Okropnie piecze w gardle. Ale przynajmniej osłabienie ustąpiło. Rzucam okiem na białe resztki zupy z ostatniego punktu odbijające się na ciemnej skale i szybko przepłukuję usta wodą z bidonu. Boże, jaka ulga. Nienawidzę rzygać. Ale jeszcze bardziej nienawidzę uczucia bezsilności i osłabienia, a te ostatnie dominowały jeszcze przed chwilą tu, na 2600 m n.p.m., na podejściu pod Cresta Cabana Sorda – przedostatniej kiepce i ok. 150. kilometrze Andorra Ultra Trail – zawodów, które wielu uczestnikom zmieniają rozumienie słowa trudne.
Napisał: Michał Kołodziejczyk
Oh Lord won’t you buy me a Mercedes Benz…
(Janis Joplin)
Nie wiem czy samochodom liczy się czas jak ludziom czy bardziej jak psom. Skłaniam się raczej ku tej drugiej wersji, ale mimo to, Mieczysław/Mieciu /Mietek czyli mój Ultrasupercar dumnie prężył się na podjeździe, skrzętnie ukrywając przede mną swoje mikro (no może mini) plamki rdzy. Czym jest przygoda bez elementu ryzyka? Mietek dojedzie choćby nie wiem co – powtarzałem jak mantrę, pakując swoje szpargały. Czekało go bagatela 2200 km w jedną stronę. Na razie martwiłem się tylko tą jedną stroną.
Już parę godzin później cisnęliśmy ciemną nocą przez autostrady Czech, Niemiec i obrzydliwej Francji, by po około 25 godzinach, paru wtopach nawigacyjnych i prze- korkach (w obrzydliwej Francji właśnie) dotrzeć do raju na ziemi – Ordino. Mietek zaliczył szybkie drogi, wolne drogi, wąskie drogi, wijące się drogi i wysoko położone drogi i oto zaparkował zręcznie tuż obok naszej kwatery, by przez parę dni odpocząć i nabrać ochoty na powrót. Pomyślałem sobie, że jeśli on dał radę to może i mnie uda się to, co zamierzałem.
Lies, lies, lies….
(J.J. Cale)
Cel jak zawsze był jeden. Dolecieć do mety szybciej niż ktokolwiek inny. To, czy był realny czy nie – nie ma wielkiego znaczenia. Każdy coś tam smęci o widokach, pięknych okolicznościach przyrody i nad wyraz uderzających krajobrazach ale wiadomo, że to bzdury. Wszyscy się ścigamy. Ze sobą, z czasem, z wkurwiającym kolesiem z Hiszpanii itp. Więc i ja miałem cele. Głównie minąć ich wszystkich. Nie w kategorii, bo kategorie to moim zdaniem można se wsadzić. Co z tego, że jestem najszybszym kolesiem z okularach z 3. piętra bloku przy rondzie, skoro jednocześnie oznacza to, że minęło mnie 234 534 innych. Zwycięzca jest tylko jeden, stary czy młody, kobieta czy mężczyzna. Więc chciałem nim być ja. Po co się ścigać, jeśli nie o najwyższe miejsce?
Get ready
(Rare Earth)
Nie ma czasu na treningi. Plan niby jest ale nawał pracy i obowiązków niweluje go prawie w całości. Nie jestem zadowolony ani z przygotowań, ani z formy. Jadę bardziej „na czuja” bo na pewno nie przypomina to formy sprzed roku. Na szczęście wiem, że na Rondzie bardziej liczą się góry niż bieganie. Nie za dużo tu podbiegów, raczej strasznie strome podejścia, a zbiegi są w miarę karkołomne, więc ogromną rolę odgrywają: obycie z górami, długie wybiegania, balansowanie na granicy komfortu i wreszcie stare dobre zaciśnięcie zębów. Wielu, naprawdę wielu odpadnie, bo tak naprawdę nie zdaje sobie sprawy co ich czeka. Gerrard – czyli dyrektor zawodów nie ułatwia nic nikomu i pewnie wielu z uczestników przyznałoby mu statuetkę sadysty roku.
Run Like Hell
(Pink Floyd)
Leję na kije – są dla słabiaków… Biorę leciutki jak piórko Velocity i pakuję do niego absolutne minimum. Nie boję się zimna, a raczej oparzeń słonecznych, więc ręce zakrywam rękawkami, głowę buffem, a na nogi zakładam krótkie spodenki. Nie mam kremu – potem się będę martwił.
Niepokoją mnie stopy, bo ostatnio strasznie mnie zwolniły, więc do dwóch przepaków ładuję skarpety na zmianę, a do ostatniego drugie buty. Na nogach mam nowiusieńkie The North Face na vibramie, żeby nie ślizgały się na skale – mam nadzieję, że wytrzymają.
Bębny, chaos, minuta ciszy, race – lecimy! Ciśniemy! Nie chcę przypalić, ale też wolę się ustawić w okolicach pierwszej pięćdziesiątki. Tak jest łatwiej manewrować. Po drogach miasta lecimy w okolicach 4:40-5:00 min/km. Wszyscy z przodu zdają się wiedzieć co ich czeka dalej nikt nie przegina.
Pierwsza część, którą liczę do mniej więcej Comapedrosy (najwyższego szczytu na trasie) mija w miarę bezproblemowo, choć na podejściach troszkę mi brakuje. Na pewno idę wolniej niż poprzednim razem. Jednak starcza by mniej więcej wstrzelić się w założenia. Wszędzie jem zupę z makaronem i piję colę, czasami poprawiam żelem. Jest git i spokojnie czekam na moją ulubioną część czyli zbieg z Portella Sanfons. Trochę przypomina Bieszczady – jest mięciutki i szybki można łyknąć całkiem sporo gości. Doskonale pamiętam go sprzed dwóch lat i uśmiecham się kiedy się zaczyna. Jednak nie trwa to wiecznie, bo po około 4 km okazuje się, że Gerrard dokonał zmian. Nie lecimy już singletrackiem, ale jakąś dramatyczną łąką, usłaną krowim łajnem, śliską trawą i dziurami co parę metrów. Leżę chyba z 5 razy, a po ostatnim wydaje mi się, że się już nie podniosę. Łomot, z jakim grzmotnąłem o ziemię zaniepokoił nawet gościa, który leciał za mną ok 20 m. Jest dobrze, zbiegam dalej choć vibram nie rozumie, że na trawie też musi trzymać. Może dlatego, że parę kilometrów wcześniej lewa podeszwa na pięcie całkowicie się odkleiła, a przód już zaczyna odpadać. Nic nie trzyma – muszę zwolnić! Dobiegamy w końcu na dół i tu druga niespodzianka.To, co majaczyło w oddali jako stacja narciarska okazuje się naszym celem. Gerrard puścił drogę stokiem! Już już usta układają mi się do siarczystego określenia zakrętu po hiszpańsku kiedy przypominam sobie, że mi też zdarza się ułożyć tak trasę więc sapiąc bardziej ze złości podchodzę.
Powoli zaczynam też odczuwać pieczonko na podeszwach stóp i cieszę się, że Margineda blisko, bo oznacza to suche skarpety i przepak.
Footloose
(Kenny Loggins)
Mam to w dupie. Odwiedzam podologa i choć zajmuje to około 30 minut wiem, że się opłaci. Wyprzedzają mnie wszyscy, których zrobiłem na zbiegu ale przynajmniej odpoczywam, jem, piję i gotuję się na dalej. Teraz czeka mnie Pic Negre, a z nim nie mam najlepszych wspomnień. Cisnę i znowu zmiana trasy. Zamiast szybkiego zbiegu do miasteczka kluczymy w górę i na dół po okolicznych górkach. Może ktoś wyrzucał Gerrardowi, że za dużo asfaltu. Luz – tak jest lepiej, poza jedynym fragmentem, gdzie przebiegam skręt i tracę około kilometra i 15-20 minut na rozkminę. Jak dzieciak. Złość dodaje sił i zaczynam nadrabiać. Na Coma Bella łapię paru i zaczyna się 1200 m podejścia na Pic Negre. Nuda, żmuda, i złość. Trzyma mnie cały czas.
Dochodzę lampki w oddali. Jest pełnia więc gaszę swoją bo odwracają się co chwilę. Zapalę ją dopiero jak ich minę. Opłaca się, bo już mnie nie dogonili. Trzech. Kolejna zmiana trasy powoduje, że nie mogę się doczekać punktu. Nie wiem czy jeść żela (już mnie od nich skręca) czy doczekam. Droga do Claror wije się ostrymi podejściami i zbiegami, ale kiedy już docieram w nagrodę zastaję całą bandę. Wśród nich ci, co mi zwiali i ci, co jeszcze mnie nie widzieli. Dobra nasza. Spokojnie jem. Grupa się mniej więcej klaruje i z nią dolecimy do końca. Zwłaszcza, że na Illa piję kawę. Co prawda podaną w misce po rosole ale dodaje sił. Zbiegamy w trójkę i odstawiamy resztę. Po drodze dochodzimy czwartego i to już ostateczny skład ekipy pościgowej. Biegnę co sił, bo stopy znowu się odzywają, a do końca daleko. Lewy but dawno padł, więc hamuję tylko prawym. Lewa pięta dawno ma już krwiaka, bo nic jej nie chroni. Na szczęście następny punkt to Pas de la Casa i przepak, gdzie mam drugą parę butów. Dobiegam na 11. miejscu. Jeb. Tego się trochę nie spodziewałem. Wiadomo marzenia o zwycięstwie to jedno, a realia to drugie. Dobre miejsce. Trzeba się szybko ogarnąć, zmienić buty, opatrzyć stopy, zjeść i ognia.
Run to the hills
(Iron Maiden)
To ostatni etap i czas na ściganko. Opatrunek w miarę trzyma ale czuć stopy. Można spokojnie otwierać warzywniak, takie kalafiory! Nieważne, to w końcu nie dyszka w Dolnej Wólce, coś tam musi boleć. Czekają nas trzy mega kiepy. Niestety wiem jakie. Podejście do pierwszej – Pas de les Vaques pozbawia mnie sił. Czwórki wreszcie siadają. Muszę kucać na szczycie żeby je trochę rozciągnąć i móc zbiegać. Cisnę. Ucieka jeden z kolesi i już go nie zobaczę. Decyduję się trzymać reszty za wszelką cenę. Dopadamy punktu, a mnie dopada podolog. Odmawiam bo nie mam czasu na pierdoły, wcinam zimną zupę, jakieś arbuzy i wypadam. Zostawiam grupę ale szybko mnie dochodzi. Słabość z przełęczy jeszcze trzyma, ba – wzmaga się. Wcinam na szybko żel, ale podchodzi do gardła. Walczę z odruchem wymiotnym i cisnę. Mija mnie mały Czech – napiera jak dziki. Odpuszczam, bo nie daję rady. Wyłazimy na 2200 i zaczynam się dusić. Rozpinam uprząż plecaka złudnie wierząc, że uwiera.
To nie uprząż.
Idę ale coraz wolniej, coraz trudniej złapać mi oddech. Płuca nie napełniają się całkowicie, do tego jakiś kaszel, nie mogę utrzymać tempa. Żołądek wrzeszczy w agonii. Słabo mi. Siadam na chwilę, grupa przechodzi, pyta czy wszystko ok, potakuję. Dobiega pierwsza dziewczyna, zrezygnowany jej też odpowiadam, że wszystko gra. A miała mnie żadna kobieta nie wyprzedzić! K*rwa! Nie mogę z siebie wykrzesać ani krzty siły. Siedzę na jakimś j*banym głazie na 2400 i czekam. W dupie. Ruszam powoli malutkimi kroczkami. Uchodzę może z 50 m i zwracam całą zupę wymieszaną z żelikiem. Okropność. Dławię się, nie mogę złapać tchu. Zawsze tak mam przy wymiotowaniu, ale teraz na tej wysokości dochodzi ten problem z oddychaniem. Panikuję. Co się k*rwa dzieje? Zamykam oczy i siedzę tak może 2 minuty. Przechodzi jakby nigdy nic się nie stało. Ruszam.
Bad Horsie
(Steve Vai)
Niezdarne dotąd podejście zmienia się w nieco szybsze tempo. Wyłażę na Cresta Cabana Sorta i wiem, że to przedostatnia kiepka. I chcę, naprawdę chcę zlecieć na dół jak na skrzydłach, ale to najbardziej techniczny zbieg, jaki można sobie wyobrazić. Stopy w agonii. Palą przy każdym kontakcie z podłożem, a to jest najeżone stojącymi na sztorc, ostrymi jak sztylety kamerdolcami. Obijam kostkę z milion razy, ślizgam się z pięć, klnę okropnie, nawet jak na mnie. Doczłapuję przez rozlewisko strumienia do przedostatniego punktu i rzucam się na colę. Siedzę jak debil, dopóki nie dochodzi mnie dwóch kolesi. Widzę ich i dopiero teraz dostaję kopa. Napieram jakby to był początek biegu. Gubię ich po około 2 km na ostrym podejściu przed trawersem na Colada Meners. Ale, co ważniejsze, co naprawdę istotne, co pozwala się maksymalnie skoncentrować i zapomnieć o ogniu przeszywającym stopy: około 400 m przed sobą widzę pierwszą zawodniczkę, a na załamaniu trawersu grupkę, która mi uciekła. Już wiem, że ich dopadnę. Kwestia tylko w umiejętnym dobraniu momentu żeby ofiara nie zmieniła się w drapieżnika.
Catch me if you can
(Eric Clapton)
Idę tuż za nią na najstromszym podejściu, ale nie wyprzedzam. Ja mam znowu pełne akumulatory, a ona jest zmęczona. Podchodzę i odpuszczam, i tak parę razy. Mijam ją dopiero tuż tuż przed przełęczą i od razu zbiegam na dół. Odwracam się i widzę jak siada na szczycie, żeby złapać dech. Mnie bardziej interesuje widoczna w dole grupka uciekinierów. Cisnę za nimi starając się utrzymać równe tempo. Na punkcie ich dochodzę. Rzucają resztki arbuza i uciekają. Spokojnie napełniam bidony, zagryzam arbuzem i ruszam.
Wiem, że jestem 15. Liczyłem na więcej ale dobre i to. Wiem też, że może uda się ich dojść. W końcu zostało ok. 14 km. Początek nie jest obiecujący. Szlak znowu zmienia się w gabinet tortur najeżony sterczącymi wszędzie kamieniami. Mam nadzieję, że nie tylko mnie spowalnia. Cisnę ile się da aż dopadam „normalnego” szlaku. Jest z górki, czasami trochę asfaltu więc lecę. Nie truchtam – biegnę. Na początku udaje się wykrzesać ledwo 6:00, potem 5:30. W końcu na jednym punkcie kontrolnym mówią mi, że do mety 6 km, a do grupki ok. 2 min. Jak tu nie przypalić? Jak lecieć, żeby oni nie przycisnęli? Doganiam ich za 3 km i wciąż zwiększam prędkość. Jest już 4:50, 4:30. Więcej nie mogę. Mam nadzieję, że oni też. Wbiegam na przedmieścia Ordino, mijam kemping, w oddali majaczy wieżyczka kościoła – to tam jest meta. Odwracam się – nie ma nikogo. Przechodzę do marszu – teraz to już nie ma znaczenia. Wyliczyłem że będę 12. Wybiega Maro, truchtam do mety.
Kończę. Jest 37:18. Jest dobrze. Jest browar – jest nawet lepiej. Piję i idziemy do domu. Zaraz zrobi mi się potwornie zimno…
Midnight Blues
Gary Moore
*In my time of dying – Led Zeppelin
Byłem-widziałem-Michał ekstra ambitny facet-a to co zrobił w Andorze nie mieści się nawet w wyobraźni- szacun Michał 😉
Brawo! To strasznie ciężka trasa, byłam tam na Celestrailu – to tylko drobny ułamek Rondy, ale Pireneje mnie zachwyciły swoja dzikością i trudnością. Mam nadzieję wrócić w 2018 r. – tym razem właśnie na Rondę.
Michał to super gość, wszyscy bardzo go lubimy!