[size=x-large]Poznaj swoje granice[/size]
[size=large]MPAR z perspektywy końca peletonu[/size]
Jest pochmurny sierpniowy dzień – 12.08.2005. Dochodzi 14.00. Właśnie się budzę. Całą noc jechałem do Suwałk, przespałem w ciągu dnia 5 godzin. Na więcej nie ma czasu – trzeba szykować rzeczy na rajd. Robert też już nie śpi. O 18.00 musimy być na odprawie w bazie rajdu. Czas zaczyna nas gonić.
Na odprawie dostajemy mapy, musimy sami wrysować punkty kontrolne (PK), jest ich łącznie 25, dostajemy informatory z opisem trasy i zadań specjalnych. Dostajemy również nasz numer – 22 i koszulki. Startujemy pod moją starą nazwą De Integro. Później kontrola wyposażenia, czy mamy wszystko, co jest w wykazie – czy gaza jałowa ma przepisowe 10 x 10 cm., czy lina ma 15m, czy mamy krem z filtrem UV? Szczęśliwie przechodzimy kontrolę bez problemów i zaczynamy ostatnie przygotowania. Podział wszystkich potrzebnych rzeczy na przepaki, przeliczenie żywności i napoi na każdy z etapów, zapakowanie latarek tam gdzie będą naprawdę potrzebne.
O 20.00 jesteśmy gotowi. Wyjeżdżamy na start. Tam prezentacja zespołów. Ponieważ przyjeżdżamy jako jedni z pierwszych na start – otaczają nas dziennikarze. Udzielamy wywiadów do Gazety Współczesnej, a później dla lokalnej TVP3. Narasta gorączkowe oczekiwanie. O 21.00 odbywa się prezentacja zespołów. Wreszcie o 21.58, 2 min przed startem, dostajemy mapę z punktami biegu na orientację po Suwałkach. Do odnalezienia jest 5 punktów. Gorączkowo, w świetle latarek, zastanawiamy się, jaki wariant wybrać, zaczynać od najbliższego punktu czy od najdalszego. Nasze dywagacje przerywa odliczanie startera 10, 9, 8, 7, 6, liczymy wszyscy chórem, 5, 4, 3, 2, 1, START.
Zaczynamy z główną grupą od strony ciemnego parku. To dobry wybór. Jeszcze cała grupa trzyma się razem i łatwo znajdujemy punkt. Przy kasowniku trochę przepychanki, pobijamy karty startowe i biegniemy dalej. Przy drugim punkcie zwalniamy, cała stawka pobiegła dalej, a my spryciarze przekraczamy strumień przez śluzę i biegniemy skrótem po drugiej stronie strumienia. Niestety reszta się zorientowała, zawróciła i już nas goni. Szybko znajdujemy kolejne punkty już w oświetlonej części miasta. Biegniemy przez ulicę i starówkę. Przechodnie są nieco zdziwieni, zaczepiają nas. W sumie może to wyglądać dziwnie, jak 50 osób ubranych w obcisłe legginsy z latarkami na głowach biega w niebieskich trykotach, nocą po mieście. Bieg kończymy po 34 min. Mamy 17 miejsce na 25 zespołów – nie jest źle.
Teraz pływanie – szybko się rozbieram i wskakuję do lodowatej wody. Robert szykuje mapę na dalszą trasę. Przepływam 50 m do wyspy, podbijam karty i wracam. Woda ma chyba 15 st. C.
Po zaliczeniu pływania zaczynamy etap rowerowy. Do pokonania około 70 km. Początek obserwowaną trasą przez miasto. Jedziemy zgodnie ze wskazówkami opisu. Na jednym z przejazdów musimy się zatrzymać. Niestety nie wypina mi pedał i bez podparcia przewracam się na bok. Szybko jednak wstaję i gonimy inny zespół. Warto, bo dobrze nawigują. Jadąc za nimi nie śledzimy mapy tylko pedałujemy ile sił. Co chwila mijamy się z innymi zespołami. W całkowitej ciemności podsuwalskich wsi przemykają tylko cienie z niebieskimi czołówkami na głowach. Widok nieziemski. W pewnej chwili zerkam na licznik. Mam 45 km/h. Wąską drogą w dół, przez wieś. Słychać tylko świst powietrza i szum opon. Nie zastanawiam się czy zobaczę jakąś pijaną gęś. Doganiają nas jeszcze 3 zespoły i 10 osobową grupą pędzimy niczym nocne upiory. Ci co nas dogonili powoli uciekają. I dobrze, bo nagle Staś z ekipy 47 daje po hamulcach i skręca w prawo w las. My na szczęście za nim. Niewiele brakowało, abyśmy minęli zjazd na parking przez który wiedzie droga na kolejny PK. Jeszcze chwila wspólnego wysiłku i szczęśliwi podbijamy karty na PK nr. 3. Staś i Kasia uciekają nam. My powoli wracamy na nasz szlak. Nie gonimy ich. Aby ukończyć rajd najważniejsze jest trzymanie własnego tempa – a nie gonienie. Szybko znajduję łatwą drogę. Nie jest najkrótsza, ale po asfalcie i ciągle w dół. Jazda jest szybka i łatwa. Na kolejny punkt wpadamy na 19 pozycji. Staś i Kasia dopiero kilka minut po nas. Jednak własna nawigacja się opłacała. Na PK 4 zostawiamy część wyposażenia, wrócimy tu przed etapem kajakowy. Teraz nasze plecaki nie ważą już 12 kg, ale tak tylko 6. Od razu jest lepiej. Niestety moja wywrotka ma przykre skutki. Zsuwam spodnie i widzę jak kawałki skóry przylepiły się od środka do legginsów, a z rany płynie stróżka krwi. Tracimy dodatkowo jakieś 15 min. na opatrunek. Kolejne punkty mijają nam w równym tempie. Nie mamy problemów z nawigacją. Na godzinę przed naszym wewnętrznym planem docieramy do końca etapu rowerowego. Jest 05.27, sobota. Dla mnie 15 godzina bez snu. Tracimy trochę czasu na przepaku, trzeba jednak coś zjeść i się przebrać.
Dalej wyruszamy ok. 06.30. Przed nami 39 km pieszo. Na samym początku kolejny PK nr 10 i ZS nr 2 – przeprawa przez bagno, ok. 500m. Przed bagnem przebieramy się w przygotowane na tę okoliczność rzeczy. Pewnie po przejściu bagna będą do wyrzucenia. Całe wyposażenie wciskamy do plecaków i trzymamy wysoko nad głowami. W najgłębszym miejscu jestem po szyję w bagnie. Co chwila potykam się o zatopione konary. Wchodzisz na konar i jesteś w bagnie do połowy łydki. Daję następny krok i ląduję do pasa w wodzie. I tak cały czas. Z trudem wyciągam nogi do pół uda tkwiące, nawet nie chcę wiedzieć w czym. Kończymy bagno i jesteśmy naprawdę szczęśliwi. Było zaskakujące i dało nam w kość. Teraz szybko się przebieramy, płuczemy i wykręcamy jak najwięcej wody z mokrych rzeczy. Trzeba je przecież nieść przez najbliższe 37km. Ruszamy dalej. Gdzieś między 11 a 12 PK wysiadają nam kolana. Mi prawe, Robertowi lewe. Dla mnie to stary znajomy – zapalenie przyczepów mięśniowych – da się iść, tylko okropnie boli. Błogosławię chwilę, kiedy kupiłem kije trekingowe. Dzięki nim obciążenia na kolana są mniejsze. Niestety spada tempo. Co jakieś 4 – 5 km/h robimy przystanki na zmianę opatrunków na kolanach. Ale dobra nawigacja pozwala nam utrzymać się w stawce. Ciągle w okolicach 20 – 22 miejsca. Na 13 PK niespodzianka – nasze żony postanowiły nas odwiedzić!
Nie mogą nam nic pomóc, ale sama ich obecność dodaje nam sił. A tych zaczyna brakować. Jest ok. 15.30 – mija doba bez snu. Na PK nr 13 korzystamy z pomocy medyka z obsługi rajdu – zmienia on Robertowi opatrunek. Dzięki temu i spotkaniu z dziewczynami szybko kończymy ostatnie 10. km i ok. 17.45 meldujemy się na pierwszego końcu odcinka pieszego. Niestety jest późno. Kajak będziemy kończyć w nocy. Zabieram czołówkę i zapas baterii. Błogosławię doświadczenie i przezorność.
Ok. 18.30 zaczynamy kajak. Najpierw przepływamy ok. 25 km. po jezierze. Niestety nie korzystamy z przesmyku, przez co dokładamy sobie parę kilometrów. Łatwo odnajdujemy 3 punkty. Około 21.20 wpływamy na Czarną Hańczę. Jest ciemno. Przed nami ok. 25 km spływu rzeką, która ma mnóstwo zatok i zatoczek, która w nurcie szerokości 200 m potrafi mieć istny labirynt z trzcin i wodnej roślinności. W której co chwila leżą zwalone pnie drzew. Całe szczęście, znajdujemy towarzyszy niedoli. W grupie jest raźniej, a nam powoli kończy się prąd w czołówce. Szybo ruszamy z nurtem rzeki. Co chwila nasi przewodnicy nikną nam z oczu skręcając w jakąś odnogę po kątem prostym. Nie ma czasu na sen. Oczy zaczynają boleć od wypatrywania nurtu rzeki, a przemoczone ciało zaczyna protestować drgawkami. O 01.00 robimy przerwę. Zmieniamy baterie. Zakładam wszystkie ubrania jakie mamy, a Robert owija nogi i kolana foliowymi workami. Lokalizujemy gdzie jesteśmy. Jest źle – do mostu w Gulbinie jeszcze 10 km. Jestem wycieńczony i bliski poddania. Na szczęście nikt o tym nie mówi. Desperacja sięga zenitu. Zaciskamy zęby. Bolą kolana, ręce, plecy i to pod plecami. Wsiadamy do kajaków i ruszamy dalej. Mijamy kolejne biwaki, słychać zaproszenia na kiełbaskę i coś mocniejszego. Chętnie skorzystalibyśmy, ale nie zatrzymujemy się i wiosłujemy dalej. Ok. 2.30 docieramy na kolejny PK – pierwszy na rzece. Najpierw musimy się ogrzać, niemal wchodzimy do ogniska. Nie ważny jest dym, ważne, że nareszcie jest trochę cieplej. Woda paruje z naszych ubrań. Później Robert wykonuje zadanie specjalne. Nie czekamy już dalej. Zaczyna świtać. Przed nami ostatni odcinek – ok. 3 km. kajakiem do PK nr 19. Kończymy około 4.00 po 9,5 godz. wiosłowania. Mija 38 godzina bez snu. Nie mamy już sił rozmawiać. Ale cel coraz bliżej.
Wyruszamy na ostatni odcinek pieszy – 12 km. Krok za krokiem idziemy naprzód. Pojawiają się zwidy i halucynacje. Robert zamiast mnie widzi swoją świeżo poślubioną Magdę, ja mam problemy z przetwarzaniem obrazu. To, co widzę teraz i przed chwilą nakłada mi się i miesza w jeden obraz. I tak już będzie do końca rajdu. Monotonne, wręcz automatyczne parcie na przód. PK 20 jest perfidnie ukryty w środku mokradeł. Znaleźć było łatwo, ale jak teraz najkrótszą drogą wydostać się na PK21? Nie jesteśmy w parku narodowym, więc ryzykujemy i idziemy na azymut. Przedzieramy się przez chaszcze, po 20 min. wychodzimy idealnie na przecinkę, w którą celowaliśmy. Udana nawigacja ponownie dodała nam sił. Gdybyśmy mieli poważne błędy w nawigacji – nie dalibyśmy rady, a tak po 12 km pieszo przepływamy jezioro kajakiem i wsiadamy na rowery. Przed nami ostatnie 44 km rajdu. Ostatnie zadanie specjalne – strumień – na szczęście skrócono do 400m. Próbuję nieść rower, ale zawalona brzoza zmusza do zanurzenia bicykla w strumieniu. Trudno – liczę, że poważnych strat nie będzie. Dalej już tylko łatwa nawigacja i dużo asfaltu. Wybieram proste warianty. Nie mam siły na poważną nawigację. Chore kolana poważnie uniemożliwiają efektywne pedałowanie. Część trasy pokonuję pedałując tylko lewą nogą. Robert pod koniec nie może już podjeżdżać pod strome podjazdy i wprowadza rower. Próbuję go holować, ale wówczas czuję, jak w moim kolanie, duży rozgrzany do czerwoności stalowy pręt wyprawia dzikie harce. Wiemy jednak, że damy radę.
O 16.55 wpadamy na metę. Nie mamy słów by opisać radość. Ludzie na mecie biją brawo, ktoś nam ściska dłonie, ktoś podaje Isostar do wypicia. Dopada do mnie mój Kacper – rzuca mi się na szuję – „Tatusiu nareszcie jesteś”. Tak, jestem, jestem najszczęśliwszym z ludzi. Widzę łzy w oczach mojej żony – Dzięki kochanie za wsparcie – widzę uśmiech Roberta. Ściskamy się – Tak daliśmy radę. Po pokonaniu ponad 208 km i 41 godzinach i 55 minutach od startu osiągamy metę. Na skutek wyboru dłuższych wariantów pokonaliśmy łącznie ponad 235 km. Mija 50 godzina bez snu. Ale nie chce mi się teraz spać. Chcę słyszeć tę radość wewnątrz mnie.
Kuba Drabikowski
De Integro
Zostaw odpowiedź