[size=x-large]Niech się święci 1 Maja![/size]
Krzysztof Przyłuck MedAdventure Team OIL
Z okazji 1 Maja dziesiątki delegacji z całej Polski i bratnich krajów socjalistycznych przybyły do słynnego Ośrodka Wypoczynkowego W-2 Urzędu Rady Ministrów w Arłamowie, by uczcić to piękne święto. Lud pracujący miast i wsi stawił się tłumnie. Zjechali przedstawiciele przemysłu tekstylnego i obuwniczego (Salomon), służby zdrowia (MedAdventure), handlu (Hades Sklep Podróżnika) a nawet producenci wina gronowego (Crisol & Lurbel). Pewną konsternację wzbudziła jedynie delegacja z wrogiego NATO, a także już na pierwszy rzut oka wyglądający na szpiegowską agenturę zespół code34.
Na wieczornym plenarnym posiedzeniu tow. Trzmielewski Roman przedstawił założenia jubileuszowej operacji „Bieszczady”. Jego wystąpienie było wielokrotnie przerywane gromkimi oklaskami.
Następnie aktyw przystąpił do pracowitych przygotowań – kompletowania żywności i napojów orzeźwiających na trasę, mocowania plakietek okolicznościowych, omawiania trasy przemarszu. W trakcie tych przygotowań z całej Polski zjeżdżali kolejni towarzysze i towarzyszki. W końcu delegaci udali się na zasłużony odpoczynek. Również ja zasnąłem szybko i…
…zaraz obudził mnie dźwięk budzika (a właściwie nie budzika, tylko – zaraz, czego?). Telefonu bez kabla i korbki? Nie wiadomo skąd pojawiło się mnóstwo rowerów, a dziesiątki zaaferowanych chudzielców biegają w tę i z powrotem mocując na nich numery, lampy i dziwne kwadratowe podkładki z napisem „Miry” (czyżby Wyścig Pokoju?). Mój brzuch zasłużonego działacza też gdzieś zniknął. Spoglądam na wiszący na ścianie plakat z datą. 2010? Czy to możliwe?
Postanowiłem jednak niczemu się nie dziwić. Tak jak inni pakuję do plecaka dziwne batoniki i żelki w tubkach przypominających pastę do zębów, rozcieńczam proszek z wodą z plastikowej butelki, ustawiam siodełko w rowerze. Czuję jak ten rajdowy świat w niewyjaśniony sposób wciąga mnie, jak staję się jego częścią.
Wkrótce organizator zaprasza na start. Mówi że mamy pokonać 365 kilometrów. Na rowerze i własnych nogach, na rolkach i w kajaku. Pestka.
W dodatku tuż przed startem Agnieszka dostaje mdłości. Nie wygląda to dobrze. Na szczęście może odpuścić sobie pierwszy etap, bieg na orientację w Arłamowie. Na tym etapie można bowiem dowolnie rozdzielić punkty między członków zespołu. Robi go zatem męska część drużyny, zaś Aga w tym czasie dochodzi do siebie. Skutecznie.
BnO kończymy jednak pod koniec stawki, głównie „dzięki” mojemu błędowi na jednym z punktów. Widocznie jeszcze nie do końca wczułem się w rolę. Straty jednak nie są duże, kilkanaście minut. Szybko podbijamy kartę i ruszamy z rolkami na plecach w dół stoku narciarskiego. Rolki mamy nadzieję założyć już przed Grąziową, ale najpierw musimy wdrapać się na grań z zielonym szlakiem i strawersować stok w dół. Trafiamy na asfalt, ale nie wygląda on najlepiej – chwilami jest bardzo dobry, chwilami fatalny. Jednak wkrótce decydujemy się założyć rolki. Kilkaset metrów przedzieramy się po tragicznych dziurach, ale potem jest już coraz lepiej. Jeszcze tylko dość masakryczny podjazd i dojeżdżamy do PK2, czyli nominalnego początku odcinka rolkowego.
Przyznaję, miałem przed tym rolkami pietra. Wielkiego doświadczenia w jeździe na rolkach nie mam, a jeśli już, to po płaskim jak stół Mazowszu. A tu miały być „pofałdowania”…
Na początku idzie nam nieźle, ale jeden z pierwszych zjazdów jakoś nie chce się skończyć. Wręcz przeciwnie, robi się jakby coraz bardziej stromo. Osiągam prędkości jakich w życiu nie spodziewałem się po rolkach i rozmyślam, jak by tu się w kontrolowany i w miarę bezpieczny sposób wywrócić. Ale póki co udaje mi się utrzymać na nogach i nawet skręcać we właściwym kierunku. Za to dookoła trup pada gęsto. W szalonym pędzie mijam poobijanych Sherpasów i napierajów. W końcu na wypłaszczeniu hamuję i ucinamy sobie pogawędkę z Grześkiem Łuczko na temat aktualnych strat fizycznych i psychicznych. Maciek z Jackiem pomknęli w siną dal, za to Agi ani widu ani słychu. W końcu decyduję się wracać po nią, ale wkrótce dojeżdża (a właściwie dochodzi, bo okazuje się że zaliczyła na tym zjeździe bliskie spotkanie z asfaltem i za nic w świecie nie chce go powtórzyć). Wkrótce doganiamy chłopaków i nieoceniony Maciek, najbardziej z nas doświadczony na rolkach, bierze Agnieszkę pod swoją opiekę. Aga nabiera pewności siebie; za drugim razem zjazd wydaje się o wiele łatwiejszy i mniej stromy. Podjazdy też nie są takie łatwe, z kijkami idzie jednak o wiele szybciej. Oczywiście tak czy inaczej nie mamy na tym odcinku oszałamiającej prędkości, ale szczęśliwie udaje się nam go przeżyć bez większych strat.
Kończymy i od razu ruszamy na odcinek pieszy. Na początek niesamowity kawałek pasem startowym w środku niczego. Biegniemy i biegniemy, a krajobraz niewiele się zmienia. W końcu pas się kończy – wzbić w powietrze nam się nie udało, za to zbiegamy coraz niżej i niżej. Mamy dobre tempo; doganiamy Słoweńców i Sherpasów. Ale słońce pali coraz mocniej, szybko kończy nam się woda, musimy zwolnić. Nabieramy więc wody z potoku, Jacek pije jak smok. W większej grupie atakujemy PK8, a później przedzieramy się już osobno. Okolica góry Kopystańki, między PK9 i PK10, jest przepiękna – wspaniałe polany i połoniny, niemal spod nóg ucieka nam dorodny dzik (w dodatku ostro pod górę, niezły ma power, nam też by się taki przydał…). Niestety, w tych przepięknych okolicznościach przyrody Jacek odchorowuje prawdopodobnie wodę z potoku. Nie bardzo jest w stanie iść dalej. Biegunka i odwodnienie to nie jest coś, co na rajdzie można skwitować machnięciem ręką. Łapiemy sporą stratę, ale Jacek to mocny gość i stopniowo mu przechodzi. Możemy napierać dalej. Na kolejne punkty trafiamy może nieprzesadnie szybko, ale też bez nadmiernego błądzenia. Niestety, odcinek specjalny musimy zrobić już po zmroku. Znowu brakuje nam wody. Na szczęście Maciek i jego urok osobisty przekonują właścicielkę sklepu w Rybotyczach (chyba wyciągniętą z łóżka…) do jego otwarcia specjalnie dla nas. Zimna coca-cola w tych okolicznościach: bezcenne. Jeszcze tylko przeprawa po kolana (albo i lepiej) przez całkiem szeroką rzekę Wiar. A po drugiej stronie na zboczu migają czołówki w poszukiwaniu punktów. Zaczynamy od (jakżeby inaczej) punktu G. Nagle z najgłębszych zarośli dobiega głęboki, groźny pomruk. Natychmiast robimy w tył zwrot i dopiero w bezpiecznej odległości pytamy się nawzajem, czy ktoś sobie nie robi jaj. Bynajmniej. Niedawno gdzieś w okolicy niedźwiedź poszarpał turystę…
OS to 7 punktów ukrytych w chaszczach i zaroślach na zboczu. Wyjątkowo paskudny teren; naprawdę mamy dosyć tych krzaków i wbijających się w łydki jeżyn (ekologiczny drut kolczasty, miejscowa specjalność), gdy w końcu znajdujemy je wszystkie i wychodzimy na odkryty teren.
Wkrótce spotykamy zespół raidlight napieraj.pl wychodzący z jakiejś budki. Nie wyglądają najlepiej – Magda narzeka na swój poturbowany na rolkach tyłek, a Drewniacki jest chwilowo w innym świecie, lata świetlne od naszego. Razem zaliczamy PK14, po czym po dyskusji decydujemy się odpuścić ostatni, 15. punkt na trekingu. Biorąc pod uwagę nasze aktualne tempo, bylibyśmy na granicy limitu, a punkt jest trudny nawigacyjnie.
Razem z napierajami docieramy na przepak, który zajmuje nam sporo dłużej niż planowaliśmy. Ale za to humory i kondycja trochę się poprawiają. Gdy wyruszamy na rowerach, robi się już jasno. Odcinek rowerowy po trudnym treku okazuje się łatwy i przyjemny. Na początek w większości w dół, po asfaltach i przyzwoitych szutrach. Łapiemy niezłą prędkość, która orzeźwia po nieprzespanej nocy. Słońce zaczyna przygrzewać coraz mocniej. Dokładnie po 5 godzinach, o 10:02, docieramy do przepaku C, skąd wyruszamy na kajaki. Znowu doskwiera nam brak wody.
Kajaki są ciężkie jak kamień, ale na szczęście szybki nurt Sanu niesie je do przodu. Niestety, nie jesteśmy ze sobą zbyt zgrani na kajakach ani specjalnie wytrenowani pod tym kątem. W efekcie tempo mamy takie sobie; w dodatku zaczynamy przysypiać. To w końcu już (i dopiero!) drugi dzień rajdu, bez snu. Robimy mikro-resty: jedna osoba przysypia na kilkadziesiąt sekund, druga w tym czasie wiosłuje. Punkty nie są wcale oczywiste nawigacyjnie, niektórych nie widać z kajaka. Na PK24 robimy z Maćkiem zadanie specjalne – most linowy. Jacek i Agnieszka w tym czasie trochę drzemią.
Po 50km kajaków (to jedyny odcinek poza rolkami, w którym nie zwiększyliśmy kilometrażu ponad „normę”…) wysiadamy pod mostem i ruszamy na kolejny treking. Słońce znowu pali niemiłosiernie; mimo to zaczynamy biec. Ale już przy najbliższym sklepie zaczyna się baaaardzo długie podejście, najpierw po asfalcie, potem przez polany i las. Wybieramy okrężną drogę przez Tarnawkę i Piątkową i bez większych problemów znajdujemy PK27. Z kolejnym punktem idzie już dużo gorzej, a PK29 to już prawdziwy dramat. Błądzimy po lesie i szukamy rozwidlenia jarów. Wszystkich po kolei dopada sleepmonster; zygzaczymy, bredzimy i robimy głupoty. W końcu decydujemy się odpuścić ten punkt i iść od razu na przepak. Jednak po chwili zdajemy sobie sprawę, że w tym stanie nie dojdziemy nigdzie i że trzeba się przespać. Budzik nastawiony na 40 minut dzwoni dosłownie za chwilę. Wszyscy posłusznie zwijają NRC-ty i zbierają się. To dziwne, ale ja wcale nie mam ochoty na sen i budzę się nawet przed budzikiem. Po pobudce widzimy niedaleko nas światła czołówek. Próbuję iść za nimi, ale idą ewidentnie w złym kierunku, więc zawracam i staram się kierować własnym wyczuciem. Przekraczamy kilka jarów i w końcu jednak znajdujemy upragniony punkt. To bardzo podbudowuje morale zespołu; ponad 2 godziny spędzone w okolicznych jarach nie poszły na marne.
Teraz już wystarczy dojść na przepak. Hmm, łatwo powiedzieć… To strasznie wkurzające, niby jesteś tuż tuż, a musisz się jeszcze przedrzeć przez dziesiątki jarów i jareczków, jeżynowe kolczaste pola, wciągające bagienka i tym podobne atrakcje. Mija dobra godzina, zanim w końcu dotrzemy do cywilizacji i na przepak. Jeszcze tylko atrakcja w postaci przeprawy promem przez San (na szczęście specjalnie dla zawodników pływa całą dobę)
Teraz krótki, 15-kilometrowy odcinek rowerowy z zaledwie jednym punktem kontrolnym po drodze. Zajmuje nam trochę ponad godzinę; punkt znajdujemy bez problemu.
Na przepaku znowu zabawiamy sporo dłużej niż powinniśmy. Jemy znakomity gulasz, przebieramy się, pakujemy, korzystamy z cywilizowanej łazienki. Zdecydowanie ten punkt programu musimy potrenować.
Czeka nas kolejny, tym razem 30-kilometrowy treking z wymagającą nawigacją. Ruszamy o świcie. Jest jeszcze chłodno, ale już na pierwszym podejściu musimy zdjąć trochę ciuchów. Pierwszy punkt na tym etapie napsuł nam sporo krwi – szczyt górki okazał się niezupełnie „tym” szczytem. Kolejne wcale nie były łatwiejsze. Dramat rozegrał się na PK37 – jarów szukamy zdecydowanie za nisko, za daleko od niebieskiego szlaku. Biegamy po nich w górę i w dół i tracimy siły zupełnie bez sensu. W dodatku gubimy kartę startową. Staje przed nami widmo nieukończenia rajdu – po tylu wysiłkach i trudach. Ale po chwili karta cudem się odnajduje, leży sobie spokojnie na środku znakowanej na niebiesko ścieżki.
Teraz pozostaje już tylko wydostać się z tego „zajaranego” lasu i dotrzeć na brzeg Sanu na przeprawę. Z dala widzimy Sherpasów, jak stamtąd wracają. Zastanawiamy się nad tym, bo w zasadzie nie powinni się tutaj znaleźć. Ale nic, dochodzimy koło kościoła, schodzimy nad wodę i szukamy zadania specjalnego: przeprawy przez rzekę. A tu przeprawy ani słychu, ani dychu. Dzwonimy do organizatora: okazuje się, że flisacy kazali przeprawę zwinąć, bo jakoby zagrażała spływom. Szkoda nam było tego bardzo, bo nikt z nas jeszcze się na takich dętkach nie przeprawiał i zabawa na pewno byłaby przednia. Nie mówiąc o 130-metrowej tyrolce, którą mieliśmy wrócić na ten brzeg. Cóż, jak niepyszni zarządzamy odwrót i po debacie kierujemy się brzegiem Sanu na przepak. Początkowo drogą, potem ścieżką wychodzimy na piękną łąkę. Tu nie mogę się oprzeć tej zielonej trawie i proponuję 30-minutową drzemkę, bo już tracę kontakt ze światem. Chwila snu zdecydowanie stawia mnie na nogi. Dalej przedzieramy się coraz trudniejszymi przejściami między wodą a stromą skarpą. Droga dłuży się strasznie, ale w końcu o 16:55 docieramy na przepak w Tyrawie. To już koniec chodzenia na tym rajdzie, został tylko ostatni odcinek rowerowy. „Jedyne” 100 kilometrów…
Dostajemy od organizatorów bonusową pyszną zupkę, herbatkę, czujemy się dopieszczeni. Słoneczko grzeje, znowu nam się nie spieszy.
W końcu ruszamy. Liczymy na szybką, łatwą i przyjemną jazdę, tak jak na wcześniejszych etapach. Droga na pierwszy punkt na tym etapie, na Kamionce, faktycznie była łatwa, prosta i przyjemna. Elegancki asfalcik. Tylko podjazd, a właściwie podejście do schroniska na Kamionce, już takie łatwe nie było. Ale przynajmniej trafić nie było trudno, za to wieczorny zjazd stamtąd, wśród szybowców i paralotniarzy, to czysta poezja. Do kolejnego punktu, ulokowanego w tunelu pod trasą kolejową, również trafiamy bez większych problemów, objeżdżając asfaltem. A stamtąd to już naprawdę rzut beretem do najtrudniejszego zadania specjalnego na tym rajdzie. Ja z Maćkiem robimy podejście kątowe, Jacek z Agnieszką podejście na linie i zjazd. Trochę się męczę na tym podejściu; Agnieszka chyba pierwszy raz w życiu robi takie zadanie, ale radzi sobie doskonale. Tracimy trochę czasu, ale najważniejsze że kończymy zadanie w komplecie, a coca-cola z lokalnego sklepiku poprawia humory.
Mamy nadzieję że do końca już będzie łatwo. Pokonujemy zaporę w Myczkowcach i kierujemy się na PK48. Wygląda na łatwy, na szlaku. Nic bardziej mylnego. Najpierw podchodzimy z rowerami po schodach, chyba z kilkaset stopni. Potem wymagający, ale bardzo widowiskowy „single track” nad Jeziorem Myczkowieckim. I w końcu zjazd po błocie i kamieniach. To pierwszy punkt rowerowy, z którym mamy pewne kłopoty.
Kolejny jest w Solinie. Jedziemy bezsensownym wariantem dookoła, bo taki nie wiedzieć czemu wrysowaliśmy przed startem na mapę. Robi się mglisto i dość nierzeczywiście, Agnieszkę dopadają zwidy. Dojeżdżamy do Soliny, a tam impreza na całego. Disco gra, wszędzie porozbijane butelki i puszczone wolno pawie, panienki w mini i na półmetrowych obcasach, panowie podgoleni i z flaszkami w rękach oraz my lawirujący na rowerach pomiędzy tym wszystkim. Agnieszka zwinięta w kłębek i folię nawet tu pasuje, a my poszukujemy punktu na pomoście. Tracimy z dobre pół godziny, a punkt oczywiście ktoś dowcipny przywłaszczył albo wrzucił do wody. Po telefonie do organizatora ruszamy dalej, z niejaką ulgą opuszczając tę „cywilizację”.
Drzemka niewiele pomogła Agnieszce, pozostałych też zresztą zaczyna mulić. Próby cucenia nie pomagają, więc szukamy już tylko miejsca na sen. Trafiamy…pod kościół, a tam już chrapią znajome postaci z zespołu Sherpas zawinięte w NRC-y. Niewiele myśląc kładziemy się obok, dając sobie 40 minut snu. Maciek proponuje przenieść się trochę dalej, gdzie „takie fajne czerwone światełka”. Potem się okazuje, że to cmentarz…
Po 40 minutach po Sherpasach ani śladu. Agnieszka wstaje i w żaden sposób nie chce wsiąść na rower. Okazuje się że zawinęła się folią w odwrotną stronę i ta doskonale ją…schłodziła. Nic dziwnego że ją strasznie telepie. Owijam więc Agę folią robiąc gustowny złoty top (na dyskotekę w Solinie byłby jak znalazł) i niemal siłą wsadzam na rower. Zresztą wszyscy mamy równie wielką ochotę by jechać dalej. Ale jakoś ruszamy i na podjeździe szybko udaje nam się rozgrzać. Po chwili mijamy kolejny zespół śpiący w rowie. Przez resztę rajdu zastanawiamy się, kto to mógłby być. Dopiero na mecie okazuje się, że to Sherpasi po ujechaniu 100 metrów od kościoła jednak nie byli w stanie jechać i musieli zalec w rowie.
Kolejny punkt wygląda na łatwy, na czerwonym szlaku rowerowym. Jedziemy przez Teleśnicę i Daszówki. Szlak jednak znika w tajemniczy sposób. Spotykamy zagubionych Słoweńców, którzy krążą w tę i z powrotem. Dojeżdżamy do miejsca w którym droga zanika i postanawiamy przebijać się przez strumień i las w górę. To spore ryzyko, bo droga nie wygląda na zbytnio uczęszczaną, no i nie ma szlaku. Ale azymut się zgadza, więc pchamy rowery dobry kilometr przez las, bo droga jest w stanie rozkładu i jechać się nie da. Ryzyko się opłaciło, PK50 znajdujemy. To zdecydowanie najtrudniejszy punkt na wszystkich odcinkach rowerowych.
Jeszcze tylko pozostaje trafić na drogę do Czarnej i zjechać w dół, co przy panującej mgle i naszych przygasających światłach wcale nie było takie proste. Za to PK51 na skrzyżowaniu dróg był już prosty. Zaczyna świtać, jedziemy piękną doliną Stebnika. Robi się zimno, a my po przeprawie przez rzekę i błoto jesteśmy trochę przemoknięci, więc zaczyna nami trochę trząść. Produkujemy więc gustowne wdzianka i onuce z NRC.
Ostatnie przebiegi są długie, niemiłosiernie długie, ale zaczyna do nas docierać, że został nam tylko jeden jedyny punkt i jeśli tylko nie wydarzy się nic nieprzewidywalnego, to skończymy ten rajd. Drogę na PK52 próbujemy najpierw trochę skracać, ale w końcu wycofujemy się z tego. Jedziemy kawałek asfaltem, a potem czymś co kiedyś może będzie fajną drogą, ale póki co jest koszmarem rowerowym: wielkie kawały luźnego kruszywa. Na szczęście dalej jest nowiutki asfalt, po którym śmiga się aż miło. Ale czasami także wymagająca, kamienista nawierzchnia. Można nieźle oberwać. Z niecierpliwością wypatrujemy tego ostatniego punktu; w końcu JEST!
Teraz trzeba było podjąć decyzję, czy przebijać się górą przez las ścieżkami, czy objeżdżać asfaltem. Wybieramy wariant asfaltowy przez Wojtkówkę. Znowu robi się ciepło, a nam kolejny raz brakuje wody. Niestety, sklepy jeszcze pozamykane. Miejscowi wybierają się do kościoła, a my kończymy naszą trzecią dobę rajdu. Jeszcze nigdy żadne z nas nie napierało tak długo. Nasz rekord z Maćkiem to 54 godziny dwa lata temu – również na Adventure Trophy, ale na krótkiej trasie.
Masters i trzecia doba rajdowania to jednak zupełnie inna kategoria. Czuję się totalnie wypruty i najchętniej zaległbym gdzieś w trawie, ale perspektywa dotarcia w ciągu godziny na metę jakoś trzyma mnie przy życiu. Reszta zespołu nie wygląda lepiej. Jeszcze tylko ostatni podjazd. I kolejny… I jeszcze jeden… W końcu pojawiają się znaki „Arłamów”. Jesteśmy prawie w domu. Prawie… Już widać skręt do ośrodka, naprawdę ostatni, ostry zjazd i podjazd i wreszcie upragniona META!
Po 3 dobach i 4 minutach rajdowania wracamy do punktu wyjścia. A tam wita nas Justyna Frączek z towarzystwem – odświeżona, wypoczęta jakby nigdy nie startowała w żadnym rajdzie… Gratulują nam ukończenia, ale ja nie mam siły się cieszyć. Opróżniam jednym haustem całą butelkę wody i czuję się tak jakbym nawadniał pustynię, po czym dosłownie padam na ziemię i natychmiast zasypiam. Co za ulga…
…Odzyskuję świadomość w restauracji naszego poczciwego Arłamowa. Rozglądam się dookoła. Widzę poroża tych wszystkich jeleni, które przez tyle lat ustrzeliliśmy razem z Gierkiem i innymi towarzyszami. Kelner kłaniający się w pas i klasyczny zestaw śniadaniowy z parówkami i szynką (nie ma co narzekać, reszta narodu widzi szynkę raz do roku…). Przy innych stolikach widzę towarzyszy równie zmęczonych po nieprzespanej nocy jak ja. Oni też, podobnie jak ja, próbują się reanimować naszym eksportowym piwem Żywiec. Dowiaduję się, że Code34 zostali w nocy zatrzymani przez Straż Graniczną podczas próby nielegalnego przekroczenia granicy ZSRR. Oddycham z ulgą. Wszystko na swoim miejscu. A swoją drogą, co też się człowiekowi przyśnić potrafi…
[i]Krzysztof Przyłucki
MedAdventure Team OIL
Zdjęcia: strona organizatorów, Monika Strojny, silne-studio.pl[/i]
Zostaw odpowiedź