Kilka razy myślałem by zabrać się na krótką trasę. Ale nie ma mowy. Nigdy nie ukończę tego ultramaratonu. Mogę natomiast słuchać opowieści  800 osób jak to było gorąco, jak na Wielkiej Raczy zrobiła się kolejka w schronisku, bo ludzie chcieli nabrać wody w upalny poranek.  O tym, że choć trasa była po szlakach i co chwilę trafiało się na taśmy, to znalazł się człowiek który wyleciał w kosmos i wydłużył sobie bieg o pięć kilometrów.

Dobrze mu się leciało, prowadził w wyścigu, a potem… cóż. Nie dało się już nic nadrobić.

Na mecie każdy ma swoją historię nie przystającą do pozostałych. Zwycięzca wbiega na metę i mówi, że wypił niecałe dwa litry na pięćdziesięciu kilometrach. Natomiast zwycięzczyni trasy długiej podlicza, że przez jej ciało przelało się litrów osiemnaście. Słyszę, że nie było błota, ale widzę że kilka tyłków ewidentnie nosi ślady poślizgu zakończonego lądowaniem. Jeden z wbiegających na metę widać, że nawet brzuchem szurał po glebie.

Są rozbite kolana i lekko nieobecny wzrok biegaczy, którzy po otrzymaniu medalu walą się na trawę w cieniu i dopiero po paru minutach wczołgują się na leżak (pozdrowienia dla szóstego na mecie Roberta Celińskiego). Potem na tym leżaku patrzą w niebo spod pół zamkniętych powiek, albo gapią się w pustkę.  I mówią, że fajnie. Że dzięki. Że się super bawili, ale zanim podejdą do punktu żywieniowego i coś przegryzą to muszą tak jeszcze poleżeć bo siły gdzieś odpłynęły.

Najwięcej takich ciężkich przypadków to ludzie z krótkiej trasy – Ci z pierwszej dwudziestki. Oni znają swoje ciała i nie wpadają w panikę gdy zapala się czerwona lampka odwodnienia, a termostat protestuje. Wiedzą, jak dopasować tempo by mocy starczyło akurat na dotarcie do mety. Nie próbowałem im wkładać termometru pod pachę, ale zanim wskoczyli do rzeki na mecie, mieli na pewno gorączkę w granicach 40°C. I gdyby zapytać czy to niebezpieczne – pewnie wielu by rzekło, że to przecież całe dwa stopnie od stanu krytycznego.

Litwin

Gediminas Grinius, który wygrał krótką trasę w ogóle nie wyglądał na trąconego dystansem 53 km. Mówi że nogi go bolą, że trochę skurczy go łapie, więc nie siada. Ale dodaje też, że właśnie trenuje do Ultra Trail du Mont Blanc, który jest za trzy tygodnie. I że nogi są zmęczone po czterech treningach w tym tygodniu. No i umawia się ze mną że następnego dnia pobiegamy razem. Ktoś kto go nie zna – powie, że to ściemniacz zgrywający bohatera. Ale serio – w niedzielę Litwin wychodzi w góry sam na dwie i pół godziny. Klepie, kawałek długiej trasy, po czym wraca do domu i razem dokręcamy jeszcze prawie dwie godziny w upale. Tym razem już nie po prostych szlakach, ale głównie na przestrzał przez beskidzki las, kłody, młodniki. W ten skwar nawet przyjemnie jest trafić w bagno pełne żab czy w młodnik, gdzie sarny mają swoje legowiska i wydeptują ścieżki poniżej gałęzi. A my szuramy plecami o sufity tych ścieżek, w dzień po ultramaratonie.

To pożegnalny start Gediminasa w Polsce – właśnie skończył mu się trzyletni kontrakt. Na zawody przyjechał ze Szczecina, ale wraca już do Wilna. Trochę się boi o swoje starty, bo nie jest przecież zawodowym biegaczem, a żołnierzem. W poniedziałek idzie do nowej jednostki i musi negocjować urlop. Wygląda na to, że na najważniejszy start sezonu – bieg dookoła Mont Blanc poleci na chwilę przed startem i zwinie się najszybciej jak się da.

Gruby Benek

Drugi raz z rzędu wygrywał długą trasę. A on nawet niespecjalnie wygląda jak biegacz. Bo chłopak ma problem z wagą. Jak nie biega po 100 km w tygodniu to tyje. I potem innym jest wstyd, że mija go gość z brzuszkiem.  A mija wielu, wielu. Bo na asfalcie potrafi pobiec maraton w 2:34. Można go spotkać często na zawodach City Trail, które organizuje ze znajomymi. No i można go nazwać profesjonalistą. Bo choć w pracy nie biega to zajmuje się biegową działką w firmie Puma.

Piotrka Bętkowskiego warto zapamiętać też dlatego, że kupił najdroższy pakiet startowy choć jako zwycięzca mógł spokojnie prosić o zwolnienie z wpisowego. Ale on zasilił Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy kilkoma stówkami. Dzięki! Dobro wraca w postaci zwycięstwa.

Meteor z Rajczy

Jeśli mowa o wpisowym, to warto też wspomnieć człowieka, który przez dłuuugi czas prowadził na trasie 80+. Maciek Maciejowski. Na przełęczy Glinka miał nawet 13 minut przewagi. Ale na ostatnim zbiegu strasznie osłabł i choć było już tylko w dół – nie był w stanie trzymać tempa. Wyprzedziły go trzy osoby, a na metę dotarł prawie pół godziny po zwycięzcy. Maciek pochodzi z Rajczy i startował w Chudym po raz pierwszy. W zeszłym roku nie było go stać na wpisowe, więc pokonał całą trasę poza klasyfikacją i nie korzystając z punktów żywieniowych. Teraz dogadaliśmy się i Maciek pomógł nam jako wolontariusz rozwieszać trasę. Taśmy na grzbietach pomiędzy Zwardoniem a Wielką Raczą to jego dzieło. Uważajcie na tego gościa – jak nabierze doświadczenia to może nieźle nawywijać. Kto jak kto, ale on zna ten teren doskonale.

Człowiek, który się pomylił

Stojąc na mecie i przypiekając się w słońcu słyszałem lewym uchem dziesiątki opowieści snutych na leżakach. Prawe wsłuchiwało się w to co mówi ekipa z pomiaru czasu lub ludzie, którzy zgubili telefon w strefie mety i chcą go odzyskać. Lub ludzie którzy szukają toalety lub zimnego piwa. Taka robota, gdy mamy niewielki zespół organizatorów. A do tego jeszcze żona jakiegoś zawodnika alarmuje, żę jej mąż od trzech godzin nie dzwoni choć obiecał i że nie odbiera telefonu. No i że wcześniej mówił że ciężko. Więc może trzeba go znaleźć. No i skoro nie wiem, gdzie ten dorosły facet jest w tym momencie to może przydałoby się wezwać policję po mnie.

W końcu mąż przybiegł

W wolnych chwilach mogłem snuć plan zemsty na wolontariuszach. A ściślej ich szefie, który lekko się pomylił i wydawało się, że bieg będzie w niedzielę. Więc poumawiał całą obsługę na dzień później. Jeśli ktoś komu wręczałem medal, widział iskrę obłędu w moich oczach – to głównie z tego powodu. Bo nasz misternie tkany plan organizacyjny można było sobie wsadzić w buty. Wtedy gdy mieliśmy siedzieć z dwudziestką wolontariuszy i wałkować podział zadań, reguły, rozkład jazdy – mieliśmy tylko dwójkę słuchaczy. Reszta, w trybie alarmowym zjeżdżała z całej Polski bardziej jak pospolite ruszenie niż regularna armia którą pragnęliśmy stworzyć.

Wyobraźcie sobie pilota myśliwca, który w czasie powietrznej walki próbuje ułożyć na kokpicie puzzle. Tak właśnie się czuliśmy. Wielu uczestników twierdzi, że nam się udało. Może nie wiedzieli jak wyglądał obrazek? A może udało się nam ich zagadać żeby nie przyjrzeli się dokładnie?

Tak czy inaczej – było ciekawie. Bawiliśmy się świetnie (choć momentami wydawało się, że jeden z elementów układanki wpadł pod dźwignię katapulty). Ale w przyszłym roku zrobimy wszystko by się ponudzić. I żeby móc więcej pogadać uczestnikami.

I więcej opowiedzieć o Martynie Kantor, która wygrała krótką trasę, choć dopiero debiutowała w ultra.

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany