W skrócie mówiąc – dowiedziałem się, zapragnąłem i postanowiłem, że to musi się wydarzyć. Wyglądało to pięknie. Jednak było pewne ALE… To „ale” miało 170 km oraz 13 500 m przewyższenia. Wszystko to do zrobienia na początku lipca w Andorze, w Pirenejach.

Pomyślałem, że może to i dużo, zwłaszcza, jeżeli chodzi o te 13 500 m przewyższenia, jednak przecież biegałem już i UTMB (2015) i TDS (2013), więc doświadczenie jakieś było. A i przez ostatnie lata zgromadziło się całkiem sporo biegowych setek. W międzyczasie przeczytałem trochę informacji o biegu, obejrzałem wykres trasy i… wcale mnie to nie uspokoiło. Jednak dreszczyk emocji narastał coraz bardziej. Przecież to, że z reguły ponad połowa startujących nie kończy biegu nie musi oznaczać, że i ja się wśród nich znajdę. Pokrzepiony powyższymi myślami zapisałem się na bieg Ronda dels Cims w ramach Andorra Ultra Trail i rozpocząłem przygotowania startowe.

Przygotowania rozpocząłem w styczniu. Obejmowały tradycyjne treningi biegowe (szybkościowe, wytrzymałościowe) oraz siłowe (ogólne wzmocnienie mięśni, obręczy barkowej, itp.). Treningi biegowe realizowałem 3-4 razy w tygodniu, natomiast treningi siłowe 2-3 razy w tygodniu. W ramach odreagowywania dokładałem rower, basen, saunę. W międzyczasie zaliczyłem kilka startów, które miały odpowiedzieć na pytanie, czy zmierzam we właściwą stronę. W większości – plany udawało mi się zrealizować. Oczywiście życie pisze swoje scenariusze i, ze względu na duże zawirowania w pracy, kompletnie nie zrealizowałem planu dotyczącego aklimatyzacji i wybiegania w górach. Cóż, trudno.
Już w trakcie planowania wyjazdu doszliśmy rodzinnie do wniosku, że start w Ronda dels Cims jest świetnym pretekstem do wspólnego wyjazdu, a po drodze można (i należy!) zahaczyć o Chamonix. Taka podróż sentymentalna, a i okolice piękne. Pomyślałem, że tam właśnie, chociaż trochę, podejmę próbę aklimatyzacji. Krótka wizyta w Alpach i dwa dni później przejazd do Andory.

Szóstego lipca w godzinach popołudniowych w małej, górskiej miejscowości Ordino dokonałem weryfikacji, odebrałem pakiet startowy z numerem 304 i zdałem przygotowane dwa przepaki. Wielki dzień miał nastąpić 7 lipca o 7:00. Godzina „W” zbliżała się.

Weryfikacja przed biegiem

Weryfikacja przed biegiem

***

Rano idąc na miejsce startu już z oddali słychać było odgłos bębnów, który z całą pewnością zagrzewał zawodników do biegu. W powietrzu czuć było zapach rozpoczynającej się dużej, trudnej imprezy. W każdym razie ja to wszystko czułem. Przed wejściem do strefy startu należało jeszcze dokonać sprawdzenia chipa wklejonego pod numer startowy oraz pokazać sędziom koc termiczny (jeden z elementów obowiązkowego wyposażenia). Przed startem spotkałem jeszcze Pawła (nr startowy 68), który również miał odwagę podjąć to wyzwanie i czekał na rozpoczęcie biegu. Przyglądałem się czy dostrzegę w jego twarzy jakąś niepewność związaną z tym co nas czeka, z wielogodzinnymi trudnościami. Sam miałem wiele pytań, które pozostawały bez odpowiedzi.

Czy dam radę?

Czy wszystko zabrałem?

Czy odpowiednio się przygotowałem?

Czy…?

Czy…?

Dużo pytań, a wiedziałem, że odpowiedzi zapewne zaczną pojawiać się dopiero w trakcie biegu. Myśl, której nie mogłem się pozbyć, to „Niech to się wreszcie rozpocznie, niech zacznę już biec, to wszystko będzie prostsze. Trzeba będzie napierać!”.

Weryfikacja przed wejściem do strefy startowej.

Weryfikacja przed wejściem do strefy startowej.

Szybko naprzód

Nareszcie o 7:00 po odliczaniu i wystrzałach bieg się rozpoczął. Na początku przebiegliśmy ulicami Ordino by w dość szybkim tempie wybiec z miasteczka i wbiec do lasu. Ścieżka szybko zrobiła się dość wąska i rozpoczęło się bieganie gęsiego. Tylko w nielicznych miejscach można było spokojnie wyprzedzać lub być wyprzedzanym. Ze sobą miałem przygotowany profil trasy oraz rozpiskę z odległościami, przewyższeniami i planowanymi czasami poszczególnych przebiegów. Z czasem okazało się, że nie doceniłem trudności trasy i musiałem pogodzić się z faktem, iż nie zrealizuję założonego planu, który miał zamknąć się w czasie poniżej 40 godzin.

Tuż przed startem w Ronda dels Cims

Tuż przed startem w Ronda dels Cims

Pierwsze kilometry mijały bardzo szybko i w dość mocnym tempie. Szybkie podejście, lekki zbieg i znowu podejście. Cały czas wspinaliśmy się do góry, by po 17 km wydostać się na Collada de Ferrerdes na wysokości 2532 m n.p.m. pokonując z Ordino 1252 m przewyższenia. Następnie rozpoczął się długi zbieg, by po kolejnych 4 km i po 570 metrach w dół dobiec do pierwszego bufetu w Sorteny. Szybka cola i ruszyłem dalej do następnego punktu Arcalis na 31. km. Szybkie podejście po punkcie, następnie lekki zabieg oraz ponowne podejście i zaczęło się ze mną dziać coś bardzo dziwnego. Szybka utrata mocy, roztrzęsienie wewnętrzne, brak możliwości szybkiego podchodzenia, a o bieganiu mogłem zapomnieć. Pierwsza myśl, że to brak odpowiedniej aklimatyzacji daje o sobie znać. Zwolniłem, próbowałem jakoś dojść ze sobą do ładu. Pociągnąłem raz, potem drugi raz wodę z bukłaka i oświecenie spłynęło na mnie z całą swoją mocą, zacząłem czuć „żaby w brzuchu”. Odwodnienie, przegrzanie! Tyle lat biegania i niby takie doświadczenie, a tu taka wpadka. Trudno. Jedyna nadzieja, że jak rozpocznę proces schładzania, to organizm dojdzie do siebie i siły powrócą. Inaczej zabawa się dla mnie zakończy. Głupio.

Wody!

Szedłem powoli i atakowałem każdy strumień i ciek wodny w poszukiwaniu zimnej wody. Woda na głowę, na kark i do przodu. Z przerażeniem patrzyłem jak kolejni zawodnicy spokojnie mnie mijają i oddalają się. Miałem wrażenie, że wlokę się noga za nogą. Myśli czarne, przyszłość mojego biegu Ronda dels Cims niepewna. Do Coma Arcalis (2200 m) na 31. km dotarłem o godz. 13:35. Szybki rosół zabielony mlekiem (?), ogromna ilość soku, coli, kawy i zacząłem czuć, że wszystkie te płyny nie zalegają już w żołądku. Poczułem, że są wchłaniane. Nadzieja zaczęła wracać. Ruszyłem dalej. W międzyczasie dostałem informację od żony, że spadłem na 133. miejsce. Następny punkt kontrolny i odżywczy to Pla Estany na 44. km – schronisko położone bezpośrednio przed podejściem na Pic Comapedrosa (2942 m n.p.m.) najwyższy szczyt Andory. Na podejściach i zbiegach cieszyłem się, że siły wróciły i mogę napierać. Na punkcie szybkie jedzenie, picie, uzupełnienie wody i ruszyłem w dalszą drogę rozpoczynając mozolne i trudne technicznie podejście na szczyt.

Czekały mnie 882 metry podejścia. Najpierw na przełęcz, a następnie na szczyt, gdzie zgodnie z tradycją, każdego zawodnika witali sędziowie i… grający dudziarz. Szczyt osiągnąłem o godz. 18:22. Satysfakcja była ogromna. Był to już – lub dopiero – 47. km biegu.

Widok z Pic Domapedrosa

Widok z Pic Domapedrosa

Następne kilometry to piękne zbiegi, podejścia, widoki i ogólnie piękne okoliczności przyrody. O godz. 21:12 dotarłem do Coll de la Botella na 60. km. Tam dowiedziałem się, że kolejni Polacy Artur (nr startowy 408) oraz Leszek (nr startowy 354) wycofali się z biegu i że zostało nas już tylko trzech. Dowiedziałem się również, że w klasyfikacji przesuwam się sukcesywnie do przodu. Szkoda było tracić czas i trzeba było wykorzystać ostatnie minuty światła dziennego. Ruszyłem dalej.

Ostrożnie!

Kolejne kilometry mijały bardzo przyjemnie. Trochę w górę, by po chwili zbiegać w dół. Ostatnie podejście na Bony de la Pica (2406 m n.p.m.) wymagało wydobycia i użycia czołówki. Na szczycie powitany zostałem przez obsługę z hasłem: „Be carefull”. Chyba zaczynały się jakieś trudności (jakby do tej pory było łatwo!). Faktycznie po chwili zaczęły się techniczne zbiegi. Wąska ścieżka pokryta była osypującymi się kamieniami i pyłem, a w końcu pojawiły się też skały ubezpieczone łańcuchami. O tej porze nie widać już było niczego więcej oprócz święcących czołówek. Może, to i lepiej. Nie dopuszczałem do mojej głowy głupich myśli związanych z ewentualnymi konsekwencjami poślizgu lub upadku. Po prostu nie widziałem gdzie mógłbym spaść lub wylądować ;).

Zbieg ciągnął się w nieskończoność przez kolejne 7 km. Z wysokości 2406 m n.p.m. zbiegłem z innymi do miejscowości Margineda na wysokości 1074 m n.p.m. pokonując 1332 m w dół. Do punktu w Marginreda dobiegłem o godz. 00:31. Odebrałem zdeponowany przepak. Zjadłem, napiłem się, przebrałem. Zmieniłem koszulkę, skarpety, buty, uzupełniłem żele i zacząłem przygotowywać się do wyjścia w dalszą drogę. Czułem się całkiem nieźle. Lekko obolały, lekko zmęczony, ale pełen dalszej ochoty do napierania. O 1:06 byłem znowu w drodze.

Tylko nas dwóch

Następne 13 km do Coma Bella, niby proste i bez historii, a ciągnęło się niemiłosiernie. Po drodze, na podejściu spotkałem Artura (nr startowy 89. Parł do tej pory bardzo mocno, ale ze względów zdrowotnych podjął trudną decyzję o wycofaniu). Z biegnących Polaków zostaliśmy tylko ja i Paweł. Moje tempo poruszania się pozostawiało dużo do życzenia. Może była to kwestia pory, może innych powodów, ale wreszcie o godz. 4:19 dotarłem do punktu. Na miejscu w budynku zobaczyłem śpiących na krzesłach zawodników. Sam osobiście nie do końca to rozumiem, wolę być w ruchu i przełamać chęć spania. Myśl była tylko jedna – trzeba tylko dotrzymać do świtu i wszystko przejdzie.

Wierny swoim przekonaniom uzupełniłem braki wody, wypiłem sok, colę i ruszyłem dalej. Następny punkt to Pic Negre (2645 m n.p.m.) na 97. km. Świt dopadł mnie po drodze na szczyt. Pogoda zaczynała się psuć. Zrobiło się zimniej, a wiatr zaczął się wzmagać. Podejście na szczyt było bardzo monotonne. Trzeba było zafiksować się na samym podchodzeniu. Raz lewa, a raz prawa noga. Na górze w namiocie sędziów zostałem poczęstowany gorącą i słodką kawą. Morale zostało podbudowane. Naprzód.

Houston, we have a problem

Rozpoczął się długi zbieg by następnie przejść w sympatyczną ścieżkę biegnącą trochę w dół, a trochę w górę, aż do schroniska Claror (2290 m n.p.m.). Ścieżka zapraszała do biegania i dałem się skusić, chociaż przez moment. Od żony dostałem informację, z której wynikało, że jestem na 25. miejscu. Jak to jest możliwe? Nie wiem, przecież wcale nie byłem szybki. Chyba, że nie tylko dla mnie teren i warunki dawały o sobie znać.

Kolejny odcinek trasy między 105. a 117. kilometrem prawie do samego schroniska Illa, to piękne ścieżki biegnące przez łąki, strumienie i kamienie. Pogoda czasami robiła się piękna, ale coś wisiało w powietrzu i było czuć, że w najbliższym czasie zmiana nastąpi. Do schroniska dotarłem już w lekkim deszczu i przy nasilającym się wietrze. Uzupełniłem zapasy i ruszyłem dalej. Drogę wyznaczały jak zwykle chorągiewki lub taśmy z nadrukiem biegu. Wszystko było jak zwykle do momentu, kiedy zobaczyłem znak, który mógł sugerować, że dalsza trasa nie jest dla Ronda dels Cims. Rozejrzałem się dookoła i… nie znalazłem żadnych innych znaków świadczących o alternatywnej drodze. Pogoda kompletnie się popsuła. Wiał silny wiatr, padał deszcz. Z braku alternatywy poszedłem ścieżką do góry. Wspiąłem się na sam szczyt i grzbietem poszedłem w kierunku przełęczy. Tam spotkałem ludzi z punktu kontrolnego, którzy widząc mój numer startowy zaczęli tłumaczyć, że to nie jest moja trasa i że jestem na trasie biegu Mitic. Dowiedziałem się również, że muszę praktycznie wrócić do schroniska, z którego wyszedłem i kierować się w stronę doliny, aby dzięki temu obejść cały masyw, na który tak mozolnie wszedłem. Nie muszę chyba pisać jak się poczułem. Powiedzmy, że tak jakby ktoś uszkodził mi i nogi, i ręce.

Nagle ze zdwojoną siłą poczułem ból nóg, a sił zaczęło brakować. Zebrałem się w sobie i kuśtykając zacząłem schodzić na dół. Tam spotkałem hiszpańskiego biegacza, który zapytany o drogę stwierdził, że wie którędy należy biec, bo startował w Rondzie już kilkukrotnie. Faktycznie po pewnym czasie, gdy zbiegaliśmy w dolinę, chorągiewki pojawiły się ponownie. Morale moje leżało jednak w gruzach i nic mi się już nie chciało. Z przerażeniem myślałem ile straciłem przez mój autorski wariant. Po wyliczeniach zamykałem się od 1 godz. do 1:30 straty. DUŻO!

Profil trasy oraz moje plany

Profil trasy oraz moje plany

Towarzyszka burza

Na domiar złego pogoda kompletnie się popsuła, a dookoła zaczęło grzmieć i w okoliczne szczyty zaczęły uderzać błyskawice. Poruszałem się jeszcze doliną, jednak, aby dotrzeć do punktu w Pas de la Casa musiałem przejść przez przełęcz, a burza właśnie zmierzała w tamtą stronę. Cały czas biłem się z myślami, co robić. Napierać, czy też się chować. Jednak po zobaczeniu dwóch zawodników poruszających się w stronę przełęczy podjąłem decyzję, że ja również tak zrobię. Pomyślałem również, że błyskawice mają dookoła o wiele ciekawsze miejsca, w które mogą uderzać. Pokrzepiony takimi rozważaniami szedłem do przodu. Jednak przy każdej błyskawicy i grzmocie osiągałem maksymalnie około 1 m wysokości. Naiwnie sądząc, że dzięki temu będę ewentualnie mniejszym celem. Oprócz tego był jeszcze, w zależności od momentu, prawie poziomy deszcz lub grad. Zrobiło się bardzo nieprzyjemnie.

Z drugiej strony przestałem roztkliwiać się nad swoją pomyłką i stratą czasową. Parłem powoli do przodu. W podskokach przeskoczyłem przez przełęcz i zacząłem powoli zbiegać w dół, w stronę upragnionego przepaku. Tam przecież czekało jedzenie, picie oraz suche ciuchy.
Do Pas de la Casa na 130. km. dotarłem o 16:09. Skontaktowałem się telefonicznie z żoną i dowiedziałem się, że mój błąd kosztował mnie utratę około 10 pozycji. Byłem przekonany, że stracę, co najmniej 50! Wyraźnie mnie to podbudowało. Dodatkowo ciepłe jedzenie, suche ciuchy, buty oraz poprawa pogody wyraźnie podbudowały moje morale. Ucieszyłem się również, że na następnym punkcie żona i moje dwie córki już są i czekają na moje dotarcie. Ruszyłem w drogę.

Powrót do żywych

Pierwsze kroki kosztowały mnie bardzo dużo. Mięśnie nóg sztywne i jakieś nie moje. Walczyłem, żeby się rozruszać. Po kilkunastu minutach pomogło i parłem do przodu piękną górską łąką. Tylko chorągiewki wyznaczały dalszą drogę. Tak dotarłem na przełęcz Pas de les Vaques (2575 m n.p.m.). Następnie rozpoczął się zbieg w stronę Incles na 142. km trasy. Na początku był trudny technicznie, następnie robił się trochę łatwiejszy i można był zwiększyć prędkość. Słońce świeciło już pięknie, a po załamaniu pogody nie było już prawie śladu. Bliskość punktu, na którym miałem spotkać się z rodziną uskrzydlała. Jeszcze w międzyczasie udawało się podziwiać piękne widoki gór, jezior polodowcowych, wodospadów. Przez moment zapomniałem o bólu wszystkich mięśni, a zwłaszcza czworogłowych ud.

W Incles spotkanie z żoną i córkami przyprawiło mnie o porcję dużego wzruszenia. Wytrzymałem jednak i do rozklejenia się nie doszło! Córy odprowadziły mnie z punktu i znowu zostałem ja, trasa i zmęczenie. Na podejściu na Cresta Cabana Sorda (2657 m n.p.m.) przeżyłem kolejny kryzys. Cały czas pod górę, zero wytchnienia. Czy ja coś komuś złego zrobiłem, że tak się męczę? Takie myśli, na podejściu do mnie przychodziły. Na domiar złego za przełęczą trzeba było odpalić czołówkę. Druga noc w trasie. Z drugiej strony meta coraz bliżej!

Na punkcie w Incles z córkami.

Na punkcie w Incles z córkami.

O 22:34 dotarłem wreszcie do punktu Coms de Jan na 150. km trasy biegu. Jeszcze jedno, ostatnie podejście i tylko zbieg do mety. Na punkcie zjadłem, wypiłem i zdecydowałem się na przyjęcie środków przeciwbólowych. Ból czwórek doskwierał coraz bardziej. Wyruszyłem z punktu i napierałem w stronę Collada dels Menres (2719 m n.p.m.) było to 500 m do góry w jednym kawałku. Wszystko mnie już bolało, ale myśl, że to już ostatnie podejście uskrzydlała. Starałem się zwiększyć tempo, aby zyskać jakąkolwiek przewagę nad tymi wszystkimi, którzy byli z tyłu. Ostatnie podejście na przełęcz było jednym wielkim znęcaniem się nad własnym ciałem. Pojawiło się natrętne pytanie.

„Czy znęcanie nad samym sobą sprawia mi przyjemność?”

Chyba nie.

Pewności jednak było brak. Podejście potraktowałem zadaniowo. Trzeba wykonać, wykonać. Wczołgać się na górę i już tylko w dół. Z drugiej strony, patrząc na stan moich czwórek, jednak jeszcze tyle kilometrów i tylko w dół. Zbieg był techniczny, następnie robił się trochę łatwiejszy. Cały czas w dół i cały czas trzeba było uważać. Zmęczenie było już duże, bliskość mety, o błąd nietrudno. Dotarłem do ostatniego punktu na trasie Sorteny (1962 m n.p.m.). Do mety pozostało tylko 12 km.

Patrząc na to, czego nie było

Zmęczenie, pozorna bliskość mety spowodowało, że na punkcie nie napełniłem pustego już bukłaka. Pochopnie podjętej decyzji żałowałem następnie wielokrotnie. Sądziłem, że ostatnie kilometry będą już tylko formalnością, trzeba je przebyć. Jednak nic bardziej mylnego. Prawie do samego końca organizatorzy uprzyjemniali trasę autorskimi przebiegami. Końcówka trasy to bieg wzdłuż rzeki. Do halucynacji na trasie jestem przyzwyczajony. Nie zdziwiłem się więc widząc zarys rybaka, który wyciągał z rzeki sieć. Zbliżyłem się do niego, a on się rozpłynął w ciemnościach. Dziwne było jednak to, że pod koniec biegu bardzo wyraźnie wiedziałem którędy będę biegł i co się będzie działo na trasie. Dziwny stan ciała i umysłu!

Fascynujący.

Druga noc w trasie miała swoje prawa.

W międzyczasie zbliżyłem się do mety i zostały ostatnie 2 km biegu po asfalcie. Próbowałem przyspieszyć, ale wszystko, co mogłem osiągnąć, to prędkość w okolicy 6 minut na kilometr. Wbiegłem wreszcie do Ordino i po chwili na rondzie skręciłem w uliczkę z banerem mety. O godzinie 2:30 po 43 godz. i 30 minutach na trasie zakończyłem swoją piękną przygodę z Ronda dels Cims.

Następnego dnia na mecie w Ordino.

Następnego dnia na mecie w Ordino.

Podsumowanie?

CHCĘ JESZCZE RAZ!
Prawda dotycząca Ronda dels Cims jest również taka, że nigdy do tej pory nie brałem udziału w tak trudnym i wymagającym biegu. Nawarstwienie elementów, takich jak: potężny dystans, ogromne przewyższenia, duże trudności techniczne, wymagające podejścia oraz trudne zbiegi, warunki pogodowe i ich zmienność, wszystko to składa się na szaloną trudność tego biegu. Sądzę, że w swojej ocenie nie będę osamotniony.

Jednocześnie nie zmienia to faktu, że był to również najpiękniejszy bieg, z jakim do tej pory dane mi było się zmagać.

Andorra Ultra Trail. Materiały organizatora

Andorra Ultra Trail. Materiały organizatora

O Autorze

Zawsze interesowany określeniem swoich granic by następnie zmierzać do ich przesuwania. Niepoprawny miłośnik gór. Kiedyś wspinacz, kolarz górski, obecnie człowiek zafascynowany biegami ultra, biegami na orientację, narciarstwem biegowym oraz AR. Przygodę z ultra zaczynał w 2010 roku od Kieratu i Biegu Rzeźnika. Uczestnik między innymi takich imprez, jak: UTMB, TDS, Harpagan, Bieg Siedmiu Dolin, Bieg Piastów. Członek zespołu LUNATYCY.

Podobne Posty

3 komentarze

  1. Kamil

    Doświadczenie masz nie małe, ale ja po kolę (hipertonik), kawę, żele z kofeiną nigdy nie sięgam przed 40km. Pewnie stąd to odwodnienie + temperatura 🙂 gratululuję i wielce szanuję za ukończenie!

    Odpowiedz
    • Mirosław

      Bardzo fajnie opisałeś swoją przygodę z Rondą. Szacun wielki i zazdroszczę bo mi w 2016 nie wyszło…Pozdrawiam Mirek L

      Odpowiedz

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany