[size=x-large]Kłodzka odyseja wspomnień[/size]

Relacja zespołu napieraj.pl


W tym rok Odyseja Kłodzka odbyła się w Kotlinie Kłodzkiej. Ze względu na ilość zawodów które się tam odbyły, można powiedzieć, że w sercu polskiego AR. Przelałem zatem na klawiaturę również kilka impresji, które napadały mnie podczas ścigania na Odyseii.

[b]Dzień pierwszy[/b]

Na starcie spory tłumek. Mapy dostajemy na długo przed startem (coś ok. 15 minut). Patrzę na mapę. Roman straszy, że trasa na długa i ciężka. Biorąc pod uwagę, że Ania deklaruje przejechanie na rowerze w czasie ostatnich kilku miesięcy jedynie niewiele ponad 200 km, stawiamy sobie za cel zaliczyć wszystkie punkty przed końcem limitu. Istnieje co prawda możliwość pominięcia kilku w zamian za kary czasowe (od 45 do 90 minut) ale nie po to tu przyjechaliśmy. Decydujemy się, że zaczniemy spokojnie od pokonania przelotów z mniejszą ilością podjazdów tak żeby jak najszybciej dotrzeć na najdalsze i najwcześniej zamykane punkty kontrolne (PK). Trzeba mieć siłę na szybkie pokonanie prostych odcinków, a jak już potem będzie ostro pod górę to jakoś się wtoczymy. Dla mnie to pierwsza większa impreza, gdzie będę holował (na rajdach wyręczają mnie koledzy, żebym mógł spokojnie skupić się na nawigacji). [i]Start jest z tego samego miejsca gdzie w 2000 roku rozpoczynał sie pierwszy czteroosobowy polski rajd przygodowy Salomon Trophy. Oj, jak dawno to było! Oj, jak bardzo nie wiedzieliśmy wtedy „z czym się je” AR.[/i] Ruszamy. Ku mojemu zaskoczeniu prócz nas tylko jeszcze 2 czy 3 teamy wybierają start w dół. Na początek przelot asfaltem, główną drogą Kłodzko-Kudowa. Na szczęście mały ruch nie ma TIRów. Za chwilę męskie zespoły nam uciekają. Jedziemy samotnie. Pierwsze punkty zaliczamy na górkach nad Polanicą Zdrój. Staramy się unikać robienia przewyższeń, co niestety zmusza nas w jednym miejscu do noszenia rowerów, ale sądząc po stracie do męskiej Davis Trezety – zyskujemy. [i]Delikatny zjeździk do skałek na Kamiennej. Na BWCh 2005 była to końcówka biegówek, ledwo wtedy sunęliśmy zaciekle walcząc o utrzymywanie się w limitach.[/i] Dojeżdżamy do „najbardziej płaskiego” punktu, w okolice Krosnowic. Na liczniku 30 km. Na mapie ma być droga. Nie bardzo ją widać, jedziemy wśród traw. Zmieniam na lżejsze przełożenie. Czuje blokadę na pedałach, coś nie tak… schodzę z roweru. Coś nie zagrało w przerzutkach, łańcuch napięty do granic możliwości pęka na moich oczach. Niedobrze, trzeba jednak było wybrać się do serwisu. Skuwam łańcuch i ruszamy. Jak będę pilnował przerzutek to będzie ok. Zaliczamy kolejne punkty w okolicach Bystrzycy Kłodzkiej. To te najdalsze i najwcześniej zamykane. Mamy jeszcze spory zapas czasu, ufff… Pora na isostara na punkcie żywieniowym, powoli toczymy się w kierunku przełęczy Spalona. Z naprzeciwka wymija nas sporo zespołów zaliczających scorelauf w odwrotnym kierunku [ między innymi Klara i Piotrek z Napieraj.pl / Adventura, którzy zaaferowani radosnym jechaniem z górki chwilę później opuszczają mapę zawodów 😉 ]. Zaliczamy pechową trzynastkę i pędzimy szalonym zjazdem ze Spalonej do leśniczówki Młoty [i] To ten sam zjazd gdzie w 2000 roku na ST pędziliśmy w nocy na rowerach w mokrych bawełnianych podkoszulkach. Pamiętam, że telep jaki wtedy załapaliśmy był porównywalny, jeśli nie większy z najgorszymi wspomnieniami z zimowych zjazdów na BWCh. Ale jak ktoś na cały długi rajd w górach bierze jedynie 2 T-shirty cotton 100 % to… ma potem co opowiadać :-). [/i] Holuje Anię do punktu przy strażniku wieczności, na liczniku przejechane trochę ponad 60 km. Powoli mielimy pod górę. Ciężko, dużo kamieni. Nagle tracę opór na pedałach. To znowu łańcuch. Biorę się za skuwanie, jedno ogniwko jest zmasakrowane, trzeba skrócić. Po chwili jestem gotowy. Ruszamy. Przejeżdżamy 5 metrów i łańcuch pęka po raz kolejny. Koszmar. Skracam znowu i postanawiam go nie przeciążać. Koniec z holem. Na podjazdach biegnę z rowerem. Trzeba zmienić strategię. Wybieramy drogi najkrótsze, byle szybciej dopchać rower. Psycha siada. Co to za ściganie… Ale po chwili biorę się w garść. W dół staram się delikatnie dokręcać, łańcuch wytrzymuje, delikatny podjazd… przeżył, na stromszych nie ryzykuję, biegnę lub idę z rowerem. Przez kolejne 2 punkty jest ok., ale potem znowu tracę napęd. Przyglądam się bliżej łańcuchowi… jest zmasakrowany. Usuwam kilka kolejnych ogniwek, pozostałe wyglądają ok. Liczba możliwych przełożeń zmniejsza się zasadniczo, ale mogę jechać. Kolejne punkty zaliczamy nie widząc już zbyt wielu zespołów na trasie. Zostaje nam zjazd z Zieleńca do Drogi Dusznickiej i szybki asfalt w stronę mety. Zjazd częściowo okazuje się znoszeniem rowerów strumieniem, bo w tym jednym miejscu mapa „lekko” nie gra. Trudno tez mówić o szybkim zjeździe gdy niema się dużej tarczy z przodu, ale się toczymy. Po chwili zza zakrętu wyłania się para pleców innego teamu. Zbliżamy się do nich. To też mix. Lubię walki na finiszu. Zauważają nas. Zaczynają dokręcać. Nie pojadę szybciej, nie mam takich przełożeń. Oni cały czas pilnują się by być kawałek przed nami. Mając nas na plecach nie odpuszczą. Trzeba się urwać. Na mapie widzę, że po wjechaniu do Zdroju na ostatnich 500 metrach są dwa warianty dojazdu do mety. Musimy wybrać inną niż oni i to najlepiej tak żeby tego nie zauważyli. Pojechali prosto… to my w lewo i gnieciemy ile się da. Czuję się jak na rowerku treningowym ze zbyt lekkim kołem zamachowym, w ogóle nie czuje oporu na pedałach. Nasze drogi schodzą się kilkadziesiąt metrów przed metą. Nie widzimy ich. Wpadamy na metę. Byli czy dopiero będą ? Po 43 sekundach się wyjaśnia: wyprzedziliśmy ich. Ogólnie jesteśmy na 7 miejscu, ale przed nami jeszcze 2 dzień. Byle gdzieś skołować dobry łańcuch.

[b]Dzień Drugi[/b]

Na szczęście Piotrek pożycza mi łańcuch. Montuje go dopiero tuż przed startem, ale na szczęście leży idealnie, nic nie skacze. Pierwszy punkt jest „Pod Muflonem”. Wybieramy wariant pchania. [i]Znamy z Anią to podejście. Będzie łatwo. Jest dzień, temperatura na plusie, ścieżka nie oblodzona. To na prawdę będzie łatwe w porównaniu z Bergsonem.[/i] Na podejściu straszny tłok, ale po zaliczeniu punktu towarzystwo się trochę rozprasza. Za to znowu gęstnieje przy dwójce. Tam trzeba się przewalić przez mały wąwozik ze strumieniem. Wśród zawodników bardzo przyjazna atmosfera. Zespoły nawzajem pomagają sobie podając rowery przy pokonywaniu przeszkody. Dalej w tłumie, kamienistą drogą zaczynamy powolny podjazd, trudno się urwać z peletonu. Na szczęście za chwile trzeba parę razy dobrze skręcić. Przelot raczej prosty, ale jak widać po mijanych zespołach deliberujących nad mapa na każdym skrzyżowaniu – nie dla wszystkich. Szybko docieramy do PK 3 i dalej znanym, ale jak się okazuje ciut gorszym wariantem przez leśniczówkę obok ruin śluzy na PK 4. [i] Leśniczówka nie kojarzy mi się zbyt dobrze. Na BWCh 2005 zaliczyliśmy tu o świcie na biegówkach totalny zgon. Weszliśmy do środka podbić punkt, a tam ogień cicho szumiał w piecu, ciepło, przytulnie, za oknem szarówka… siadasz za stołem, głowa na blat i nic juz nie pamiętasz… [/i] Na czwórce trzeba kawałek pojechać i wrócić ta samą drogą. Mamy przegląd sytuacji. Mijamy Magdę i Flekmusa (Salomon Adventure Team II) jak wracają z punktu – to dobrze oraz Klarę i Piotrka (Napieraj.pl / Adventura ) jak na niego jadą – to niedobrze. Przed nami dwa warianty drogi: asfalt plus noszenie rowerów albo straszne kamienie. Tym razem w procesie decyzyjnym uczestniczy też inna kulista część mojego ciała niż głowa, która decyduje, że już nie lubimy kamieni. Szybki asfalt do 60 k/h i syte podejście 100 m w pionie na 250 m w poziomie. Rower na plecy. Wspólnymi siłami docieramy na górę gdzie coś szybko jemy (nie można się zajechać). Docieramy na piątkę. Hmm… nasz wariant był tylko przyjemniejszy Napieraj.pl / Adventura i Davis Trezeta A.T. są tam również. Na szczęście my nie musimy myśleć jak dalej i uciekamy. Trzeba przekroczyć Piekielną Grań by dotrzeć do PK 6. Taktycznie dajemy się wyprzedzić… Chyba zadziałało, albo mają inny wariant albo znowu pojechali w krzaki. Na punkcie żywieniowym okazuje się, że jesteśmy przed nimi o wypitego isostara. Dobre i to. Przy siódemce tłok. Chyba niektóre zespoły miały problem z jego znalezieniem. Przed nami najdłuższy przelot tego dnia. Narzuca się droga przez Batorów i Złotno. Doświadczenie podpowiada jednak by poprawić w mapniku zagiętą w górnym lewym rogu mapę, a tam mym oczom ukazuje się Karłów. Doświadczenie przydatna rzecz – jedziemy górnym wariantem. Do mety już blisko, a ja zaczynam zdychać. Oj wychodzi to, że zgrywałem chojraka z tym holem, troszku się zajechałem czyli jak to się mówi „przeholowałem” 🙂 . Żelki stawiają mnie zaraz na nogi i po zwiedzeniu wcześniejszej ambony docieramy na ósemkę (wiem że stała za blisko lasu, ale ambona to ambona, na mapie była tylko jedna). Dalej bez przygód. Szybki zjazd, bieg rowerem po łące, punkt , trochę asfaltu i jesteśmy na ostatnim punkcie tego dnia. A gdzie nasza konkurencja? Z tyłu? Z przodu ?[i] A tu znów roztacza sie przede mną wspomnień czar. PK 10 stoi w Ośrodku Biatlonowym na Jamrozowej Polanie – czyli w bazie rajdu Salomon Trophy 2000. Zjeżdżamy do mety tą samą drogą, którą wtedy finiszowaliśmy. Ach, co to był za finisz. Po całym rajdzie ostry sprint na ostatnim kilometrze, wspaniała walka o marchewkowe 4 miejsce z nie byle kim bo Magdą i Flekmusem wtedy z zespołu Amok III. My w kąpielówkach, bo zdecydowaliśmy się rozebrać do ostatniego zadania specjalnego – przeprawy przez staw, oni w amoku bo dopiero co ich łyknęliśmy chwile wcześniej gdy z niewyspania zgubili jednego członka swojego zespołu. Wtedy wygraliśmy, po prostu nasz worek do holowania był w lepszym stanie niż ich. Ale przede wszystkim ta przyjemność ze skończenia swojego pierwszego rajdu, z pokonania całej trasy. [/i] Dojeżdżamy do mety i mało się nie wyglebiam hamując na ostatnim mokrym asfalcie. Skończyliśmy. Powraca pytanie o najbliższą konkurencję. Jeszcze ich nie było. Dziś jesteśmy czwarci w mixach. Zaczynamy odliczanie. Ile udało nam się odrobić z poprzedniego dnia ? Organizm po wczorajszych 110 km z pewnym niedowierzaniem przyjmuje informację, ze to już koniec jeszcze przed 70 km na liczniku. Nieśmiało mówi, że gdyby wiedział wcześniej to mógłby się bardziej sprężyć, że mu jeszcze sporo mocy zostało… widać źle rozplanowałem siły na dziś. Po 10 minutach czekania wiemy już, że jesteśmy oczko wyżej w klasyfikacji. Może jeszcze poczekać 😡 ? Przybierający na sile deszcz i pojawienie się Oli i Maćka z Trezety przyśpieszają nasz powrót do pokoju. Ostatecznie po dwóch dniach kończymy na 6 pozycji na 17 ekip które wystartowały z czego 14 wytrzymało 2 dni zmagań i 11 pokonało całą trasę (nie omijając żadnego punktu). Do zwycięzców tracimy w sumie 3h 20 minut, do pudła 1h 50 – jak na warunki naszego zespołu na tych zawodach to poza zasięgiem. Szkoda 4 miejsca do którego zbrakło nam tylko 46 minut. Gdyby nie łańcuch pierwszego dnia była by piękna walka. Ale i tak wspaniałe zawody. Oby odbyły się za rok.

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany