[size=x-large]Nowy piękny rower – Odyseja Świętokrzyska[/size]
Relacja Maćka Tracza (team palmolive napieraj.pl)
[b]Prolog[/b].
A miało być tak pięknie. Nowy „używany” super rower, tereny mi bardzo bliskie, nowe wyzwanie. A wyszło „prawie” jak zawsze. Od samego rana siąpiło i kropiło. W samochód wsiadam jak zwykle za późno. Na miejsce startu podjeżdżam 25 minut przed startem. Na zbędne rzeczy nie ma czasu. Skupiam się na złożeniu roweru, przebraniu się i zabraniu kilku najpotrzebniejszych drobiazgów. W ostatniej chwili pakuję coś do jedzenia. W międzyczasie spotykam się z Adamem Folandem. Zakłada mi numer startowy na rower. Odbiera mapy i pomału zaczyna szkicować nasz wariant dojazdu do poszczególnych punktów kontrolnych. Ja w tym czasie chowam zapasową mapę w 2 worki foliowe a potem zawiniątko to trafia do mojego plecaka. W tle cały czas słychać komunikat podawany przez Romka Trzmielewskiego o skróceniu trasy o dwa punkty kontrolne. Zebrał się niemały tłum ludzi. Wszystkim jak na razie humory dopisują. Ustawiamy się na starcie. Adam poinformował mnie, że początek będziemy mieli w dużej mierze po asfaltach końcówkę zaś po drogach gruntowych i leśnych. Nie oponuję, to on jest tutaj od nawigacji i zdaję się całkowicie na niego.
[b]Dzień I[/b]
Tam będzie tylko płacz i zgrzytanie zębami.
Było jedno i drugie. Już pierwsze kilometry z całej stawki zawodników robią kompletnie oblepionych błotem, przemokniętych do suchej nitki i zmarzniętych rowerzystów. Ale to dopiero początek. Nasze warianty nie różnią się zbytnio od wersji wybieranych przez inne ekipy. Przez długie odcinki mijamy się lub nawet jedziemy z innymi zespołami. Co chwilę spotykamy znajome twarze osób startujących w Rajdach Przygodowych. Pozdrawiamy się serdecznie. Tempo mamy chyba nie najgorsze średnio wychodzi 25-26 km/h. Szybko łykamy kolejne odcinki. Zakładam, że przy takim tempie w 5 godzin zrobimy cały etap. Deszcz jak padał tak pada. Ale nie do takich rzeczy w czasie startów się przyzwyczailiśmy. Wszystko jest niby w porządku tylko coś mi mój amortyzator nie pracuje jak powinien. Na asfaltach, nie ma z nim problemu. Gorzej jak zjedziemy w teren. K…wa nie mam tłumienia powrotnego!!! Jak pakowałem rower do samochodu i jak go tuż przed startem wypakowywałem zauważyłem oleiste plamy. Nie skojarzyłem skąd się mogły pojawić. Teraz już wiem. To wspaniały amortyzator Head Shock w opinii fachowców „nie do zajechania”. Mi się udało go zajechać zanim się zacząłem ścigać. Trochę się tym martwię, ale jadę dalej. W pewnym momencie spoglądam głęboko w oczy zawodnika, który dumnie i majestatycznie nas wyprzedzał. On mimochodem zrobił to samo. Obydwaj wybuchamy gromkim śmiechem. Pomiędzy grubą warstwą błotnych kopek dostrzec można gdzieniegdzie niewielkie, bardzo rzadkie fragmenty w miarę czystego ciała. Na razie jeszcze nas to bawi. Nie zazdroszczę wszystkim tym rowerzystom, którzy nie zabrali ze sobą okularów. Ich oczy dostały mocno w kość. Wieczorem ze stuprocentową pewnością jestem w stanie wskazać delikwentów, którzy popełnili ten błąd. Ich oczy są przerażająco czerwone i żaden magiczny przycisk nie zredukuje przez najbliższy czas tego efektu. Pomału zaczynają się odcinki dróg gruntowo-szutrowych. Wszechobecne błoto dostaje się we wszystkie możliwe części mechaniczne roweru. Moje hamulce tarczowe, z nowymi okładzinami wydają coraz to nowe dźwięki. Ich pojękiwania i lamenty będą nam towarzyszyć właściwie do końca etapu niezależnie od tego czy z nich skorzystam czy też dam im odpocząć. Przerzutki i tryby pozalepiane szlamem, piaskiem i trawą nie chcą funkcjonować poprawnie. Co chwila zgrzytają i przeskakują. Mój łańcuch kilka razy spada. Wkurza mnie to bo rower kilka dni temu odebrałem z serwisu z wymienionymi na nowe podzespołami. Błoto jest wszechogarniające. Co chwila jakiś jego bryzg spod kół jadącej przede mną osoby dostaje mi się do ust. Wtedy zgrzytam jak moje przerzutki tylko, że robię to w ciszy. Mimo to z każdą minutą przybliżamy się do kolejnych punktów. A są one rozmieszczone dość ciekawie i interesująco. Adam nie ma z ich odnalezieniem większych problemów. W pewnym momencie budzi uznanie napotkanych po drodze uczestników, gdy z wydawało by się beznadziejnej sytuacji, przeprowadza ich przez łąkę leżącą „pośrodku nigdzie” i wyprowadza dokładnie na punkt. Jedziemy dalej. Nasza droga prowadzić miała wzdłuż linii kolejowej. Adam był lekko zdziwiony odwzorowaniem dróg istniejących w terenie na naszej mapie. Chyba coś nie do końca się zgadzało. Wraz z zabudowaniami asfalt się skończył i zmuszeni byliśmy do przeniesienia rowerów przez linię kolejową. Po drugiej stronie tuż przy podkładach istnieje niezła ścieżka. Po 100 metrach jazdy nią nagle usłyszeliśmy złowieszczy syk. W tylnym kole Adama tkwił 6-8 centymetrowej długości „gwoździk”. Po jego wyjęciu z opony jak z gejzeru wydobywa się biały obłoczek mleczka uszczelniającego dętki i opony w razie ich przebicia. Tym razem mleczko nie zadziałało. Ale na filmach reklamowych działa. I to nie tylko na jednym gwoździu ale na całej ich armii. Podbiegamy do leżącego w pobliżu budynku stacji. Tu też zmieniamy dętkę. Trwa to zdecydowanie za długo. No cóż jesteśmy już nieco zmęczeni i wychłodzeni. Patrzę na moje sine z zimna i spuchnięte od nie wytłumionych wstrząsów dłonie. Nie jest dobrze. Decydujemy się na szybkie uzupełnienie kalorii w organizmach. Zjadamy banany i jakieś słodkie bułeczki. Rozgrzewamy się podczas pompowania koła mini pompką. Adam próbuje przełożyć mapę co kończy się jej totalnym rozerwaniem. Wyciągam z plecaka żelazny zapas, modląc się, aby do końca dnia wystarczył. Po chwili wracamy do gry. Moje wcześniejsze obliczenia dotyczące godziny powrotu mogę wyrzucić do kosza. Należy je mocno zweryfikować. Tempo spada nie tylko ze względu na warunki ale również z powodu dopadającego nas zmęczenia. Wariant, który wybrał Adam wiedzie przez „dobrą” przecinkę „wprost na punkt”. Przecinka jest prawie całkowicie nieprzejezdna. Prowadzimy nasze wehikuły błotnistej mazi sięgającej kostek co najwyżej do pół łydki. Wiem, że dla większości są to warunki ekstremalno egzotyczne. Błotko to jednak nie robi na mnie większego wrażenia. W pamięci mam jeszcze taplanie się w bagnie na zawodach na Ukrainie. Tam to dopiero było błoto. Docieramy wreszcie do przedostatniego dla nas punktu kontrolnego. Stąd już prosta i dobra szutrowo-kamienista droga do ostatniego PK i asfalt do mety odcinka. Pokonujemy te ostatnie kilometry dość sprawnie i na 25 minut przed zamknięciem mety wjeżdżamy na nią z kompletem zaliczonych punktów kontrolnych. Przed nami 14 zespołów w generalce a 11 w naszej kategorii. Za nami kilkadziesiąt. Wieczorem przeglądamy nasze wehikuły, czyścimy je i smarujemy. Ze zdziwieniem spostrzegam, że z mich okładzin hamulcowych pozostały cienkie blaszki przeraźliwie piszczące podczas hamowania. Próbuję odkupić klocki od zaprzyjaźnionych zespołów, jednak nikt nie posiada zapasowych. Do pobliskich Kielc rusza silna ekipa z super misją odnalezienia w sobotni wieczór klocków do różnego typu hamulców tarczowych. Misja niestety zakończyła się całkowitym fiaskiem.
[b]Dzień II[/b]
A teraz coś z zupełnie innej bajki.
Dzień drugi wita nas słońcem i przejmującym chłodem. Cały czas waham się czy wyruszyć na ten odcinek. Rower bez hamulców i amortyzacji może gdzieś po drodze ulec poważniejszej awarii. Zastanawiam się również jaką metodę hamowania wybrać. W końcu decyduję się na hamowanie nogami i w ostateczności użycie zużytych hamulców. Blaszki są wyjątkowo cienkie. Przyjąłem zasadę trzymania się lekko z tyłu i uważnego obserwowania poczynań Adama. Miałbym wtedy więcej czasu na reakcję w razie jakiś trudnych zakrętów czy też innych przeszkód na naszej drodze. Adam informuje mnie, że drugiego dnia będziemy jeździć okrężnymi asfaltowymi drogami i jak ognia będziemy unikać skrótów przez las i przecinki. Po sygnale startu na pierwszy PK jedziemy niezbyt popularnym wariantem. Jak się okazało nie był on najgorszy. Na punkt docieramy jako jedni z pierwszych. W drodze powrotnej spotykamy się z całą resztą ekip. Tworzy się niezły korek i zator. Na szczęście na wąskiej dróżce mijamy się bez jakiś większych kolizji. Jedziemy na następny PK. Z dotarciem w jego najbliższą okolicę nie było większych problemów jednak samo wejście na niego było problematyczne. Adam odstąpił od zasady okrężnych wariantów i postanowił w ostatniej fazie skrócić naszą. I jak to ze skrótami bywa było chyba dłużej, ale za to ciekawiej. Kilka ekip wybrało ten sam wariant i teraz bezradnie taszczy rowery przez las w poszukiwaniu perforatora. Wreszcie jest. Podbijamy PK jedziemy dalej. Droga na następny jest kamienista. Ręce i kręgosłup krzyczą do mnie „już dość”, „już chcemy do domku”. Niczym nie wytłumione wstrząsy dały mi się bardzo we znaki. Jak się okazało drogą tą przejeżdżaliśmy jeszcze raz tuż przed końcem zawodów. Wtedy miałem już niedokrwione palce u rąk jak mi się wydaje z powodu kurczowego ściskania kierownicy oraz mocno poprzetrącane nogi od hamowania w nierównym terenie. Co do hamowania to nie zdawałem sobie wcześniej z tego sprawy, że można tak oszczędnie korzystać z dźwigni hamulców. Jednak kiedy na leśnej dróżce osiągam prędkość przekraczającą 55 km/h jestem przerażony. Wcześniej niektóre z zakrętów pokonywałem bardzo szerokim łukiem nieraz wyjeżdżając na pobocze drogi. Teraz boję się zdjąć nogę z SPD-ów, aby nie stracić równowagi. Słońce pięknie świeciło, zrobiło się zdecydowanie cieplej i tylko błoto oraz kałuże przypominały o wczorajszej aurze. Pozostałe punkty kontrolne zaliczyliśmy bez większych problemów. Tylko pod sam koniec etapu jakoś wkradł się w nasze serca niewielki niepokój czy zdążymy przyjechać na metę przed jej zamknięciem. Na szczęście się udało i to z takim samym zapasem minut jak w dniu poprzednim. W klasyfikacji generalnej przesunęliśmy się na 12 pozycję a w naszej kategorii na 9 miejsce.
[b]Epilog[/b]
Dzisiaj, to jest w poniedziałek dzień po zawodach bolą mnie kolana, kręgosłup, ramiona i spuchnięte dłonie. Mój równie mocno poturbowany i niedoczyszczony rower czeka na zaprowadzenie do serwisu. Buty typu SPD-y schną na balkonie. Mimo wszystko wyciągnąłem z garażu starą kolarkę i na niej „pomknąłem” tempem spacerowym do pracy. I tak będę szybciej niż samochodem, tramwajem czy autobusem. Chyba załapałem rowerowego bakcyla.
Zostaw odpowiedź