Dziewczyńskie ultra (i długa orientacja) w napieraniu nie różni się niczym od tego w męskiej odmianie: przede wszystkim jest robota do zrobienia i trzeba ją wykonać. Ale dlaczego przy tym nie pamiętać o tym, że jest się dziewczyną?
Idę do sklepu kupić kompas. Stary się rozpadł kilka minut po starcie Skorpiona, pięćdziesiątki na orientację.
– Kompas poproszę, kciukowy.
– A co się stało ze starym?!
– Rozpadł się
– A jaki miałaś?
– Moskwę najtańszą.
– No to masz odpowiedź, kupujesz najtańsze, to się rozpadają.
– Daj mi nowy.
– Jaki?
– Moskwę najtańszą.
– …
– Z czerwoną tasiemką.
– Mam z różową.
– Jeszcze lepiej.
Moskwy najtańszej używałam przez ostatnie dwa lata, wystarczy mi, a na lepszą kapsułę kasy nie mam. Myśl: Będzie pasował do spódniczki i koszulki. I zaraz idę na hybrydę (info dla chłopaków: to taki manicure, który wystarcza na dwa tygodnie), to też poproszę o róż, a chciałam czerwony. Ale na lato lepszy jest różowy.
Bieg Rzeźnika. Startujemy nad ranem, ruszamy w tłumie. Ponad 700 par, wiele dziewczyn, bardzo dużo chłopaków. Wszyscy skupieni, każdy z własnym celem, a jeden wspólny: ukończyć. Ciemno, błoto, potem pierwsze podejścia, pierwsze szybkie zbiegi, wschodzi słońce, gorąco, coraz goręcej. Im więcej kilometrów w nogach, tym cichsze rozmowy, bardziej zmrużone oczy, mniej śmieszne żarty.
Patrzę na plecy przede mną – cały czas się zmieniają: raz ktoś wyprzedzi, raz zwolni, a ja sobie liczę plecaki. I dopasowuję koszulki w tych samych kolorach. A potem na zbiegach, jak wreszcie rozpędzam się do prędkości światła, wszystko się tasuje i statystyki plecaków można zaczynać od początku: cztery Quechue, jeden Salomon, a ten prawie taki jak mój, tylko większy… Ciekawe, jak się z tym biega… i jeszcze… Zaraz, zaraz, co jest na tym plecaku? Warkocze? Czy jeden warkocz? A co na nim? Czerwone wstążeczki zawiązane w kokardki? Tak! Serce mi rośnie.
DyMnO 2015, 50 km na orientację. Idzie nieźle, chociaż tak naprawdę trudno to ocenić. Bo to zawody w formule rogainingu, więc każdy – zamiast dostać zestaw od organizatora – sam wybiera punkty do znalezienia i podbicia. Wiadomo, że wszystkich nie zbierze nikt, bo jest ich dużo za dużo. Pierwsze godziny mijają jak z bicza strzelił i szybko przychodzi czas poważnych decyzji… „Polecieć jeszcze po jeden po prawej stronie mapy?” – myślę. Może nie, lepiej zawijać się do bazy. Jest jeszcze spory zapas, ale lepiej być wcześniej niż później. Także lecę. I gdy już wbijam się na ostatnią prostą do mety, do limitu mam jeszcze pół godziny. Z mapy widzę, że to jakieś dwa kilometry – nawet głowa w najgorszym stanie potrafi to policzyć i dojdzie do wniosku, że zdąży. I tak lecę tą drogą, która potem staje się ścieżką z dwoma śladami. A potem z jednym. I chociaż stare powiedzenie rowerowe mówi, że droga, która zanika, raczej nie będzie już szersza, to znów uciszam tę lampkę, co się w głowie zapaliła i brnę w błąd. Tak samo, jak kilka minut później, jak dokoła pojawiają się bagna, a ścieżka robi się podmokła. Wtedy tłumaczę, że „Przecież na mapie też jest podmokło” i dalej brnę. A potem jest już tylko gorzej: widzę konia na drodze, który potem zmienia się w łosia na samym środku bagien, wpadam do pokrytej rzęsą wody po pas kilka razy, pokonuję dziesiątki powalonych drzew i mam wrażenie, że już nigdy się stąd nie wydostanę. Zamiast pół godziny spędzam tu 50 minut i spóźniam się na metę. Tracę punkty, które w pocie czoła gromadziłam, tracę drugie dziewczyńskie miejsce.
Ale gdy tak analizuję mapę ze znajomymi i wskazuję palcem, pokazuję przebieg, to tak patrzę, co wyłania się spod tego szlamu, co został na rękach i brudu i nie dowierzam: elegancko pomalowane paznokcie. Nienaruszona, piękna, ciemnoczerwona hybryda. Zupełnie zapomniałam, że je malowałam! Ta niespodzianka tak poprawia mi humor, że ta wielka porażka nawigacyjna traci kompletnie na znaczeniu.
Czerwone paznokcie nie przeszkadzają nikomu, nie sprawią, że jest się ciężką czy mniej opływową, a jak poprawiają samopoczucie! Spódniczka? Prawie nic nie waży, a pozbawia kompleksów i wyglądamy w niej superkobieco. Kwiatek we włosach? A dlaczego nie! Tak, przed wyjazdem na zawody rozważam, na jaki kolor pomalować paznokcie. Tak, zabieram do bazy suszarkę. Tak, lubię pomalować rzęsy. Nie, nie noszę do biegania koronkowej bielizny, bo boli. Nie, nie robię tapety na twarzy. Nie, nie zrezygnowałam nigdy z kupna dobrych butów do biegania ze względu na kolor (ale zdarzyło mi się kupić brzydkie, bo w tym kolorze były tańsze), ale na ciemnozieloną, jasnoniebieską i jasnoróżową koszulkę raczej się nigdy nie zdecyduję. Nie kupię też zegarka w pięknym kolorze i w kwiatki, bo trzyma osiem godzin, a nie jak mój męski, wielki – 50. Tylko dlatego.
Na co dzień jesteśmy kobietami, a bieganie to nasza codzienność. Jeżeli kobiece jesteśmy w życiu, to co szkodzi, że będziemy takie przy bieganiu? Zwykle wystarczy tylko jeden mały szczegół. Jedna rzecz, która załatwia sprawę. Paznokcie. Oko. Spódniczka. Wsuwka. Kokardka. Bransoletka.
Wiecie, jak świetnie wyglądają po Kieracie mózgostopia z pomalowanymi paznokciami?
Napisała: Katarzyna Karpa, autorka książki „Dziewczyny na start!”. Więcej informacji o książce znajdziesz na Facebooku.
Uwielbiam tę Waszą dziewczyńskość na biegach: spódniczki, pazurki, róż, warkoczyki i co tam jeszcze może być. Brawo dziewczyny!