Można planować niezliczone przygody, ale trzeba przyjąć, że zawsze coś może pójść nie tak. U nas to „nie tak” nastąpiło jeszcze zanim cała przygoda się rozpoczęła.
W sobotę 19 sierpnia mieliśmy wyjeżdżać do Włoch, jednak dotarły do nas informacje, że lodowiec postanowił stawiać opór w realizacji naszych marzeń i nawet lokalni przewodnicy z Courmayeur nie zapuszczają się w tamte strony. No cóż – niby można było powiedzieć: „Co?! My nie damy rady?” – ale jakie mogły być tego skutki każdy może sobie wyobrazić. Zmieniliśmy szybko plany, nie zważając na przeciwności – trzeba było jeszcze tylko wytrwać 1300 km, żeby stanąć przed swoim marzeniem.
I tak, w niedzielę, wczesnym popołudniem dojechaliśmy do Les Houches. W związku z zasiedzeniem się w samochodzie i nieskrywaną ekscytacją wyruszyliśmy na rekonesans. Trzygodzinny spacer dobrze nam zrobił. Mimo emocji, które towarzyszyły nam od początku wyjazdu udało nam się zasnąć i wypocząć. Poniedziałek był dniem wyczekiwania. Udało nam się wszystko przygotować. I, jak wtedy nam się wydawało, dwa razy Mont Blanc był w zasięgu naszych rąk, a nawet nóg.
Do boju!
Wyjście w góry zaczęliśmy o północy spod kościoła, ktoś wiedział co robi stawiając go tam! Po wysłuchaniu historii, które udało nam się zasłyszeć na kempingu, wzięliśmy ze sobą więcej sprzętu niż początkowo zakładaliśmy. Dwie godziny i 15 minut zajęło nam dojście do schroniska Refuge Nid D’Aigle (2372 m n.p.m.), na które można wyjechać kolejką. I to by było tyle, jeśli chodzi o spokojną wędrówkę. Dalej były już tylko skalne ścieżki, które może i po jasnemu byłyby widoczne, ale około 2 w nocy nie za bardzo dało się je zobaczyć. Nasz kolejny przystanek osiągnęliśmy po 4 godzinach – schronisko Tete Rousse (3167 m n.p.m.). Tam przywitał nas widok, który pewnie jeszcze długo będziemy pamiętać – dziesiątki zapalonych czołówek, które powoli posuwały się do góry. Każda z nich oznaczała czyjeś marzenie.
A góra swoje
Gdy doszliśmy do schroniska Gouter (3815 m n.p.m.) dotarło do nas, że przecież musieliśmy minąć Kuluar Śmierci. Tak, po ciemku nawet tego nie zauważyliśmy. Potem okazało się, że nawet słusznie. Nadeszła pora, żeby cieplej się ubrać przed dalszą podróżą. Niestety, tutaj także nadeszło coś, czego w ogóle nie mieliśmy w planach. Kryzys! Tak duża zmiana wysokości i brak aklimatyzacji (świadomy) zaczęły pokazywać pazur. Dotarło do nas, że w całej swojej ekscytacji zapomnieliśmy o czymś bardzo oczywistym – o piciu! Zwyczajnie się odwodniliśmy.
Wyszło zatem na to, że odcinek, który ma chyba 4 km i przewyższenia ok. 500 m pokonaliśmy w niecałe trzy godziny – tak, wiemy – wstyd. Ale co tam! Vallot był naszym przystankiem na dłuższy odpoczynek. Oczywiście jak wiele już rzeczy, ten odpoczynek w ogóle nie był brany pod uwagę przy planowaniu naszej wyprawy. No bo po co. Jednak góra zaczęła już weryfikować nasze plany. Byliśmy na tyle świadomi naszego stanu, że zmusiliśmy się do picia i jedzenia. I to było naszym zbawieniem. Pierwszy raz od ponad 8 godzin zaczęliśmy się zastanawiać czy damy radę. Nikt już nie myślał o dwóch wejściach. W głowach kołatała myśl czy damy radę zrobić to raz. Godzinny kryzys dał się odczuć szczególnie w nastawieniu do dalszej drogi. Na szczęście Wojtek przyszedł z nagłym pozytywnym nastawieniem. „Idziemy! Najwyżej się doczołgamy!” – i chwała mu za te słowa.
Odrodzenie
Wiatr na grani był bardzo mocny, przez co latające kawałki lodu sprawiały ogromny dyskomfort. Czasami trzeba było przytulić się do grani. Choć każdy z nas wolałby przytulać się raczej do kogoś innego niż zimnej bryły lodu, nie narzekaliśmy, bo wiedzieliśmy, że cel już jest blisko.
O godzinie 13:15 stanęliśmy na szczycie Dachu Europy! Tak! Udało się! Nasze marzenie właśnie się spełniło. Może nawet odczuwaliśmy jakąś radość, ale przecież jeszcze trzeba zejść na dół. I tu najlepsze! Zamarzło mi picie w bukłaku. Mamy jeszcze przynajmniej godzinę do najbliższego schroniska, a ja nie mam co pić. Zejście zapowiadało się ciekawie. Zapowiadał się kolejny kryzys, tym razem świadomie do niego podeszliśmy.
Vallot dał nam kolejny raz schronienie i odpoczynek. Półtorej godziny siedzenia i pomoc naszych południowych sąsiadów poskutkowała tym, że stanęliśmy na nogi. Może nie jak nowo narodzeni, ale mieliśmy siłę iść na dół. Ktoś by mógł powiedzieć, że skoro zdobyliśmy szczyt, to wszystko co najgorsze za nami. Och, jakże to mylne podejście. Brak czujności na zejściu mógł być dla nas bardziej zgubny niż wejście na szczyt. I w końcu udało nam się dotrzeć do słynnego Kuluaru Śmierci po jasnemu. Tym razem zrozumieliśmy, o co z nim chodzi, i jak słuszna jest jego nazwa. Dla niewtajemniczonych jest to zjeżdżalnia dla kamieni, które mkną po śniegu uwolnione dzięki promieniom słońca. A poniżej trawersują go turyści. Nie wszyscy jednak mają pełną świadomość albo może lubią życie na krawędzi? Spotkaliśmy bowiem grupę, która na środku tego mrocznego miejsca urządziła sobie przepak plecaków.
Można się cieszyć
Zachód słońca udało nam się zobaczyć w już dość spokojnym terenie. I tak, po 21 godzinach akcji non-stop dotarliśmy do kościoła w Les Houches. To zdecydowanie doskonałe miejsce na kościół… Wdrapaliśmy się na tę górę bez użycia kolejek, bez aklimatyzacji, bez suportu i z całym wyposażeniem potrzebnym w górach wysokich… To był sukces, że staliśmy w takim czasie z powrotem w tym miejscu.
Podsumowując: 21 godzin, 32 km, 4000 podejść i tyle samo zejść. Czy jesteśmy szczęśliwi? Tak! Choć nie udało się nam zrobić tego co zaplanowaliśmy, to pokonaliśmy własne słabości. W końcu inni ludzie robią to w 3-4 dni. I choć krytyków nam nie brakuje, dotarło do nas tak wiele pozytywnych słów, że wiemy, że warto było. Na pewno tak ambitna, choć przekalkulowana przez nas akcja sporo nas nauczyła i wrócimy tam aby to powtórzyć. Łatwo się nie poddajemy, co udowodniliśmy właśnie tam na górze, powyżej 4000 m…
Zostaw odpowiedź