Zaczęło się od rajdów konnych. Takich na 160 km. Ale bieganie było jej pisane od dziecka, bo zamiast marzyć o byciu księżniczką, chciała zostać maratonką. Kim jest prywatnie mistrzyni i rekordzistka Polski w biegu 24-godzinnym?
Rocznik 75. Mistrzyni i rekordzistka Polski w biegu 24-godzinnym, wicemistrzyni Europy z 2016 roku, rekordzistka w biegu na 100 km. Trenerka jeździectwa z podwarszawskiego Ossowa. Pochodzi spod Rzeszowa. Rekordowy wynik w biegu 24-godzinnym nabiegała podczas Mistrzostw Europy w Albi we Francji – 241,633 km. Zdobyła dotąd 3 złote medale MP i jedno srebro. Rekord Polski w biegu na 100 km ustanowiła w holenderskim Deventer w 2015 roku, wynikiem 8 godzin i 56 sekund. Patrycja dobiegła wówczas do mety jako pierwsza w generalce. Poprzedni rekord był młodszy o 1 dzień i należał do Dominiki Stelmach-Stawczyk.
Patrycja, jak to się zaczęło, z tym bieganiem? To prawda, że najpierw były w Twoim życiu długie zawody konne?
Tak, mój ukochany koń Artbi, czystej krwi arab był stworzony do rajdów długodystansowych. To z nim, i dla niego zaczęłam biegać. Ale od dziecka marzyłam o starcie w maratonie. Nie mam pojęcia dlaczego. A biegi ultra, bo zawsze pociągało mnie sprawdzanie i przekraczanie własnych granic. Uwielbiam ruch, a czym go więcej, tym lepiej.
To nietypowe, że dziecko marzy o maratonie. Żadnych marzeń o byciu księżniczką?
Nie, byłam wiecznie w ruchu. Rozbite kolana, wszystkie drzewa moje. Żaba w kieszeni. Bardzo daleko było mi do księżniczki.
A jak trafiłaś na rajdy długodystansowe, konne? To chyba bardzo mało popularne.
Przez mojego konia właśnie. Zanim go kupiłam nie interesowałam się tą dyscypliną. Na początku próbowałam startować na nim w ujeżdżeniu i skokach, jednak bez większych sukcesów. Często słyszałam od sędziów, że konie arabskie są stworzone do wyścigów i rajdów. I kiedy postanowiłam wystartować w 40-kilometrowym rajdzie okazało się, że nie tylko odnalazłam coś, w czym ja i mój koń się realizujemy, to na dodatek poznałam podczas pierwszego startu mojego męża. Miło wspominam to pierwsze zwycięstwo i pierwszą rozmowę z Andrzejem.
A co Andrzej tam robił? Startował?
Nie, ja byłam zawodniczką, a on lekarzem weterynarii. W komisji, która ocenia zdrowie i kondycję koni.
To ile lat miałaś jak zaczęłaś startować w rajdach konnych?
Jeździć konno zaczęłam w szkole średniej, a własnego konia kupiłam na studiach w Lublinie, na kierunku jazda konna i hodowla koni. Na pierwszy rajd pojechałam na drugim roku studiów.
Opowiedz proszę jak taki rajd wygląda?
Konne rajdy sportowe są rozgrywane na dystansach od 30 km do 160 jednego dnia lub np. 2 x 100 km w ciągu dwóch dni. Trasa jest najczęściej poprowadzona w terenie, na zasadzie pętli wracających do bazy. Ich długość maksymalnie wynosi 40 km i często jest to kilka pętli różnej długości np. 20, 30, 40 km. Dystans np. 100 km to może być podzielony na pętle 40, 30 i 30. Po każdym odcinku jest obowiązkowe badanie zdrowia konia i odpoczynek. Zawodnik po ukończeniu pętli musi jak najszybciej przygotować konia do badania i ma na to zazwyczaj 20 minut.
I na czym polega takie badanie?
Koń musi mieć określone tętno. Na przykład nie większe niż 60 uderzeń na minutę. Jeśli ma wyższe tętno jest eliminowany. Jeśli nie zdąży się przygotować konia do badania też się odpada. Czym szybciej się ono odbędzie i przebiegnie poprawnie, tym szybciej można wyjechać na następny odcinek. Czyli zdrowie konia i wysoka wydolność daje nam szansę na wygraną. Ale po przejechaniu mety też jest ostatnie badanie i nawet na mecie rajdu 160 km koń musi mieć niskie tętno, prawidłowy metabolizm i dobry ruch. Często zdarza się, że mimo przejechania całego dystansu komisja poprzez głosowanie decyduje o eliminacji z powodu kulawizny lub zbyt wysokiego tętna, czyli generalnie zmęczenia. To jest bardzo zawiła konkurencja, nieco podobna do biegów ultra etapowych, gdzie lekarz na podstawie złych wyników badania zabrania kontynuować bieg. W rajdach konnych te badania są częstsze i bardzo dokładne, aby wyeliminować nadmierną eksploatację konia.
Słusznie, w końcu koń nie powie, że jest zmęczony…
Mimo to niestety głównie za granicą zdarzają się przypadki śmiertelne. Mam wiele wspaniałych wspomnień z rajdów konnych, ponieważ często udawało mi się wygrywać, a rywalizacja w rajdach jest niezwykle emocjonująca. Czasem po 160 km wszystko rozgrywało się na ostatnich kilometrach pokonywanych w szalonym galopie, a potem jak najszybszym doprowadzeniu konia do odpowiedniego tętna i zaliczenia końcowej bramki.
Powiedz mi jeszcze ile takie ściganie trwa?
W zależności od dystansu. Nawet kilkanaście godzin, bo sama jazda 160 km np. w tempie 16 km/h to 10 godzin, plus badania z odpoczynkami to około 2,5 godz. Do tego opieka przed i po rajdzie nad koniem. Na zawodach często byliśmy na nogach od 4 rano do północy.
Który rajd wspominasz najlepiej?
Chyba pierwszy start w Wasilkowie był dla mnie bardzo ważny, a potem MP w Łodzi, gdzie przegraliśmy złoto o długość głowy, ale za to otrzymałam nagrodę Best Condition, co oznaczało, że mój koń zniósł trudy rajdu najlepiej.
Jak już zaczęłaś biegać to jak to wyglądało? Miałaś pewnie formę jak… koń. Były jakieś marszo-biegi czy od razu 10-kilometrowe (czy dłuższe) treningi?
Początki biegania to treningi z koniem w ręku, bez zastanawiania nad tempem i dystansem, a pierwszy bieg z myślą o starcie w półmaratonie to zaledwie 2,5 km. Ale całkiem świadomie biegałam tak mało i z każdym treningiem wydłużałam dystans. Biegałam co drugi dzień. Do 10 km doszłam gdzieś tak po dwóch tygodniach. Pamiętam tę pierwszą dychę, bo gdzieś przeczytałam, że prawdziwy biegaczem zostaje się, jak się zaliczy, magiczną wtedy dla mnie dziesiątkę. Potem były dłuższe treningi, maksymalnie 16 km i pierwszy start w półmaratonie Ossów-Radzymin „Cud nad Wisłą „. Po 18. kilometrze poczułam, że zdecydowanie zbyt asekurancko biegnę i wyraźnie przyspieszyłam. Wyszło 2:09, jak na 33-latkę i dwa miesiące treningu, nie najgorzej. Oczywiście zaraz po półmaratonie zamarzyłam na powrót o maratonie.
Czyli dużo czasu dałaś sobie na realizację swojego dziecięcego marzenia. I co to była za impreza, w której debiutowałaś?
Pomyślałam, że las to moje miejsce, dlatego wybrałam start w Starej Miłosnej. Pasowała mi też data, początek października, akurat żeby przygotować się do nowego wyzwania. Tym razem wygrałam, mimo iż Ania Pawłowska-Pojawa, organizatorka, odradzała mi start u nich jako debiut w maratonie. Potem startowałam tam już za każdym razem, dopóki ten piękny, kameralny bieg był rozgrywany.
Kiedy przebiegłaś ten pierwszy maraton w Starej Miłośnie? I kiedy pierwszy raz startowałaś na 12 i 24 godziny? Który to był rok?
Pierwsze 12 i 24 przebiegłam w 2013 roku. A pierwszy start to 2008 rok.
Ale w końcu trafiłaś do ultra. I to nie byle jakiego…
Od początku przygody z bieganiem miałam ochotę przetestować swoje ciało i głowę w biegach ultra. Ale powiedziałam sobie, że poczekam trzy lata, żeby moje mięśnie, stawy, ścięgna przystosowały się stopniowo do coraz większych obciążeń. Jakoś to się przeciągnęło do pięciu lat. Ale w końcu za namową znajomego zapisałam się z nim na bieg Rzeźnika, a start w biegu 12-godzinnym w Rudzie Śląskiej miał być swoistym treningiem i testem przed Bieszczadami.
Ładny test!
Poszło dobrze, byłam trzecia w kobietach z 118 kilometrami na koncie. Całkiem przyzwoity w tamtym czasie debiut. Tam zrozumiałam, że ultra to mój świat. Początek biegłam bardzo spokojnie, żeby po 10 godzinach przyspieszyć, a ostatnie kółka biegłam tempem 4:30. To były najszybsze okrążenia na całych zawodach, biegłam wśród braw kibiców i zawodników. Podczas takich zawodów rzadko widzi się takie tempo w ostatnich kilometrach przed końcem. Czułam się świetnie.
I na 12 godzinach nie poprzestałaś.
Oczywiście apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc przyszedł czas na pierwsze 24-godzinne Mistrzostwa Polski i tam, pod koniec już tak lekko nie było. Fakt, że miejsca były już rozdane, ja miałam pewne srebro i sporą stratę do pierwszego miejsca. Być może dlatego ostatnie dwie godziny to był marszobieg. Potwornie bolały mnie już nogi, a szczególnie stopy. Na szczęście z biegu na bieg te dolegliwości zmniejszały się i mogłam biegać do końca.
Te 24-godzinne biegi po pętlach są dla większości biegaczy, nawet ultra, niewyobrażalnym kosmosem. Na czym polega specyfika tak długich biegów? Wszak – wiesz, że masz biegać 24 godziny i nic nie przyspieszysz…
No tak 24 godziny to konkretny wymiar czasu i szybsze bieganie nic tu nie zmieni. Każdy spędza na nogach tyle samo godzin, ale my biegacze ultra śmiejemy się, że to jedyne biegi w których zejście z trasy za potrzebą przybliża nas do końca zawodów. Oczywiście nie poprawia naszego wyniku, dlatego czym rzadziej tym lepiej, ale niestety nie do końca to od nas zależy. Ja jestem chytra o każdą sekundę i staram się minimalizować wszelkie straty, jednak podsumowując każdy start myślę sobie, że zmarnowałam zbyt dużo czasu i mogłam przebiec więcej. Trudno czasem podjąć decyzję czy stracić czas np. na zmianę butów czy ryzykować pęcherzem, który może spowolnić pod koniec doby. Wygrywają ci, którzy w sumie podejmowali najlepsze wybory. Dlatego w tego rodzaju biegach nie ma mowy o nudzie, w głowie wciąż rozpatrujemy różne warianty i strategie. To są bardzo ciekawe zawody.
Stale możemy obserwować rywali, ale my też jesteśmy obserwowani. W biegach trailowych lub górskich czasem można przetrwać, przepłakać kryzys w przysłowiowych krzakach, na pętlach najlepsze teamy mają swoich obserwatorów którzy wyłapią i doniosą o każdym potknięciu. To dodaje kolorów rywalizacji.
Intryguje mnie ta odmienność. Jak czytałam Twoją relację w “Ultra”, to uświadomiłam sobie, że to bieganie na pętlach, na godziny, jest tak naprawdę podzielone na malutkie odcinki. Może to głupio brzmi, że sobie „uświadomiłam”, bo niby wiadomo, jak masz 2000 metrów pętli to siłą rzeczy przez te 24 godziny masz bardzo dużo krótszych odcinków. Jednak rzeczywiście za każdym razem masz chyba taki mały reset. Wpadasz w ręce ekipy wspierającej, odhaczasz kolejne kółko i na przemyślenia masz właściwie… kolejne 2 km. Czy to tak jest? Każdy się zastanawia jak to jest i co się dzieje w głowie zawodnika. Ale czy to nie jest tak, że właściwie każde 2 km to jest myślenie o tym co i czy robić, albo o co zapytać jak znowu będzie kontakt z ekipą wspierającą?
Dokładnie! Często już mam zaplanowane czynności na kolejne kilka okrążeń i krzyczę do dziewczyn teraz dajcie mi to, potem coś innego, a za trzy kółka chcę założyć kurtkę i jakoś czas leci…
Powiedz parę słów o ekipie, która Cię wspiera.
Od wielu lat uczę Asię Świderską i trenuję jej kobyłkę Haitankę. Razem jeździliśmy na zawody konne, zarówno kiedy Asia startowała jak i ja. Podobnie zresztą Jest z Iwoną, jeszcze zanim zaczęłam startować w ultra byłyśmy wielokrotnie razem na zawodach jeździeckich i biegowych. Wszystkie dziewczyny z mojego serwisu (jeszcze jest Karolina) mają konie, jeżdżą i biegają. To są sprawdzone wieloletnie przyjaźnie. Pewnie dlatego świetnie się rozumiemy. W ogóle dziewczyny, mój ojczym i mąż Andrzej to ważna dla mnie część biegów ultra. Mam ogromne szczęście, że mnie wspierają, dogadzają podczas biegu, przed i po. Od nich wiele zależy i bez nich nie udało by mi się osiągnąć takich wyników!
Jak zwykle – klimat tworzą ludzie. A opowiedz o czym myślisz jak biegasz po kółkach przez 12 czy 24 godziny? Czy to jest czasem medytacja? Czy raczej chłodne kalkulacje i „tu i teraz”?
Z myślami to bywa różnie, bo jest czas na konkrety i skupianie się na rywalizacji, i czas na medytację, myśli o przyszłości, o dniu codziennym. Czasem, kiedy jest ciężko, bawię się w wymyślanie intencji na kolejne kółko.
O!
Na przykład biegnę w intencji zdrowia kogoś z moich bliskich. W ten sposób motywuję się do dania z siebie więcej. Najważniejsze to odgonić myśli o zmęczeniu i bólu, w zamian szukam w myślach moich mocnych punktów w danym momencie i bawię się w skupianie się na tym tylko. Sporo czytam o psychologii sportu i staram się stosować i w treningu i podczas zawodów niektóre rady specjalistów np. jak przetrwać kryzys.
A kogo postrzegasz jako swoją rywalkę, a może rywalki?
Na naszym krajowym podwórku jest nas biegaczy ultra naprawdę niewielu, prawie wszyscy się znamy i jest między nami zdrowa rywalizacja, ale na szczęście więcej przyjaźni i szacunku niż bezwzględnej walki.
Dla mnie każdy kto staje na starcie i toczy swoją bitwę ze zmęczeniem jest godzien szacunku i respektu. Na zawodach zawsze ktoś wygrywa, ale dla mnie to znaczy tylko tyle, że był najlepszy na tych konkretnych zawodach i nie można generalizować, że jest najlepszy, najszybszy, czy najbardziej wytrzymały tak ogólnie. Bardzo cenię Agatę Matejczuk bo to niezwykle pozytywna osoba, zawsze serdeczna i bardzo bliskie jest mi jej podejście do wielu spraw. Nadajemy na tych samych falach i bardzo sobie kibicujemy. Jak podczas biegu w Albi dowiedziałam się, że Agata wyskoczyła na pudło, łezka zachęciła mi się w oku. Ogromnie się ucieszyłam, że razem staniemy na podium.
A za granicą?
Podziwiam Katy Nagy, to Amerykanka urodzona na Węgrzech, a w krótkiej rozmowie podczas biegu w Turynie (MŚ i ME) powiedziała mi, że jej babcia pochodzi z Krakowa! Jej liczne zwycięstwa, w tym dwukrotnie w Spartathlonie robią wrażenie!
A co uważasz za swoje największe osiągnięcia sportowe, do tej pory?
Największe to zdecydowanie ME i MŚ w Turynie i Albi. Najlepsze wyniki w historii indywidualne i drużynowe. Wszystkie kolory medali i, póki co, poprawa wyników na najważniejszych zawodach. Cieszy mnie umiejętność przygotowania się i mobilizacji właśnie na te najważniejsze starty.
Wynik ten jest rekordem Polski i jest czwartym rezultatem na listach za 2015 rok. Tylko 26 kobiet na świecie osiągnęło rezultat lepszy w historii tej dyscypliny.
Złote medale MP w biegu 24 h w latach 2014, 2015 i 2016. W roku 2016 jednocześnie zwycięstwo w kategorii open.
I miejsce open i najlepszy wynik w historii Polski w biegu 6 h w Prambachkirchen w Austrii.
I miejsce open i rekord Polski na 100 km ( 8h;00,56) w holenderskim Deventer.
II miejsce w kategorii kobiet w biegu 12 h w Rudzie Śląskiej, drugi wynik w tegorocznym zestawieniu na świecie 134,2 km.
Od roku 2013 Patrycja wystartowała w kraju i za granicą w 20 różnego rodzaju i długości ultrabiegach kończąc wszystkie, w 6 wygrywając kategorię open, w 10 wśród kobiet, czterokrotnie stając na drugim miejscu, dwukrotnie na 3 i jedynie raz na 4.
Sama układasz sobie trening? Czy ktoś Ci pomaga?
Plany treningowe i startowe rozpisuję sobie sama, na podstawie wcześniejszych doświadczeń, ale też sporo czytam i szukam inspiracji. Biegam sporo, ale są to bardzo zróżnicowane treningi. Są tygodnie gdzie dochodzę do 200 km, ale bieganie to tylko część mojego treningu. Codziennie jeżdżę konno, ale liczba godzin jest zmienna i zróżnicowana. Prowadzę też indywidualne treningi jazdy konnej więc dużą część dnia spędzam na nogach.
A jakaś ogólnorozwojówka? Masz na to jeszcze czas?
Tak! Uważam, że trening sprawności jest bardzo ważny w bieganiu ultra, dlatego dużo ćwiczę w domu, pływam, biegam w głębokiej wodzie na basenie, jeżdżę na rowerze, ćwiczę też z cieżarami. W domu mam mnóstwo sprzętu do ćwiczeń (od różnego rodzaju taśm, gum do orbitreka i małego atlasu). Lubię często zmieniać ćwiczenia tak, żeby ciało wciąż było mobilizowanie do pracy.
Wow, dużo tego! A samo bieganie? Jak wygląda?
Też staram się o jak największe zróżnicowanie treningu przez różne tempa, podłoże itd. W moich treningach można znaleźć niemal każdy rodzaj jednostek od rytmów, interwałów, biegów ciągłych, siły biegowej, po biegi z narastajacym tempem i oczywiście długie wybiegania. A przed planowanym startem staram się jak najwięcej dowiedzieć o warunkach jakie prawdopodobnie będą na zawodach i trenować w miarę jak najwięcej w podobnych okolicznościach. Zawsze testuję wcześniej sprzęt i żywienie. Lubię w miarę dokładnie mieć wszystko sprawdzone przed startem.
Bardzo słusznie. Patrycja, zostawmy na chwilę temat sportu. Chciałabym zapytać o Twoje dzieciństwo. Np. co wspominasz najlepiej? Jakie jedzenie było dla Ciebie czymś superspecjalnym, do czego miałaś talent.
Od dziecka uwielbiam wstawać o świcie i przez okno wymykałam się do ogrodu bawić się z psami i kotami, które zawsze u nas były w sporych ilościach. Wiecznie byłam w ruchu, Gdzieś biegłam, jechałam lub wspinałam się. Wszystkie drzewa i dachy musiałam zwiedzić, raczej byłam grzecznym dzieckiem, ale… wiecznie w ruchu.
Dzieciństwo to taka mieszanka słodko-gorzka. Mieszkałam na przedmieściach Rzeszowa w małym domku z dużym ogrodem, sadami i polami obok. Do 6. roku życia z pijącym ojcem i awanturami pomiędzy rodzicami o picie i beztroskie podejście mojego ojca do życia i rodziny. W końcu po rozwodzie rodziców wraz z siostrą i mamą zostałyśmy same. To był jednocześnie wspaniały i trudny czas, głównie dla mojej mamy. Musiała sama utrzymać dom i naszą trzyosobową rodzinę. To były początki lat 80, generalnie dla kobiet trudne czasy, puste sklepy, kolejki i brak zrozumienia dla samotnej rozwódki. Mimo to mama stawała na głowie, żeby w domu niczego nie brakowało. Sporo czasu spędzałyśmy w ogrodzie, gdzie było mnóstwo kwiatów, ale też owoców i warzyw. Być może dzięki brakowi pieniędzy, ale też czasom, w których ciężko było kupić mięso, w naszej kuchni zawsze było dużo warzyw i owoców. Do tej pory uwielbiam uprawiać własne warzywa, gotować z tego, co jest akurat w ogrodzie lub na targu i robić przetwory.
No właśnie, a jakie pamiętasz potrawy z dzieciństwa? Takie jak chleb z masłem i cukrem?
Kuchnia mojego dzieciństwa to świeże, lekkie smaki ale też sporo potraw mącznych: pierogi, kopytka, makarony. Jem mięso ale nie wyobrażam sobie życia bez mąki, warzyw i owoców.
Było też mleko od krowy sąsiadów, a co za tym idzie własny twaróg, śmietana, kwaśne mleko… Proste smaki. Młode ziemniaki z koperkiem i zsiadłe mleko, ziemniaki z ogniska, na deser gotowane gruszki. No i zupa wiśniowa, najlepsze na świecie pierogi ruskie i z owocami, polane zrumienioną na maśle bułka tartą!
Ech, przyznam, że ckni mi się do takich rarytasów jak bułka parzona w gorącym mleku… Ale są już dla mnie niedostępne, bo nie mogę jeść rzeczy z glutenem ani z mlekiem.
U mnie sporo z diety dzieciństwa przetrwało do teraz. Rano zawsze jakieś płatki z mlekiem i owocami, ostatnio owsianki na tysiąc sposobów. Zawsze sezonowe warzywa i owoce, obowiązkowa surówka do obiadu, zupy warzywne i ukochany żurek typowy dla Rzeszowa i okolic.
Pamiętam słowa mamy, że trzeba jeść to na co ma się ochotę, bo nasz organizm zawsze wie najlepiej czego potrzebuje. Niestety moja mama już nie żyje i w tęsknocie za niektórymi smakami muszę przebyć długą drogę eksperymentując i sprawdzając stare przepisy. Ale warto czasem gotować coś trzy cztery razy żeby w końcu uzyskać efekt prawie jak z dzieciństwa.
Przykro mi. Wcześnie odeszła…
Tak, zdecydowanie za wcześnie. 15 lat temu zmarła tragicznie. W wyniku choroby tarczycy popadła w depresję i popełniła samobójstwo. To był szok dla wszystkich, bo ona była bardzo pogodną i pozytywną postacią. Niestety nie była prawidłowo leczona i nikt z rodziny nie był świadomy, że problemy z tarczycą mogą mieć takie konsekwencje.
Yyyy, choroby tarczycy?
Tak, niewiele osób zdaje sobie sprawę, że od problemów z hormonami tak blisko do depresji, a to często choroba śmiertelna. Ja zbyt późno to zrozumiałam.
Nie wiem co powiedzieć. To musiała być ogromna trauma…
Tak, nie było lekko. Tym bardziej, że na początku nic z tego nie rozumiałam. Mama wyszła z domu nic nikomu nie mówiąc. Ja wtedy byłam na studiach w Lublinie, ojczym w domu. Po kilku godzinach zauważył brak mamy i rozpoczął poszukiwania. O wypadku na torach dowiedział się z gazety dwa dni później… Żadnego listu, same domysły. Ciężki czas.
… Przepraszam, że zeszłam na tak trudny temat.
Ok, nie mam z tym problemu. Nie opowiadam o tym na dzień dobry, ale to ważna część mojego życia i ma wpływ na moją osobowość.
Mówiłaś, że masz siostrę. Macie dobry kontakt?
Tak, ale niestety mieszka teraz w Australii więc bardzo rzadko mamy okazję się widzieć.
Ona też ma talent sportowy?
W czasach szkolnych uprawiała z sukcesami łucznictwo, niestety nie kontynuuje tego. Teraz z wielkim talentem i pasją piecze wszelkiego rodzaju ciasta i ciasteczka. Podziwiam niestety z daleka, tylko zdjęcia.
A Twoja rodzina? Mówiłaś o mężu. Macie dzieci?
Nie, nie mam dzieci. Tak jakoś wyszło. Trudno było mi się najpierw zdecydować, potem mąż miał z tym problem, bo jest o 10,5 roku starszy i tak jakoś zeszło. Czasem żałuję, tak dziwnie wyszło. Przepraszam, bo tak jakoś poważnie się zrobiło, a generalnie to uważam, że mam mnóstwo szczęścia w życiu! Mama nauczyła mnie żyć z pasją i optymistycznie patrzeć na wszystko. Codziennie myślę sobie, że jestem szczęściarą, bo żyję tak jak lubię. Blisko natury, zwierząt, najczęściej według własnego zegara. Mogę decydować gdzie, z kim i ile pracuję, ile trenuję i co robię w ciągu dnia.
To wspaniale, że tak na to patrzysz. Opowiedz mi jakie masz marzenia. Takie biegowe i niebiegowe?
Biegowe to jak najdłużej cieszyć się bieganiem ultra i robić to na jak najwyższym poziomie. Nie myślę o konkretnych wynikach czy miejscach, bo jeśli jest zdrowie i forma to one same przyjdą. Jest kilka pięknych lub legendarnych miejsc, których chciałabym doświadczyć biegowo, bo w ten sposób ma to dla mnie szczególny wymiar. Oczywiście jeśli przygotowuję się do konkretnego startu, to nie mogę uniknąć myślenia o liczbach, ale staram się to ograniczać do minimum. Myślę, że liczby ograniczają, nie chcę stawiać sobie ograniczeń, kto wie na co mnie jeszcze stać?
Ha ha, słusznie. Świetne podejście.
Życiowo… żyć tak żeby bez strachu patrzeć w przyszłość i z uśmiechem w przeszłość. Mieć otwartą głowę na naukę i zmiany.
A co powiedziałabyś dziewczynie, która jest na początku drogi, którą Ty już przebyłaś? Która chciałaby pójść w Twoje ślady? Czego np. nie powinna w życiu zaniedbać, albo do czego nie podchodzić zbyt serio?
Biegaczom zawsze doradzam cierpliwość, rozsądek i słuchanie własnego ciała i rozumu. Każdy jest inny i potrzebuje innego treningu, strategii startu, regeneracji, diety. Obserwowanie siebie, notowanie, zbieranie jak najwięcej bezstronnych informacji, a potem ich analiza to według mnie najlepszy sposób na osiągnięcie własnego maksimum. Trzeba też pamiętać o radości z tego co robimy, to nie znaczy, że ma być zawsze lekko, albo zawsze mega ciężko. Czasem najwięcej radości daje pokonanie największych trudności, a czasem coś, co przychodzi nam nadzwyczaj lekko.
Cóż za wspaniała osobowość! Hart ducha i siła mięśni, okryte szczerym uśmiechem i błyskiem w oku.
Pozdrawiam cię Patrycjo.