Ziuuu…nogi same lecą, a spod nóg lecą kamienie. Zatracam się w pędzie w dół. Mijam grupkę turystów, ludzi mało, jestem za chwilę sama na tym zbiegu, omijam większe kamienie.. Sama? Zaraz, coś tu nie gra…
Przecież niedaleko za mną ktoś biegł na górze, niemożliwe żebym go tak odsadziła! Nikogo nie doganiam, nikt mnie nie dogania. Czuję pod skórą, że coś jest nie halo. Niepokoi brak taśm od dłuższego czasu i – co najważniejsze – brak zrytej ziemi bieżnikami butów. Zwykle wypatruję wtedy znanych mi tropów inowejtów. A tu nic. Jeszcze myślę: może tam wyżej było rozejście tras półmaratonu i w dół leciał tylko maraton, a w nim startowało mniej zawodników i dlatego nikogo nie widzę? Może lecieć w dół? Sklęłam się, że nie poszłam na odprawę i nie przyjrzałam dokładniej mapie biegu. Jednak intuicja każe mi zawrócić i wściekła wspinam się pod górę, na Malinowską Skałę. Mijam znów turystów i staram się zachować twarz pt. „Tak miało być”. I rzeczywiście, widzę za krzakami biegaczy pomykających wzdłuż grzbietu. Widzę ile osób mnie minęło i lecę w dół, z drugiej strony grzbietu, wściekła jak szerszeń.
Zbieg nie jest łatwy, jak większość trasy letniej edycji Maratonu Górskiego „Leśnik”. Ze startu od razu, bez zmiłowania, wysłano nas na Skrzyczne. Trudność podejścia wizualizował zgięty w pół ludzik na profilu trasy. Potem lekkie w mgle wytchnienie – Małe Skrzyczne i w dół na bij zabij pod wyciągiem. Jeśli miałeś miejsce w butach, to palce stóp pod wpływem pochylenia szybko je wypełniły, a czwórki zaczęły kwiczeć cienkim głosem. Na dole łyk wody i wio pod górę z drugiej strony wyciągu. Tu jednak pojawił się problem w niejasnym oznaczeniu trasy i zaskoczona, podchodząc, ustępuję miejsca ludziom zbiegającym z góry. A ścieżka jest ledwo, ledwo wydeptana w trawie.
Gdzieś po drodze mijam Anię Celińską i dowiaduję się, że chyba jestem pierwsza z dziewczyn, suuuper! Od razu skrzydła rosną, ale się mityguję, że do końca jeszcze długa droga, jeszcze nic nie wiadomo. Trasę oceniam zbiegami i podbiegami. Teraz w dół, do Malinowskiej Skały, długi zbieg. Tu właśnie błądzę. Wiszą jakieś taśmy, nie przyglądam się kolorom i lecę tam, gdzie nie trzeba, bo nogi niosą. Prawidłowa już trasa prowadzi mnie do długiego asfaltu. Widzę gdzieś w oddali dziewczynę przede mną, dobiegamy wreszcie do punktu przy strumieniu na ok. 20. kilometrze. Tu jest rozejście tras półmaratonu i maratonu. Kamil Klich pomaga mi uzupełnić wodę i mówi, że trzy dziewczyny są przede mną, a jedna z nich tuż tuż. Widzę ją. Przeprawia się ostrożnie przez strumień, macham nogą na suchość w butach i przelatuję obok przez wodę. Adrenalina niesie.
Znów podejście. Druga część maratonu, to ciut mniejsze przewyższenia, ale już z doświadczenia wiem, że te skromnie wyglądające „bździdełka” na zmęczeniu, pod koniec długiego dystansu, potrafią porządnie zeszmacić i odebrać resztkę kołaczącej się w Tobie chęci do życia (vide Chudy Wawrzyniec). Magurka Radziechowska to jagody i dłużąca się droga, lekko w górę i lekko w dół. Czekam zbiegu jak żaba wody. Trasę wytyczono przednią – najeżone kamieniami zbiegi wymuszają modny ostatnio mindfullness. Nie warto bujać w obłokach, bo za chwilę leżysz jak długi, a twarz, wiadomo, ważna rzecz.
Gdzieś na tym gołym grzbiecie dopada nas burza. Włoski jeżą mi się na karku, gdy niebo rozcina błyskawica, a grom wali gdzieś nieopodal. Nogi szybciej przebierają. Szlakiem już płyną strumienie, jest fajnie, fajnie. Czuję się jak dzieciak wypuszczony w deszcz na dwór. Znów jestem na prowadzeniu, więc motywacja niesie. Na zbiegu do potoku spotykam Karolinę Krawczyk z aparatem, daleko zawędrowała, żeby zrobić fajne zdjęcia.
Mijam ten sam punkt z wodopojem i daktylami, chłopaki tym razem schowali się pod dach. Przez strumień już wszyscy przelatujemy mokrzy, teraz już nic nie ma znaczenia. „Została jeszcze jedna większa górka – Hala Jaśkowa i potem ” bździdełka” i do mety” – motywuję sama siebie. Syte podejście pod Jaśkową, z błotem ślizgającym się pod stopami jest jeszcze fajniejsze. Dobre buty to w tym biegu podstawa. Dziwię się, ile jeszcze mam siły, podchodzę mocno, ciągnąc z największych mięśni – pośladków, zbiegam w miarę szybko. Orgowie dali nam tu fajną, wąską ścieżkę wijąca się między drzewami po zboczu. I zaraz strome drapanie się pod górę. Widzę jak odbiera siły kolejnym zawodnikom. Ale najgorsze, jak dla mnie, to ostatnie kilka kilometrów ciągnącej się jak flaki z olejem, nudnej, szutrowej drogi, którą na trzeźwo dałoby się wbiec od początku do końca. Lecz na zmęczeniu, głowy przede wszystkim, jest trudno i dopiero ostatni zbieg daje siły, słychać już metę. Gdzieś na zakręcie dopinguje Kshysiek, gęba mi się śmieje, widzę na zegarze, że niewiele brakuje do 7 godzin, więc gnam te ostatnie metry i udaje mi się zamknąć w czasie.
Leśnik to jeden z najfajniejszych biegów, w których brałam udział. Trasa jest rzeczywiście trudna, a satysfakcja z jej ukończenia bardzo duża. Bieg jest kameralny, bez zadęcia i wypasionego pakietu. Fajni ludzie organizują. Jedyne, do czego można się przyczepić, to wpadki przy znakowaniu trasy. Czasem taśmy i strzałki ze spreju były niewidoczne. Słyszałam, że więcej osób się pogubiło. Ale przygoda to przygoda, już się cieszę na edycję jesienną.
Impreza odbyła się 9 lipca 2016 roku. Z 48 kilometrami i 3320 metrami pod górę i w dół uporało się 80 osób. Trasa półmaratonu liczyła sobie 33,9 km, z przewyższeniami 2350 m. Ten dystans ukończyło 75 osób.
Maraton
1. Paweł Kaszyca 5:42:34
2. Paweł Przybyła 5:45:50
3. Ilya Marchuk 5:50:28
1. Tamara Mieloch 6:59:46
2. Joanna Kłapacz 7:19:43
3. Karolina Konarska 7:44:42
Półmaraton
1. Szymon Nikiel 3:47:29
2. Aleksander Krzempek 4:12:13
3. Maciej Niwiński 4:19:17
1. Sabina Ławniczak 4:59:57
2. Ewa Chowaniec 5:02:08
3. Justyna Janus 5:05:39
Pełne wyniki można znaleźć w linkach: półmaraton i maraton.
Zostaw odpowiedź