Myśleliśmy o tej imprezie cały sezon, spekulując, wyczekując, projektując najróżniejsze kombinacje tras. Ale rzeczywistość Mountain Touch Challenge przerosła nasze najśmielsze oczekiwania – zaczynając od kajaków, które przypominały pralkę z opcją wirowania, przez trekking, który ktoś słusznie określił jako „gezno na sterydach”, po etapy rowerowe, pełne kolarstwa górskiego najwyższej próby.
Ponad 300-kilometrowa trasa padła łupem AR TEAM, zespołu, który – co pokazała ponad 14-godzinna przewaga nad kolejną ekipą – nie ma sobie równych na krajowej arenie.
Zasnute i bure niebo nad Szczawnicą w środowy wieczór nie wróżyło dobrze. Lało. Tak jak niemal codziennie przez poprzedni tydzień. Wszyscy wtedy spoglądaliśmy z niepokojem na lejące się potokami szlaki i – w konsekwencji – długie i wymagające etapy trekkingowe i rowerowe. Ale pierwsze uderzenie nadeszło wcześniej. W zasadzie bardzo szybko, bo zaraz po starcie. – Mocno przez bystrze – ordynuje mi Marek, siedzący ze mną w kajaku w kilka minut po starcie. Przewalamy się przez spienioną wodę, w sekundy łapiąc mnóstwo wody do środka. Nasz kajak traci sterowność, kolejna fala dopełnia dzieła – wyrzuca nas na bok. Kajak błyskawicznie nabiera wody i leci na dno. Trzymamy go za bok, ale skurczybyk waży teraz z kilkaset kilo.
Odbijamy po kilkudziesięciu metrach ba bok. Mamy go, jest. Odwracamy i wylewamy wodę. Nie przepłynęliśmy nawet kilometra, a już nas wywaliło. Krótkie spojrzenie na siebie – zero chojraczenia, powoli, omijając bystrza. Płyniemy dalej, co rusz mijając się z ekipami, dla których bystrze nie miało litości. Godzinę później słyszymy o złamanym kajaku, o Agacie z On-Sight’u, która utknęła na kaskadzie, o pogromie na moście w Nowym Sączu, gdzie potężne bystrze wywaliło kilkanaście kajaków. Dotarcie do przepaku na Jeziorze Rożnowskim przynosi gigantyczną ulgę. Przetrwaliśmy. Ze stratami, ale jednak.
Po kajaku czekał na nas rower – 120 kilometrów przez Beskid Wyspowy. Mnóstwo asfaltu, potężne przewyższenia i… burza. No tak, bo leje w zasadzie cały dzień, ale teraz rzuciło się na nas gradobicie z piorunami. Na moment wpadamy na stację Orlenu, by szamnąć hot dogi i ogrzać się kapkę po tej piekielnej nawałnicy. Sporo czujnych fragmentów przy wjazdach na punkt. Najlepsi – AR TEAM – kończą rower już około 21. Kolejna ekipa – Nonstop Adventure – niemal pięć godzin później. Zmieniamy buty i zaczynamy pieszy koszmar, który trwał prawie całą dobę – 55-kilometrowy trekking w masywie Lubania i Gorców. Pierwsze trzy punkty będą nam się śnić po nocach.
Czternastkę wymacujemy dosyć szybko schodząc, a właściwie zjeżdżając na błotnistej rampie strumienia. Mnóstwo tu ich teraz, po ulewie las zamienił się w grzęzawisko. Gleba jest spulchniona i nawet potężne bieżniki naszych ciapci nie potrafią się na ostrych sztajchach wgryźć na tyle, by przynajmniej połowę kroku się nie obsunąć. Piętnastka pęka po czujnym czesaniu grzbietu i kolejnej czworonożnej wspinaczce. No i szesnastka. Czy to pierwszy świt na trasie, czy zaciemnienie mózgu, czy też coś jeszcze innego – nie wiem. Wiem, że tę polankę czeszemy równe trzy godzinny, beznadziejnie odnosząc się do polanek dookoła. Latamy po grzbiecie i niemal z lupą czeszemy wszystkie ścieżki dookoła. No nie ma gnoja. A był pod samym nosem – kilkadziesiąt metrów od miejsca, do którego trafiliśmy na początku. Co za frajerstwo. Trochę schodzi z nas powietrze.
Resztę trekkingu – nieco łatwiejszą nawigacyjnie, ale wciąż czujną i rzeźniczą pod względem przewyższeń, pokonujemy trochę na wstrzymanym biegu. Po mokrej nocy nasze stopy dostają konkretnych kalafiorów, które błyskawicznie się zacierają, bo w dzień lampa przygrzewa dosyć mocna. Łapiemy sleepmonstery, odhaczamy krótkie drzemki. Na przepak wlatujemy po 21 godzinach. Robiliśmy ten trekking aż 8 godzin dłużej, niż ekipa z przodu.
Teraz znowu kajak i znowu bardzo mokro. Połowa ekipy opływa kajakiem Zalew Czorsztyński, druga zaś połowa gania po niezwykle czujnym etapie BnO. Czujnym, bo 10 kilometrów pada dopiero po 4 godzinach. Dalej przenoska kajaków na wózkach i kolejny koszmar dla mocno już zmasakrowanych stóp. Dwadzieścia kilometrów trekkingu zamienia się dla nas w dreptanie wzdłuż Dunajca po słowackiej stronie. Nie wiedzieliśmy, że punkt w Szczawnicy jest odwołany i zrobiliśmy dobrych kilka kilometrów więcej, ale w końcu trafiamy po 50 godzinach na przepak i fantastyczną tyrolką przeprawiamy się na drugi brzeg Dunajca. Jeszcze tylko króciutki rower, który prowadził niemal w całości po górskich szlakach. Najpierw ostro w górę, później po dużych kamulcach jeszcze ostrzej w dół. Po 56 godzinach wpadamy na metę. Pierwsi – Justyna Frączek, Maciej Marcjanek, Maciej Duba i Maciej Mierzwa – byli tu prawie 15 h wcześniej. Przepaść, ale i tak cieszymy się, że eksperymentalny skład dał radę. W godzinę po nas na metę wlatuje Tetrahedron. Całą trasę kończą jeszcze dwie ekipy – On-Sight i Hades.
Zostaw odpowiedź