęli na tyle mocno, że już ich nie widać.
Sielankowy klimat zburzyłem sam. Szło zbyt łatwo, więc zadysponowałem autorski wariant na trzeci PK. Może i fajny, ale realizację nieco utrudniła zanikająca ścieżka. W efekcie jechaliśmy borem, lasem, przeklinając sobie czasem, na zasadzie „kierunek mniej-więcej gra”. To jedno z moich ulubionych powiedzonek z teki nawigatora. Byłem o tyle bezkarny, że moi kompanioni nie mieli ani mapy, ani nawet ochoty sprawdzać, co sknociłem. Cudownie; ufni jak dzieci. Szczęśliwie tych kilka kilometrów, które dołożyliśmy, było do przejechania asfaltem i nawet miejscami z górki. Tyle tylko, że się znowu tłoczno zrobiłlo w okolicach punktu. Wtopa kosztowała nas przynajmniej z kwadrans.
Potem obyło się bez własnych pomysłów. Trasa wędrowała ciekawie; to lasy, to pola, to okolice kombinatu w Sierszy, to centrum Chrzanowa. Za miastem kajakowe intermezzo; Ola z Podulem odpoczywają, Buniol i ja wsiadamy. Kajak – jak kajak, dość pancerny plastik. Chwytam wiosło; o Jezu Nazareński! Mało mi ręki nie oberwało. Waży z całą pewnością więcej, niż mój rower. A wcale nie jest wycieniowany. Całe szczęście, że ten zalewik jest taki mały…
„Zwalniasz, zwalniasz! ” – Buniol ma swoje pięć minut. Kończymy ten odcinek w ekspresowym tempie. No, poczekajmy do pieszego, to się odegram. Wsiadamy na rowerki i jedziemy dalej. Mijamy znakomice prezentujący się w słońcu zamek Tenczyn; trzy lata temu punkt stał w tym samym miejscu podczas wiosennego Outdoormana. Przeskakujemy nad jedną z niezliczonych polskich austostrad i dojeżdżamy do ZS-u, czyli wspinaczki. Tym razem w rolach głównych Podul i Buniol, szukający bliższego kontaktu ze skałą w skarpetkach. Słusznie; szkoda SPD-ów na drapanie się po kamieniach.
Robi się coraz cieplej. Do tego sztajcha wyjątkowo sztywna; zaczynamy się trochę martwić o Olę. Pojawia się w końcu, ale wyglądała już w życiu lepiej. Pocieszam się, że za chwilę dojedziemy do biegu na orientację, to sobie dziewczyna odpocznie. Przynajmniej od roweru. Biegowa traska zresztą zaczyna się przyjemnie; trochę w dół, trochę płasko. No, ale jak się spada w dół, to potem trzeba tyle samo urobić do góry. Już nie biegniemy; mimo to dopędzamy naszych rywali z kategorii. Z Pawłem biegałem w klubie kilkanaście lat temu. Teraz zaś miałem okazję zobaczyć, jak malownoczo zwalił się z kilkumetrowej skały, po czym spokojnie wstał i się otrzepał. Na filmie pewnie bym grymasił, że tandetny efekcik; tutaj byłem zadowolony, że tak wyszło.
Pod koniec orientacji, o dziwo – na podbiegu – Ola wyraźnie odżywa. Kończymy ten biegowy przerywnik na drugim miejscu, razem z ekipą Pawła (Peritus). Liderzy już odjechali na ponad pół godziny, ale mamy inne zmartwienia. Na przykład – ostatni podjazd na trasie. Taki fajny: długi, sztywny i w słońcu. Chociaż po asfalcie. W końcu ponownie trafiamy do pałacu w Młoszowej i po krótkim popasie (podawano makarony, mięsa oraz ogórki. Napoje rozmaite; widziałem nawet piwo) zaczynamy napór z buta.
Nigdy specjalnie nie lubiłem rysunkowych zagadek typu: „wytęż wzrok i znajdź 5 szczegółów..”. Odcinek specjalny na trasie Open do złudzenia przypominał taki quiz. Dobrze, że w lesie było jasno i dobrze, że szliśmy ten fragment trasy w szóstkę (czyli nasza ekipa i Peritusy). Dzięki temu odnajdywanie wyznaczających trasę faworków idzie szybciej. Podul jest czempionem; w trudnych momentach (czyli prawie cały czas), kiedy staliśmy po szyję w jakichś chaszczach, bez pomysłu, gdzie szukać nastepnej wstążki, gromko wykrzykiwał :”Jest!”. Przy okazji zaprzepaścił życiową szansę, bo powinien – korzystając ze szczęścia – koniecznie tego dnia zagrać w Totka.
Sądziłem, że po oesie to będzie już koniec dodatkowych atrakcji, ale byłem w błędzie. Na następny punkt przebijamy się najpierw przez las, by kończyć szosą. Biegniemy, biegniemy, czas mija, już jakieś pół godziny z czego kilkanaście minut truchtem. A w opisie trasy przelot oszacowany na… 2 kilometry. Zważywaszy, że Olka kiedyś się ścigała na bieżni na podobnym dystansie, to chyba właśnie walnęła życiówkę inaczej. Dzielę się tym spostrzeżeniem i momentalnie Buniola chwyciła kolka.
Kolejne punkty idą sprawnie; Buniol pozwala sobie na bezczelne uwagi, sugerując, że hol powinien być napięty i żebym w związku z tym biegł nieco szybciej. Robi się ciemno i chłodno, ale do końca coraz bliżej. Jeszcze zjazd z byłego kamieniołomu w centrum Trzebini (obecnie kapielisko „Balaton” – skąd oni biorą te nazwy) i docieramy do ostatniego PK. Pod krzyżem na szczycie górki nie ma wprawdzie lampionu, są za to czterej młodzieńcy i jakieś 20 '”żubrów”. Szukamy punktu razem; wprawdzie nie znajdujemy (nic dziwnego, skoro go nikt nie postawil) ale wybiegamy bogatsi o kilka prawdziwych, męskich przyjaźni. Na odcinku do mety hol już nie jest potrzebny (mówiłem, że to sprawa psychy….). Złożony naprędce zespół Adventura-Gliwice kończy w chwale na drugim miejscu ze stratą do zwycięzców około 50 minut.
A teraz memento: drogie dzieci, uważajcie, z kim pijecie na wakacyjnych wypadach. Bo można trafić na perfidnego naciągacza, który zmarnuje wam potem kilkanaście godzin życia na zawodach. Albo i jeszcze więcej, jak się odpowiednio wcześniej nie zrazicie… a na to się w tym przypadku chyba nie zanosi..
Adventura-Gliwice: Ola Popiel, Artur Bucki (Buniol), Jacek Podulka (Podul), Igor Błachut. Wszyscy z Gliwic 😉
Zdjęcia zamieszczone dzięki uprzejmości Przemka, który wraz z Basią nas supportował (czyt.- częstowali piwem na przepaku)
P.S. Aha, a same zawody bardzo fajne. Najmniej podobał mi się dojazd, bo z Warszawy kulałem się ponad 7,5 h. Potem było już tylko lepiej.
[i]Relacja pochodzi ze strony Adventura Racing Team: www.adventura.com.pl [/i]
Zostaw odpowiedź