[size=x-large]Transcarpatia 2006[/size]
[b]relacja z imprezy dzień po dniu[/b]
[b]Dzień 0[/b]
Organizatorzy megamaratonu MTB – Transcarpatia mają wisielcze poczucie humoru. W zeszłym roku pierwszego dnia wycofało się prawie 20% zespołów. Mając to w pamięci, przygotowując pierwszy etap postarano się by był jeszcze dłuższy. 88,2km – z Ustrzyk Dolnych do Komańczy. Prawie 2km przewyższenia z czego najdłuższy podjazd wcale nie jest na początku, a dopiero po 60km, kiedy łyda nie będzie już tak zgrabnie podawać…
No dobra, nie będzie tak strasznie. Mimo, że najdłuższy ze wszystkich to jest poprowadzony głównie asfaltami. Dopiero po 60 km kręcenia po mało górzystym terenie zacznie się poważny podjazd o przewyższeniu około 500m. Potem już tylko zjazd i meta w Komańczy. Brzmi prosto.
Ale jak będzie w rzeczywistości dowiemy się dopiero na lini mety.
Jedno jest pewne: W porównaniu z rajdami warunki logistyczne są niemal idealne. Nawigacja nie będzie stanowić poważnego problemu, na trasie rozstawiono dwa punkty żywieniowe, a po zakończeniu etapu będzie można się najeść do syta i wyspać. Wiadomo. Tego typu organizacja faworyzuje zawodników z potężną łydką. Widziałem tu wielu takich. Na szczęście ani przez chwilę nie myślałem o poważnym ściganiu się na tej imprezie. Ma być pięknie. Mają być góry. Ma być gorąco i deszczowo.
Sobota w Ustrzykach stała pod znakiem kolejek. Pod namiotami organizatorów kłębili się rowerzyści. Co chwilę pojawiały się niesamowite maszyny znane zwykle jedynie z wystaw sklepowych i „pornograficznych” katalogów. Fulle warte więcej niż samochód, którym przyjechaliśmy, anorektyczce hardtaile z siodełkami twardymi jak deska do krojenia mięsa. Można było posłuchać jak było w zeszłym roku, obejrzeć firmowe stroje najróżniejszych ekip. Wielu to starzy wyjadacze, ale w tym tłumie można też spotkać zwykłych śmiertelników próbujących po prostu zmierzyć się z ogromnym dystansem wyścigu. Ba. W tłumie mignął mi nawet zupełnie sztywny GT jeszcze z zeszłego tysiąclecia.
[i]Na zdjeciu niesamowity ważący grubo ponad 20km tandem full suspension podziwiany przez zawodników[/i]
[b]dzień 1[/b]
Zaczęło się od porannej mżawki. W drodze na śniadanie trzeba było założyć kurtkę. Wielu zawodników na start wzięło długie spodnie i windstoppery.
Trasa zaczęła się od kilkukilometrowej rundy honorowej. Bez pospiechu peleton ruszył po bieszczadzkich nędznych asfaltach. Ciężko było nawet zorientować się kiedy organizator zarządził prawdziwe ściganie, bo zawodnicy jechali bardzo spokojnie.
Początek był mało wymagający. Sporo dziurawych dróg asfaltowych, trochę ścieżek, na których jednak ciężko było się rozpędzić z powodu tłoku. Potem dojechaliśmy nad Solinę, gdzie zaczął się dłuuugi przelot bez większych atrakcji. Monotonnie pedałując po niewielkich wzniesieniach wszyscy czekali na klu programu czyli kilkusetmetrowy podjazd na Chryszczatą. Żeby było ciekawiej, oprócz zaznaczonego na mapie tzw. optymalnego wariantu, w oczy rzucał się skrót pozwalający nadrobić około 3km. Mimo, że 150 metrów przewyższenia trzeba było pokonać niosąc rower po ekstremalnie stromym stoku, ten manewr pozwalał zyskać około 15 minut. Potem wydawać się mogło że już można tylko popędzić do mety. Jednak nic z tego. Zjazd okazał się bardzo śliski i stromy, tak że w niektórych momentach bezpieczniej było sprowadzać. Na ostatnich 15 kilometrach zaliczyłem pięć wywrotek, z czego jedną w głęboką błotnistą kałużę. Przy sporym zmęczeniu (tempo było bardzo szybkie) nie miałem już tak sprawnej koordynacji jak na początku, a słynne bieszczadzkie błoto skutecznie zapychało mi opony.
Mój rower – Autor Vision przed tym etapie miał na liczniku niewiele ponad 30km i wzbudzał spore obawy. Jednak na trasie nie zdarzyły się żadne niespodziewane usterki. Wiadomo, świeże linki od przerzutek trochę się rozciągnęły i w czasie etapu musiałem korygować ich długość by biegi mogły swobodnie wskakiwać. Oponki – semi-slicki to dosyć karkołomny wybór na Transcarpatię, ale ze względu na długie odcinki asfaltowe zostawiłem te, które założył producent. Oczywiście w czasie mokrych technicznych odcinków rower tańczył na prawo i lewo, ale w sumie nie było źle.
Pierwsze efektowne starcie z Transcarpatią już za nami. Pod koniec etapu jechałem już na rezerwach mocy (Piotrek ostatnio znacznie więcej jeździł i te 88km nie zrobiło na nim większego wrażenia). Pod wieczór czuję się już znacznie lepiej. Najedzony, wykąpany, Jutro na pewno nie będzie bardziej sucho. Kilka godzin temu spadł deszcz i dodał nową warstewkę wody do tej, która i tak już na nas czekała na szlakach.
Minimalne tętno 102 (na samym starcie)
Maksymalne tętno 195 (na jednym z asfaltowych podjazdów)
Tętno średnie 176 (znaczy, że nieźle się zmachałem)
[b]dzień 2[/b]
No pięknie. O ile pierwszy etap dawał w kość pod względem buły, to następny – z Komańczy do Krempnej był wielką błotną symfonią. Po nocnym deszczu i porannej mżawce łąki zmieniły się w ślizgawki, a ścieżki w kiepski budyń. W sumie można to było przewidzieć. Do 30km nic poważnego się nie działo. Wszystkie stromsze podjazdy trzeba było pokonywać z buta, a na zjazdach koła tańczyły na prawo i lewo. Upadki – wiadomo, zdarzają się. Dziś było ich jednak wyjątkowo dużo. Prawdziwe jaja nadeszły wraz z pierwszą przebitą dętką Piotrka…
W kilka minut poradziliśmy sobie z usterką, ale parę kilometrów dalej koło znów nie miało powietrza. Coż, zdarza się. Jednak kiedy łańcuch elegancko zawinął się w węzełek, zaczęliśmy się trochę niepokoić. Zwłaszcza gdy pogięte ogniwa wymagały szybkiej wymiany. Nie byliśmy jeszcze w połowie trasy, kiedy przerzutka po raz kolejny wylądowała między szprychami i wypluła wózek i kółeczka na ścieżkę. Wtedy już zrobiło się niewesoło. Próbowaliśmy jeszcze uratować zmaltretowane szimanko, ale śrubki z zerwanych gwintów nie chciały się wkręcać.
Pozostała opcja ostateczna – zrobić rower jednobiegowy i doturlać się do mety. W sumie nie mieliśmy szansy poważnie się zmęczyć, bo z powodu dziwnych przełożeń, Piotrek co chwila musiał zsiadać z roweru. Na ostatnich kilometrach wywinął jeszcze orła i urwał mapnik. Nie potrafię absolutnie powiedzieć na którym miejscu zawitaliśmy na metę, ale więkość naszych rywali spokojnie wypoczywało po obiedzie i ciepłym prysznicu.
Cóż. Oni pojechali szybciej, ale my tego dnia chyba nigdy nie zapomnimy. Wyścig dla nas skończył się tuż przed dziewiętnastą
Sprzęt dostał dziś wyjątkowo mocno w kość. W moim Authorze już w połowie etapu wytarły się klocki od tylnego hamulca (po zaledwie 120km od założenia) Zapchana błotem przerzutka tylna (XT z odwrotną sprężyną) pod koniec ledwo dychała. Poza tym nie miałem poważniejszych usterek. Jutro już nie powtórzę głupstwa z semi-slickami. W chwili gdy piszę tego newsa, Piotrek zmienia mi opony. Nie potrafię nawet powiedzieć ile razy musieliśmy się zatrzymywać by coś poprawić w rowerze Piotrka. Nawet gdy już jechał na single-speedzie, co jakiś czas musiał poprawiać spadający łańcuch. Jutro mamy nadzieję na nudny szybki etap 😉
[b]dzień 3[/b]
Ten etap został pomyślany jako dzień wytchnienia i odpoczynku od gęstego błota. 69km głównie po szutrach i mizernych asfaltach Beskidu Niskiego.
Główną atrakcją tym razem były niesamowite prędkości. Całe szczęście ruch samochodowy na lokalnych drogach prawie nie istnieje, bo moglibyśmy mieć do czynienia z poważnymi kraksami.
Piotrek pożyczył ekskluzywną przerzutkę XTR w miejsce kawałka złomu, który został mu po poprzednim etapie. Pech się jednak nie skończył. Mimo długiego przesiadywania z kluczem w łapie i mozolnych regulacji, dziś łańcuch tańczył na kasecie w górę i w dół. Żeby nie było lekko, mi zaszkodziły poranne paróweczki i ich smak towarzyszył mi przez pierwsze dwie godziny.
Trasa była bardzo malownicza. Mijaliśmy drewniane cerkiewki, wzgórza pokryte polami. Czasem wychodziło Słońce i robiło się naprawdę ślicznie. Po 30 kilometrach nieco się rozkręciliśmy i zaczęliśmy wyprzedzać kolejne zespoły. Żeby nie było nudno, pod koniec etapu, było kilka terenowych podjazdów i wnoszenia rowerów. Tam przydały się umiejętności rajdowe i cierpliwość do targania roweru w błocie.
Meta została usytuowana na szczycie wzniesienia, tak że ostatnie kilkaset metrów podjazdu pokonywało się z dodatkową motywacją. Tam też udało nam się wyprzedzić jeszcze trzy zespoły i skończyć etap na niezbyt efektownym 52 miejscu (dziś na mecie pojawiło się 112 ekip).
[i]Mycie. Codzienny rytuał. Niektórzy uważają, że nie ma lepszego sposobu na zniszczenie roweru jak myjka ciśnieniowa, ale tutaj po dwóch dniach bez Karchera, nie byłbym w stanie rozpoznać swojego roweru[/i]
Oprócz pechowej przerzutki, nasze rowery skończyły ten etap w Krynicy bez uszczerbku (nie licząc śladów po kamieniach tłuczących o ramę na zjazdach). Nie było nawet wielkiego błota, tak że mycie roweru stanowiło tylko zabieg kosmetyczny.
[i]Siniak zdobyty na drugim etapie nabiera nowych barw[/i]
[b]dzień 4[/b]
Do niedawna wydawało mi się, że istnieje coś takiego jak limit pecha. Wydawało się, że jeśli jeden etap kończyliśmy z powodu awarii sprzętu, gdzieś na szarym końcu stawki, to pozostała część wyścigu będzie już przebiegać spokojnie.
Z Krynicy wyjechaliśmy w pięknym słońcu na jedne z najładniejszych polskich tras rowerowych. Najpierw na Jaworzynę Krynicką, a potem grzbietem do Rytra. Był stromy podjazd, jednak na tyle łagodny by nie trzeba było zsiadać z roweru, potem szybkie góra-dół po leśnych drogach.
[i]Podjazd na Jaworzynę Krynicką[/i]
Bez większych kałuż. Pierwsza część etapu kończyła się technicznym kamienistym zjazdem. Czuliśmy się świetnie. Wreszcie porządnie wyspani i wypoczęci, napieraliśmy na dobrej pozycji, a łydka podawała bez usterek.
Jednak po trzydziestu kilometrach nasz pech przypomniał o sobie. W czasie zjazdu rozprułem oponę w dwóch miejscach. Mniejsza dziura miała około 2cm i udało się ją zakleić specjalnymi łatkami Park Toola (dzięki Klara za inspirację!). Z drugą dziurą było gorzej. Miała około 5cm i dętka rozerwała łatkę i wyszła na zewnątrz. Nie pomogło nawet owinięcie dętki srebrną taśmą. Trzeba było zdobyć nową oponę. Ja zostałem na punkcie żywieniowym (mniam!), a Piotrek pojechał na poszukiwanie sklepu rowerowego.
[i]W któymś momencie nawet pompka odmówiła posłuszeństwa. Złamał się przełącznik i musieliśmy go mozolnie przepychać ParkToolem[/i]
Nie było go w sumie 2 godziny, przejechał w tym czasie 40km, ale w końcu wrócił z nową gumą i mogliśmy kontynuować wyścig na zaszczytnej ostatniej pozycji. Dalsza część trasy wiodła przez Radziejową do Krościenka i podobnie jak pierwsza była prześliczna. Najpierw 800 metrów przewyższenia pod górkę, potem ścieżkami po grzbiecie, a na sam deser szybkie zjazdy do mety. Po drodze udało nam się wyprzedzić jeszcze kilka zespołów, może nawet zmieściliśmy się w pierwszej setce 😉
Nie wiem co jeszcze możemy popsuć. Wolę nie myśleć. Ramy Authora spisują się dzielnie i nie sądzę by pękły pod naszymi 70kg „cielskami”. Codziennie jednak zdarzają się drobne denerwujące usterki, które po maratonach rowerowych zwykle naprawia się w domowym warsztacie. Tu wszystko musimy mieć gotowe na następny dzień, bo źle działająca przerzutka może wyprowadzić z równowagi nawet medytującego mnicha, a popsuty hamulec rozplaskać Cię na drzewie (dziś jeden z zawodników został odwieziony do szpitala z połamanymi żebrami) Czyszczenie sprzętu, regulacje zajmują sporo czasu. Wyposażyliśmy się nawet w specjalny automatyczny zestaw do czyszczenia łańcucha (Park Tool), ale mimo wszystko nie mamy kiedy poleniuchować. Może jutro bozia się nad nami zlituje i pozwoli spokojnie przejechać etap przez Gorce. Wtedy może odsapniemy. Współczuję zespołom, które codziennie kończą około 18. Większość rzeczy muszą robić po ciemku.
Co mówiło dziś moje serducho
Średnie tętno z etapu – 146
Tętno maksymalne – 173
Tętno minimalne – 80
Nie wiem skąd tak wielka różnica (pierwszego dnia większą część etapu przejechałem na tętnach w granicach 175-180)
[b]dzień 5[/b]
Na Transcarpatii jest zwyczaj, że codziennie wieczorem można zgłaszać nagrody fair play dla zawodników z innych drużyn które w jakikolwiek sposób udzieliły pomocy swoim konkurentom. Dziś chcielibyśmy dać taką nagrodę Bozi, za to że po raz pierwszy od dawna udało nam się dojechać do mety bez żadnej usterki…
Etap piąty liczył zaledwie około 50km. Zaczynał się w Krościenku i wiódł od razu ostrym podjazdem na Lubań, a potem po grzbiecie aż do Przełęczy Knurowskiej. To fantastyczne tereny na rower. Niewiele jest miejsc, gdzie trzeba pchać, nie brakuje natomiast rewelacyjnych ścieżek po grzbiecie. Zjazdy są na tyle krótkie, że ręce nie drętwieją na kierownicy. Cud miód, palce lizać. Od Przełęczy wiódł natomiast odcinek szlakiem, gdzie bike najlepiej było wrzucić na plecy bo nawet pchanie pod górkę nie bardzo zdawało egzamin. Tam udało się nam wyprzedzić kilka zespołów i mocno przesunąć do przodu w klasyfikacji. Generalnie cały dzień szło jechało się nam bardzo dobrze. Zarówno na mielonych podjazdach jak i zjazdach korzenno-kamienistych. Słońce grzało, ale w lesie panował względny chłód.
Na całym etapie asfalt stanowił nie więcej niż jeden kilometr. Rewelacja. Nasz czas to 4h 29’. Zajęliśmy 16 miejsce na ponad setkę startujących jednak zwycięzcy – Belgowie dołożyli nam ponad godzinę i 20 minut. Nie mam pojęcia jak Ci ludzie jeżdzą!!
Mój Author Vision sprawuje się bardzo dobrze. Wystarczy że lekko go podreguluję i mogę śmigać na kolejny etap. Piotrka Introvert też się nie sypie bez powodu. Nie znam przerzutki, która by przeżyła zmielenie w niej łańcucha tak, że ogniwa się zupełnie powyginały. Ktoś mógł pomyśleć, że jeździmy tu na strasznych złomach, skoro codziennie przy nich grzebiemy. Warto jednak posłuchać opowieści krążących po obozowisku. Urwana przerzutka, pęknięty bębenek z piasty, porwane opony to tu zupełny standard. Po najbardziej błotnistym etapie serwis rowerowy pracował do bladego świtu próbując doprowadzić sprzęt do porządku. Widziałem już kasetę przywiązaną drutem do szprych i jazdę albo jazdę na gołej obręczy.Tu nie ma miękkiej gry. Każdy rower który dojedzie w całości do Wisły to porządny sprzęt.
Transcarpatia ma niesamowity klimat. Codziennie po etapach wspólnie myjemy rowery, wypoczywamy przed namiotami i snujemy opowieści. Można powiedzieć że atmosfera jest tu rodzinna. Z każdym dniem upewniam się, że chcę tu wpaść za rok. Nieważne, czy będę starał się poprawić rezultat z tej edycji, czy wezmę ze sobą dziewczynę by wspólnie przejechać przez najładniejsze trasy w Polsce.
Jutro najbardziej wymagający etap – z Rabki Zdrój do Korbielowa. Ma 75km, i prawie 3000m przewyższenia. Będzie trochę kombinacji nawigacyjnych, pozwalających zyskać naprawdę znacząco. Mamy już pewne koncepcje, ale czy się sprawdzą dowiemy się dopiero w terenie.
[b]dzień 6[/b]
Dziś klasyfikacja generalna wyścigu poprzewracała się do góry nogami. To wszystko przez jeden element – nawigację. Po raz pierwszy na tegorocznej Transcarpatii istniało sporo wariantów przejazdu etapu. Dystans też niemały – 75km z Rabki do Korbielowa. Po drodze około 2700 metrów przewyższenia.
Zdarzyła się też niespodzianka – zespół napieraj.pl zajął trzecie miejsce w najsilniej obsadzonej kategorii – MAN!
Etap zaczął się podjazdem na Harkabuz. Tamtejszy bruk na pewno znają wszyscy, którzy startowali w maratonie Danielki. Mam dla nich smutną wiadomość. Dziś, gdy przejeżdżaliśmy tamtędy, właśnie kładziono gładziutki asfalt. Doświadczyliśmy jeszcze fragmentów telepiącej kostki, a potem pojechaliśmy dalej. Nie napinaliśmy się szczególnie, starając nie pogubić. Natomiast czołówka robiła niesamowite wygłupy. Widzieliśmy jak rozpaczliwie poszukiwali szlaku, który raczył zniknąć w niewyjaśnionych okolicznościach. Po zjeździe nie zaznaczoną na mapie drogą, spadliśmy na asfalt i wtedy okazało się, że jesteśmy w pierwszej dwudziestce.
Większość ekip nie używa tu mapników, ewentualnie wieszają zafoliowaną mapę na kierownicy. Ta metoda sprawdza się na etapach bez nawigacji (jak większość), ale dziś trzeba było często sprawdzać co się dzieje w terenie.
Na kolejnym punkcie – schronisko na Hali Krupowej okazało się, że jesteśmy na pozycji 16. Tam zastosowaliśmy tajną 😉 broń – zrezygnowaliśmy zupełnie z sugerowanej trasy po grzbiecie i wyjechaliśmy poza mapę.
Organizator za marginesem schował kawał szybkiego asfaltu, który pozwolił nam wskoczyć jeszcze o kilka oczek do góry. Miejsce w pierwszej dziesiątce to był dla nas zupełny kosmos. Chcieliśmy je tylko przewieźć przez ostatnie dwadzieścia kilometrów do mety i byliśmy szczęśliwi. Łydka podawała i udało się nam na podejściach (ech te podejścia!) wyprzedzić jeszcze dwie ekipy. Pod koniec etapu, trzeba było być czujnym i raz niemal nie pojechaliśmy „w krzaki” na rozjazdach. Ostatni punkt dał jeszcze większą niespodziankę. Przed nami tylko 3 ekipy! To nie mieściło się nam w głowie, zwłaszcza że do mety pozostało mniej niż 10km. Na zjazdach szlakami do Korbielowa ciągle się oglądaliśmy za mocarzami, którzy w każdej chwili mogli wypaść zza rogu i wyprzedzić nas jak poloneza na autostradzie.
Już na asfalcie wypatrzyliśmy tuż przed nami ekipę z westmanów (jest tu trochę gości zza granicy – większość bardzo mocnych). Przez chwilę nawet próbowaliśmy im uciekać, ale na asfalcie nie mieliśmy szans z ich pancernymi łydami. Objechali nas jak dzieci, ale widać że nawigacyjnie byli słabi bo cały czas oglądali się i patrzyli czy nie wymyślimy jakiegoś wariantu.
Na mecie pojawiliśmy się jako czwarta ekipa w kategorii open i trzecia w kategorii man (przed nami pojawili się też chłopaki na „grubszych” rowerach z kategorii enduro)
Dzień był piękny i słoneczny. Z rana trochę za ciepły, ale na grzbietach wiał wiatr i dawał odetchnąć. Tylko czasem miałem ochotę zdjąć kask i cisnąć nim w krzaki. Garnek na łbie jednak daje spory komfort psychiczny na zjazdach (wczoraj Piotrek zaliczył dzwona głową o korzenie).
Nasza niesamowita pozycja to też zasługa sprzętu. Znów udało się przejechać wszystkie wertepy bez łapania gum. Koła Ritcheya mimo, że lekkie, nie pogięły się na niezliczonych kamieniach i korzeniach. Mam nadzieję, że kłopoty są już za nami. Dziś zostało nam tylko przesmarować łańcuch Finish Linem i będzie spokój. Bez błota klocki też się znacznie wolniej zużywają. Na tym komplecie przejechałem już 4 etapy i jeszcze posłużą, w Bieszczadach już w połowie drugiego etapu heblowałem metalem o metal.
Dzisiaj wreszcie sensowne tętno. Minimalne 73 – sam start, maksymalne 183 – cholerne prowadzenie rowerów w pełnym słońcu. Na szczęście jak zaczynałem baaardzo sapać, Piotrek łapał mój rower i targał sam oba (ma chłopak moc). Średnie tętno 153 – w porównaniu z pierwszym etapem, kiedy kręciło się w okolicach 180 to betka.
Już jutro ostatni etap – z Korbielowa do Wisły 55km. Szkoda, że Transcarpatia się już kończy.
[b]dzień 7 – ostatni[/b]
Ostatni etap dobiegł końca. Przejechaliśmy kawał mapy Polski. Bez kręcenia pętelek, bez wracania w to samo miejsce. Siedzimy w Wiśle, a Ustrzyki z których startowaliśmy wydają się niewyobrażalnie daleko. Dzisiejsza trasa wiodła z Korbielowa do Wisły, zahaczając po drodze o okolice Pilska.
Noc była pogodna, spędziliśmy ją tym razem pod gołym niebem, choć organizator w nagrodę za wczorajszy sukces zaoferował nam pokój. Od rana grzało słońce, ale upału nie było. Już pierwsze kilometry po starcie dały nam do zrozumienia, że plażowania dziś nie będzie. Ostry podjazd i podprowadzanie pod Halę Miziową trwało około godziny. Sporo potu popłynęło zanim dotarliśmy na pierwszy punkt. Od początku łydka dobrze podawała i szybko przerzedziło się wokół nas. Dziś również można było wybierać różne warianty. My po ciężkich doświadczeniach z pierwszych etapów, woleliśmy nie pakować się w najostrzejsze zjazdy i nie prowokować żadnych awarii. Do Węgierskiej Górki pojechaliśmy dłuższą, ale bardzo widokową drogą przez Schronisko na Hali Lipowskiej. Druga część etapu pozwalała wybierać między krótszym (sugerowanym) wariantem pchania roweru, a kilkoma objazdami wymagającymi nieco fantazji i umiejętności nawigacyjnych. Zdecydowaliśmy się objeżdżać trudności i pomknęliśmy eleganckim asfaltem, a potem szutrówką na górę. Ostatnie 100 metrów przed grzbietem i punktem kontrolnym nie zostawiało wyboru. Prosto przez jagody do szlaku. Nie wiem czy zyskaliśmy na tym, bo cały czas trzymaliśmy jedenastą pozycję. Końcowe kilometry Transcarpatii to bardzo przyjemne fantastyczne widokowe drogi po grzbietach, a potem bardzo szybki zjazd do Wisły.
Meta została ustawiona w samym centrum miasteczka przy głównym deptaku. Czułem się naprawdę świetnie, organizator wymieniał nasz team przez głośniki. Na koniec zostały gratulacje, uściski i ostatnie na tej transcarpatii kawałki arbuza (arbuz jest tu na każdym bufecie – ponoć kupili ich 320kg)
Dziś zamykaliśmy pierwszą dziesiątkę w naszej kategorii. Nie wiem jeszcze na której pozycji skończyliśmy w ostatecznej klasyfikacji. Na pewno nie za wysoko, bo na dwóch etapach przyjeżdżaliśmy razem z ogonem wyścigu.
Po raz kolejny udało się nam ukończyć etap bez najmniejszej awarii. Tylko rano musieliśmy odtłuszczaczem wyczyścić najbardziej zapyziałe części i pociągnąć łańcuch zielonym finish linem. Mój Author Vision zakończył właśnie pierwsze 500km przebiegu. Ciężko wyobrazić sobie gorsze warunki na test (wkrótce pojawi się na stronie spory artykuł) W tej chwili będę musiał tylko wymienić łańcuch i być może pancerze. Poza tym wszystko gra (a to rzadko zdarza się rowerom świeżo wyprowadzonym ze sklepu). Piotrkowa rama Authora Introvert też przeżyła sporo i nie da się jej nikomu wcisnąć jako nową 😉 Spisała się dobrze. No, może prócz kilku śladów po kamykach.
Za chwilę pożegnalna impreza i wielkie oblewanie sukcesu dotarcia do mety.
Będzie się działo!
P.S. Niestety wraz z zakończeniem etapu padła niezawodna do tej pory organizacja zawodów i wkradł się chaos. Wielu zawodników jest poważnie zawiedzionych. Mam nadzieję, że przy piwie uda się to załagodzić.
[b]Zobacz również testy sprzętu wykonane przy okazji Transcarpatii[/b]
[url=/xoops/modules/wfsection/article.php?articleid=174]Test roweru Author Vision [/url]
[url=/xoops/modules/wfsection/article.php?articleid=182]Test ramy Author Introvert [/url]
[url=/xoops/modules/wfsection/article.php?articleid=177]Test narzędzi Park Tool i Finish Line[/url]
Zostaw odpowiedź