Boże Ciało.
W kierunku Bieszczad ciągną tłumy. Niektórzy już są na miejscu. Na cichych dotąd uliczkach robi się gwarno. Setki rozentuzjazmowanych ludzi w strojach sportowych szykują się do poważnego wyzwania, jakim jest Bieg Rzeźnika.
Zawsze w piątek po Bożym Ciele, zawsze startujący przed kurami, wiodący malowniczym szlakiem z Komańczy do Ustrzyk.
Dla chętnych, dla mocniejszych – do Wołosatego.
Trasa liczy sobie niemal 80km i jakieś 3500m po górkę, w wersji hardcore 100km. Aby zrealizować dodatkowy odcinek należy przekroczyć linię mety przed upływem 12h. Limit wynosi 16h. Jest też wisienka dla kolekcjonerów: za pokonanie podstawowej trasy otrzymuje się 2 punkty do UTMB, w wersji max – 3 punkty.
Bieg realizowany jest w wyjątkowej formule – biegnie się parami, dyskwalifikowane jest rozdzielenie pary oraz zmiana partnera.
Jak się dostać?
Drogą nr… na… no tak, zależy z którego kierunku. A poważnie, ostatnio należy wykazać się dość sporym refleksem przy zapisywaniu się ze względu na rosnącą popularność. Warto więc śledzić wątek i komunikaty organizatorów, nawet od stycznia (zdaje się, że w tym roku w marcu zamknięto listę). Dodatkowych wymagań brak.
A na miejscu?
Organizatorzy zapewniają pełną opieką nad przyjezdnymi i kompletną informację dotyczącą samej imprezy. Trudno się pogubić, wszystko wiadomo co, gdzie i jak. Można poczuć się dopieszczonym.
Są przepaki, na które można zapakować własne rzeczy.
Na trasie:
Pierwszy odcinek prowadzi dość długo szeroką szutrówką, w sam raz by rozciągnąć nieco tłum zanim wkroczy w góry.
Punkty żywieniowe są hojnie zaopatrzone w batony, czasem buły, wodę, napoje izotoniczne a w Berehach można złapać redbulla. Odcinki między punktami mają różną długość od 14-20km, ostatni, do mety 9km. Wystarczy zatem stosunkowo niewielki zapas na trasę, jednak przy planowaniu warto wziąć pod uwagę nie tylko własne potrzeby kaloryczne, ale też aurę – przy bezchmurnym niebie na połoninach będzie mocno grzało, przyda się więcej wody.
Jednakże mnie „udało” się pod tym względem, znaczy się aura była wyjątkowo ulewna, grzmiąca i wietrzna (AD 2010), dlatego też zdecydowałam się na drugi raz (AD2011), aby w końcu nie tyle zmierzyć się z trasą, bo to już miałam za sobą, co pooglądać legendarne widoki, które rok wcześniej utonęły we mgle i nisko zawieszonych chmurach.
Debiut w Bieszczadach zapowiadał się wyjątkowo mokro, co znalazło swoje potwierdzenie w rzeczywistości: rwące strumienie, których rok później nie zidentyfikowałam, wredna, śliska glinka lepiąca się butów, wciągająca i pragnąca zachować je dla siebie. Zacinający wiatr wciskajacy krople deszczu w nagłębsze zakamarki, mocno dający się we znaki w partiach szczytowych. Na takie warunki należy zabrać tylko wypróbowany sprzęt.
Co wzięłam na trasę:
Buty:
To najważniejsza rzecz. Powinny być sprawdzone. Ja zabrałam na tę wycieczkę inov-8 flyroc 310. Postawiłam na solidny bieżnik, przyzwoitą lekkość i porządną wentylację. Woda miała się z butów szybko wylać, skarpetki jej nie chłonąć, stąd wybrałam model trailowy bez śladów bawełny (nie pamiętam jednak jaki to był). Skarpetki mi się rozpuściły, jednak wciąż nic mi się w stopy nie stało, co stanowi najlepszą rekomendację dla butów.
Rok później biegłam w inov-8 roclite 295 i trailowych skarpetkach kalenji, wprawdzie warunki były o całe niebo lepsze (wyszło nawet słońce i można było podziwiać nawet, kto wie czy też nie, Ukrainę), tym bardziej zestaw stanowił doskonałe rozwiązanie.
Tak uzbrojona nie brałam nawet pod uwagę możliwości zmiany obuwia na trasie, ani za pierwszy, ani tym bardziej za drugim razem. Szkoda mi było czasu, nie chciałam siadać, bo po ciężkim odcinku, jak się usiądzie to ciężko się zebrać. Z resztą… w 2010 roku było tak mokro, że suche pozostawały suche tylko na kilkuset metrowym odcinku asfaltowym w Cisnej, a w 2011 było już wystarczająco komforowo, by doborowy duet wysychał na trasie.
Koszulka i leginsy:
Kalenji, wygodne i sprawdzone
Kurtka:
Dorwałam swego czasu na promocji lekką quechuę z membranką i służy do tej pory dzielnie. Dla mnie ważne, aby była nieprzewiewna przede wszystkim. Nieprzemakalność to rzecz względna dla osób, które się mocniej pocą. Jeśli tylko chroni przed wychładzającym wiatrem, będąc w ruchu, utrzymam komfortową temperaturę ubrana nawet za lekko do panującej aury.
Bieg Rzeźnika pod tym względem okazuje się wyjątkowo sprzyjający: dzień jest długi, limity nie pozwalają na pozostanie na trasie do godzin wieczornych, gdy po zmierzchu temperatura może spaść. Na mecie można schować się do autobusu, który sprawnie odwozi do Cisnej, a skoro noc nie zastanie nie trzeba się na nią przygotowywać specjalnie.
Plecak:
W góry zabieram lekki rajdowy (zielony) plecak quechua z bukłakiem. Rurka zapewnia łatwy dostęp na napoju, kieszonki dla mnie wszyte optymalnie, umożliwiając dobranie się do batonów bez zatrzymywania się i ściągania plecaka. Liczbę kilometrów z nim mogłabym liczyć już w grubych setkach, nigdy krzywdy mi nie zrobił, jak dla mnie niezawodny.
W 2011 miałam ze sobą salomonowy xt wings, patent z bidonami bardzo mi odpowiadał, wersja jednak wczesna bez kieszonek, ich brak trochę irytował. A ponieważ bidony przeciekały, to szybko (przy kolejnej okazji) wróciłam do sprawdzonego quechua.
Kijki:
Były ze mną od początku. Popieram użycie na ultra w górach, jeśli ktoś lubi i potrafi się nimi posługiwać. Jeśli nie – będą przeszkadzać, choć przede wszystkim używającemu, nie innym uczestnikom. Jeśli ktoś zamierza je zabrać, również poćwiczyć ich użycie.
Co włożyłam do przepaków?
Batony: własne, sprawdzone, ulubione. W zamyśle chodziło o rozstawienie własnych worków na wypadek, gdybym chciała coś zostawić, np. kurtkę w Cisnej ostatnio, bo przestało padać, a prognozy nie dość, że były optymistyczne to sprawdziły się. Minimalistycznie, aby nie tracić czasu na pikniki, nie zatrzymywać się, nie schładzać, nie rozleniwiać mięśni, tylko szybkie uzupełnienie wody czy izotona, buła w dłoń i dalej trasę!
Fotografie powyżej: Monika Strojny
Foto: archiwum autorki
Zostaw odpowiedź