Nie jestem pewien gdzie i kiedy po raz pierwszy usłyszałem o Kieracie. Chyba na starym forum napieraj.pl wiosną 2004 roku. Zupełnie nowa impreza robiona w nieznanym miejscu – Beskidzie Wyspowym. O Limanowej słyszałem tylko to, że koleżanka z przedszkola miała tam babcię i ciągle mówiła że jedzie tam na wakacje. Więc bazę zawodów kojarzyłem jedynie z jej rajstopkami i grubymi okularami. Miała na imię Joasia.
A Andrzeja Sochonia – tego człowieka, co mieszka pod Warszawą, ale robi imprezę w górach, nie kojarzyłem wcale. Wówczas zajmowałem się rajdami przygodowymi, więc setkę chciałem potraktować treningowo – pod wakacyjne duże zawody. I przez przypadek przeszedłem do historii. Bo impreza była naprawdę kameralna. Dwóch organizatorów, kilkanaście punktów kontrolnych oznaczonych kartkami. Nawet kasowników nie było. Ale mapa grała i pojawiło się kilkanaście osób gotowych ruszyć na górskie 100 km. Nie nawigowałem jakoś świetnie. Nie biegałem rewelacyjnie. Leciałem z pożyczonym plecakiem. Bo ciągle byłem na studiach i kasa jakoś się mnie nie trzymała. Podarte legginsy, stare zajechane buty musiały wystarczyć.
Ze startu pamiętam niewiele. Przede wszystkim moment kiedy ścieżka zanikła, a ja zostałem sam w środku lasu na zboczu, czesząc jakiś rachityczny lasek. Wydawało mi się, że wiem gdzie jestem i dokąd zmierzam. Ale po chwili spojrzałem na kompas i okazało się, że tam gdzie bardzo chcę by była północ, jest idealne południe. Na nic było zaklinanie kompasu lub hipotezy, że może się popsuł, albo że może w pobliżu są linie wysokiego napięcia. Musiałem obrócić mapę, schować dumę do kieszeni i wyjść z tego cholernego lasku po własnych śladach.
Była też jaskinia – punkt na zboczu, który okazał się dziurą w ziemi nie większą od dołu na latrynę. Tego szukałem ze 40 minut i dojrzałem dopiero jak przyszedł świt. Na metę dotarłem po 16 godzinach i 45 minutach – jako pierwszy. Ale nie sam, a z Jurkiem Kryjomskim (przez wiele lat był organizatorem Rajdu Orła w Chrzanowie). Zaległem na dwie godziny w łóżku nie mogąc zasnąć i czym prędzej ruszyłem do Warszawy, bo musiałem ogarniać pracę magisterską.
Dziś ten czas dałby mi miejsce w drugiej dziesiątce. Świat poszedł mocno – naprawdę mocno do przodu.
Już na drugą edycję Kierata przyjechało ponad stu zawodników, w tym legenda biegów na orientację i rajdów – Mirek Szczurek. To była edycja znana z ogromnych ulew i zagrożenia powodzią. Wygrał zupełnie nieznany zawodnik – Michał Koguciuk. To był chyba największy jego sukces na wyścigowej arenie.
Rok później (wygląda na to, że to już 2006) poprzeczka została podniesiona jeszcze wyżej, gdy pakiet startowy odebrał Paweł Dybek – zawodnik ścigający się w rajdach na całym niemal świecie. Znany z potwornej szybkości. Nie potrafił finezyjnie nawigować, więc tam gdzie mógł nadkładał asfaltem czy po prostym szlaku. Ale wygrał i tak. I wywindował rekord trasy do 13 godzin i 52 minut. To wydawało się wówczas niesamowitym osiągnięciem. Ja zadowoliłem się drugim miejscem do spółki z Piotrkiem Dymusem (tak – to ten człowiek z aparatem fotograficznym przyrośniętym do twarzy). W internecie można jeszcze znaleźć relację z tego biegu.
Na Kieracie debiutował wówczas Maciek Więcek – późniejszy wielokrotny zwycięzca. Maszerował w harcerskim stylu – z pałatką. Nikt na niego nie stawiał. Skończył ze skromnym czasem 27 godzin i 30 minut. Wszyscy patrzyli na Pawła Dybka i jego łydkę.
Wkrótce okazało się, że trasę da się biegać szybciej i zejście poniżej 14 godzin wcale nie jest szczytem. Gdy Maciek Więcek zaczął ścigać się z Michałem Jędroszkowiakiem – w okolicach 2011 roku wygrywali wszystkie orienterskie setki w Polsce, nikt nie mógł im dorównać. Kiedy Kierat uzyskał status Mistrzostw Polski w Maratonach Pieszych na Orientację (www.pmno.pl), chłopaki ścigali się niemal w zasięgu wzroku, a na mecie dzieliły ich jedynie cztery minuty (czas Maćka to 12 godzin i 46 minut)
Był też niezmordowany Maciek Dubaj, który korzystając z nieco łatwiejszej trasy (ale i wyjątkowo mocnej łydki) ustanowił rekord w 2012 roku – 11:50. W tym czasie Kierat był najważniejszą imprezą w biegowym kalendarzu ludzi gór. Na równi z Biegiem Rzeźnika (który również debiutował w 2004 roku, ale dzięki formule biegu liniowego rozrasta się bardziej i przyciąga więcej biegaczy rodem z asfaltu).
Miałem tremę. Przyznaję, że bałem się tego startu. Wygrałem Kierat trzy razy. I chciałem zrobić to raz jeszcze. Skoro się udało dwanaście lat temu to czemu nie dziś? Stojąc na starcie wiedziałem, że ostatnią orienterską imprezę zaliczyłem trzy lata wcześniej. Że nie mam świeżości w obyciu z mapą. I że obok mnie stoją ludzie, którzy zaliczają w sezonie po 1000 km na zawodach nieoznakowanych szlakach. Więc bałem się tego ich obycia. Tego, że jestem tu gościem. Zwłaszcza, że startowałem mało. I że ja w ogóle nie jestem tytanem treningu. Raczej stawiam na różnorodność niż na ilość.
Na początek dostałem bólu głowy nad mapą. Rok 2016 przyniósł tyle wariantów i możliwości, że naprawdę można się było w tym pogubić jak w ofercie na telefon komórkowy. Już za pierwszym punktem da się pobiec na kilka różnych sposobów i nie wiadomo, który jest najlepszy.
Start!
Na spokojnie. Nikt nie chciał rwać do przodu, więc ułożyło się jądro komety, a za nim ogonek. W jądrze wszyscy faworyci tuptali po 5 min/km. A potem bez napinania się pięli się pod górę, na której umieszczono pierwszy punkt kontrolny. Wraz z jego podbiciem cały spokój znikł. Kometa eksplodowała – rozprysła się na kawałki lecące w różnych kierunkach. Ja miałem plan zbiec z grzbietu po łące i tam szukać trawersującej ścieżki – w amoku zerwałem jakiś drut od pastwiska, a potem nie do końca tak jak chciałem popędziłem w dół. I znalazłem pierwsze dorodne pokrzywy. Wcale nie musiałem się w nie pakować, ale jakoś tak… uznałem, że trzeba trzymać się tradycji. Jest Kierat – są pokrzywy. No i skoro raz się wlazło, to potem będzie już łatwiej.
Stopy przemoczyłem kilka kilometrów dalej. Na zbiegu z PK 2. To kolejny element, który lubię w tym ściganiu. Upaprać się jak dzieciak, pomoczyć, ubłocić. Zrobić to, czego unikamy w codziennym życiu. W sumie to zauważyłem, że kilka wariantów podświadomie poprowadziłem specjalnie po chaszczach. Ryzykując, że to mnie spowolni, ale nastawiając się na swój ulubiony styl.
Po zbiegnięciu z PK 4 (Skała Żółw), miałem za sobą już trzy przeprawy przez rzeczki. Za piątym punktem do wygłupów dołączył jeszcze skok przez płot (oczywiście w pokrzywy). Ścigaliśmy się z Michałem Jędroszkowiakiem i Maćkiem Dubajem. Na początku spotykałem też Konrada Ciuraszkiewicza i Marka Bartyzela. Starałem się w pierwszej połówce nie rwać tempa. Dlatego raz po raz Michał uciekał mi na płaskich asfaltowych odcinkach, a ja doganiałem go pod górkę, ewentualnie wybierając korzystniejszy nawigacyjnie wariant.
W środku nocy nadal pierwszą czwórkę dzieliły cztery minuty. Wiem, bo byłem tym czwartym. Tasowaliśmy się raz po raz. Ósmy punkt kontrolny był sporym wyzwaniem nawigacyjnym. Chodziło o to by wbiec do połowy wysokości góry, a potem w pobiliżu skraju lasu poszukać ścieżek, które poprowadzą po poziomicy i zrzucą biegacza za grzbiet. Pisze się łatwo, ale w terenie nie jest tak łatwo to wszystko znaleźć, zwłaszcza po ciemku i mając przed sobą pajęczynę dróg nie zaznaczonych na mapie. Ale udało się. Skacząc po płotach ośrodków, po zwalonych drzewach i czesząc młodnik, dogoniłem pierwszą trójkę na ósemce. I ruszyłem jako pierwszy.
Lider ma przerąbane
Ten pierwszy nie wie co się dzieje za jego plecami. Na początku widziałem czołówkę Michała gdzieś poniżej mnie. Ja wybrałem bardzo asekuracyjny wariant stokówką wznoszącą się serpentynami pod górę, a Michał pociął serpentynę i gonił mnie stromizną. Założyłem sobie, że jeśli chcę dotrwać w dobrym stanie do mety to nie mogę przez cały czas drzeć po liniach prostych w krzakach, bo normalnie wykończę się psychicznie. I to chyba zadziałało. Na dziewiątym punkcie ciągle miałem trzeźwy umysł, a przewaga wzrosła do pięciu minut. Ci co szukali drogi na skróty – stracili tam pół godziny. Musieli się zapakować w sieć wariantów i wariancików, które niekoniecznie grały z mapą.
Porcja chaosu
Dawno temu, kiedy wystawialiśmy dwie ekipy napieraj.pl na zawodach, to dorzucaliśmy jeszcze dodatkową nazwę dla rozróżnienia kto jest kto. Wówczas mój team nazywał się napieraj.pl chaos team. Nie bez powodu. Bo ja wśród patronów mam starożytną, bezimienną boginię chaosu, rozkładu i zniszczenia. I ona mnie prowadzi na zawodach. Tym razem za punktem dziewiątym, gdy w strumieniu napełniałem bukłak, mój kompas postanowił odpłynąć z prądem. Zorientowałem się bardzo szybko, że czegoś mi brakuje i poszedłem szukać wzdłuż strumienia. Ale nie pomogło. Połaziłem pokląłem parę minut i dalej ruszyłem już nawigując kompasem z komórki. Wprost w okolice szczytu Lubomira, gdzie sieć dróg wyglądała tak, jakby ktoś rozrzucił bierki. Pokonanie trzech kilometrów z przewyższeniem 250 metrów zajęło mi 39 minut. Głównie przeklinania. Na mapę. Na pnie drzew. Na przecinki, które wyłaniały się z mroku, nieobecne na mapie i prowadzące zupełnie nie tam gdzie chciałem.
Zanim przyszedł świt pojawił się jeszcze jeden stresik. Czołówka zaczęła migać ostrzegawczo. A ja nie miałem pojęcia czy zgaśnie za 3 czy 13 czy 133 minuty. Więc wyłączyłem ją i odpalałem tylko w razie grubszej konieczności. Oszczędzałem na zbieg ze Śnieżnicy. Nawigowanie z komórki było o tyle upierdliwe, że za każdym razem gdy przenosiłem wzrok z jasnego ekranu na ciemną przestrzeń przede mną czułem, że jestem całkiem ślepy.
A potem przyszła sztajcha na Śnieżnicę. Najstromszy szlak jaki widziałem w życiu. Jeśli na 75 km od startu pojawia się taki koszmarek to naprawdę odechciewa się żyć. Do mety kawał drogi, a płuca pracują jak miechy. W głowie się kręci, a do tego w mroku nie widać oznaczeń szlaku. Dwieście pięćdziesiąt metrów przewyższenia na czterystu metrach w poziomie. Przy takim zagęszczeniu poziomic można sprawdzać jakość offsetu drukarskiego – czy linie ciągle są osobno, czy już zlewają się w brązową masę.
Dopchałem się na szczyt zupełnie zniszczony. Ale zdziwiłem się, że po paru wdechach udało mi się doprowadzić do porządku i pobiec w mrok zbiegu zielonym szlakiem. Ciągle się oglądałem gdzie jest Michał Jędroszkowiak. Mógł mnie w każdej chwili dopaść, więc uciekałem jak spłoszona sarna w dół. A potem… nadziałem się na stok Łopienia. Kolejny bezszlakowy masyw, w którym poruszałem się czymś, co może było kiedyś drogą. Ale teraz przypominało bardziej koryto wyschniętego strumienia z omszałymi głazami. Zmęczenie dawało się we znaki – na polanie grzbietowej spędziłem dziwnie dużo czasu, próbując ustalić czy poziomice po drugiej stronie prowadzą w dół czy w górę. Trochę bezsensowne rozumowanie, gdy jest się w najwyższym punkcie w okolicy, ale w końcu do tego doszedłem. I jak już wiedziałem co jest co – dalsza nawigacja stała się formalnością. Do momentu, kiedy trafiłem w okolice punktu 14.
Ostatnia kąpiel
Ja wiem, że rozsądni ludzie unikają kąpania się w czasie biegów, ale ja ustaliłem wariant jeszcze w barze. Najbardziej na wprost jak się da. W praktyce oznaczało to skok przez barierkę szosy wprost w pokrzywy, a potem zsuwanie po skarpie do rzeki. W sumie wyglądało to groźnie, ale dało więcej zabawy niż bólu. A że nogi były już dawno przemoczone – nic im krzywdy już nie robiło. Potem zostało podejście wprost przez las pod górę, podbicie punktu i jeszcze porcja nawigacji.
Na koniec jeszcze zrobiłem niewielki błąd nawigacyjny – zamiast zbiec z góry do hotelu (miałem nawet opatentowaną ścieżkę schodzącą tuż przy budynku), spadłem do Limanowej asfaltem, którego nie było na mapie.
Wtedy przestraszyłem się nie na żarty – błąd na ostatnich kilometrach! Mały, ale gdyby Michał krył się gdzieś tuż za plecami, nie byłbym w stanie już nic nadrobić. Do tego błąd głupi i niewymuszony. Zeźliłem się strasznie na siebie i zacząłem gnać ile sił w nogach. W końcu wpadłem na metę 8 minut po 6 rano (po 12 godzinach i 8 minutach od startu).
Cieszę się strasznie. Cieszę się, że po dwunastu latach nadal udaje mi się podnosić poprzeczkę. Że zdrowie pozwala, choć mam już 37 lat i szesnaście sezonów biegania w nogach. Że mogę stać się żywą odpowiedzią na pytanie: „A co będzie z Twoimi kolanami na 10 lat?”
Cieszę się, że ciągle biegamy beztrosko po górach i moja wygrana łączy się z premierą nowej wersji napieraj.pl – tego samego portalu, dla którego pisałem relację z pierwszej edycji Kieratu.
Przy okazji żałuję, że ta świetna impreza nie doczekała się nigdy mocnej relacji zdjęciowej – taka już specyfika biegów na orientację. Biegacze wysypują się ze wszystkich krzaków naokoło i trudno przewidzieć którędy przebiegną. A nawet w nocy widoki były przepiękne. Pełnia księżyca, sarny przecinające szlak, potem żółty wschód słońca i mgły snujące się w dolinach. Dla takich rzeczy warto biegać.
Pełne wyniki znajdziesz na stronie organizatora.
Zostaw odpowiedź