Kiedy latem zeszłego roku dowiedziałem się o triathlonowym wyzwaniu Harda Suka, nie mogłem się nadziwić, że ominęła mnie taka okazja. 4,5 km pływania w Zalewie Orawskim, 225 km na rowerze wokół Tatr i 55 km ich granią. Wow!
Napisał: Szymon Pietrowski
Przepiękny teren, no i zawody, które weryfikują kto jest mocny, a kto ma tylko lekki lśniący karbonowy rower, kolorowe buty i modny triathlonowy ciuch. Choć generalnie startuję w niszowych rajdach, w których liczy się nie tylko wytrzymałość i mocna psycha, ale może i przede wszystkim nawigacja, to okiełznanie Hardej Suki miało być wyzwaniem na lato 2016.
Jakże się cieszyłem, kiedy czytałem opis ubiegłorocznej imprezy. Że to jest po prostu „honorowa umowa kilku zapaleńców” i wpisowe to zero złotych. W mega-komercyjnym triathlonowym świecie, jak myślałem, takie rzeczy nie mają już prawa się zdarzyć. A jednak. Byłem przekonany, że w kolejnej edycji wystartuję na 100%. Do czasu póki nie poznałem wpisowego na kolejną edycję. 200 euro i wszystko jasne. Stwierdziłem wówczas, że to nie jest impreza dla mnie.
Bo jeśli teraz nie, to kiedy…?
Jednak w maju wziąłem pożyczkę i się zapisałem. W końcu nie wiadomo co będzie za rok. Od rajdowych znajomych pożyczyłem też piankę i rower (bo ma wiekowa szosa na góry się nie nadaje). Mama napiekła naleśników, spakowałem graty i nocą przed zawodami wyruszyłem na Podhale.
Rankiem zacząłem jeść… Dużo jeść.
Kojarzycie taką scenę z filmu Kondriatuka: „Dziewczyny do wzięcia”, kiedy kelner przynosi kolejną porcję bitej śmietany? No właśnie, tak wyglądałem, kiedy wtłaczałem w siebie trzecią michę wystudzonego spaghetti. W międzyczasie smarowałem naleśniki i patrzyłem na zegarek. Poustawiałem torby, jak na rajdowe przepaki – tak by kolega, który miał mnie supportować zgarnął wszystko do auta i przyjechał do T1, czyli strefy zmian po pływaniu. Wcześniej nie mógł, więc na start jechałem sam.
Nerrrwy
Trasa z Zakopanego wiodła przez mękę. Wyjechałem wcześniej… ale te korki. Jeszcze nie wystartowałem, a już cały zlany byłem potem. Stałem w korku, słońce parzyło, zegar tykał. Do Slanickiej Osady – miejsca startu dojechałem 35 minut przed początkiem zawodów. Dzwonię do organizatora, że jestem, ale w odpowiedzi słyszę, że już mnie nie wystartuje, „bo w regulaminie… i czas wydawania pakietów minął”, oraz że statek, który zabiera zawodników na środek zalewu już podpływa. Jestem w szoku. Z nerwów cały się trzęsę. Rozumiem, że gdy byłaby relacja live w telewizji, tysiące startujących, ale tu…? Dwudziestu kilku śmiałków chowających się gdzieś w cieniu pod drzewkiem w oczekiwaniu na statek, który jest po drugiej stronie Zalewu.
Załamany, bliski łez byłem gotów płynąć wpław jeśli nie wpuszczą mnie na pokład. Nie mogłem uwierzyć, że człowiek outdooru może być takim formalistą i biurokratą. Na szczęście był jeszcze drugi organizator Piotr, który podał mi czepek i uspokoił. Kibice konkurentów częstują mnie wodą, pomagają zapiąć piankę.
W słońcu jest ponad 40 stopni, ja zapięty w neoprenowej zbroi stoję z boku. Czekam w upale jak Krzyżacy przed bitwą pod Grunwaldem. Pot ciekł mi po ciele i kapał mi z rąk.
Statek transportuje nas na środek akwenu. Cisza. Atmosfera jest napięta jak struna w gitarze. Przed nami blisko 300 km do pokonania siłą własnych mięśni. Prócz Artura Kurka nikt nie wie jak to jest. Startujemy z wody. Nawigować mamy na oddalony o 4,5 km wielki pomarańczowy baner. Trzeba mocno wytężyć wzrok by go zobaczyć. Na szczęście jest piękna pogoda i w ogóle go widać. Ja jednak, jako pierwszy punkt orientacyjny wybieram sobie lepiej widoczne wzniesienie, pod którym przycumowane są statki i płynę trochę na nie.
Zanim jednak na dobre zacznę płynąć, w łydkę łapie mnie skurcz. Pokłosie przedstartowych nerwów. „No to mocniejszego kopania w wodę już nie będzie” – myślę. Mimo wszystko płynę w dużym komforcie. Absolutnie nie żyłuję tempa. Płynę tak jakbym był na wakacjach. Zadowolony, że zły szef z długą brodą dał mi w ogóle urlop. Jest piękna pogoda, woda ciepła, ładny widok po prawej (lewy okular mi zaparował więc nie wiem co po lewej), a ja macham łapkami. Czasem jakaś fala mną troszkę pokołysze to się trochę „dowadniam”.
Po pewnym czasie zbijamy się czteroosobową grupkę. Od czasu do czasu zaznaczamy swą obecność klepnięciem kolegi w nogę. Drugi skurcz w tę samą łydkę nie przechodzi jednak bez echa. Tym razem krzyknąłem tak, że jeden z płynących zatrzymał się obok i zapytał czy jest ok. Kłamię, że tak. ale już myślę gdzie są tabletki z magnezem.
Z wody wychodzę po godzinie i 16 minutach, zrelaksowany i nieco zdziwiony tak dobrym czasem.
W strefie zmian wita mnie ciągle poddenerwowany brodaty szef – organizator Marcin z komunikatem, że nie powinien mnie w ogóle dopuścić do startu, i że to tylko dzięki Piotrowi kontynuuję zawody. Jakże to miłe. Właśnie przepłynąłem najdłuższy dystans w moim życiu. Sprawdza sprzęt obowiązkowy i daje ostrzeżenie. Przebieram się powoli. Uchodzi ze mnie przedstartowe napięcie. Krzysiek – supporter pogania, a ja jem naleśnika. Znane mi dobrze ze wspólnej wyprawy Karpackie Wyzwanie: „ Nie ma czasu!”, wprawia mnie w doskonały humor.
Grzmi. Niebo, nie organizator. Ten wita już kolejnych przypływających.
Praktycznie zaraz po wyjeździe ze strefy T1 zaczyna się ulewa. Na 30-kilometrowym odcinku do polskiej granicy trzeba mocno ograniczać prędkość na zjazdach. Jest ślisko. Gdzieś obok szaleje burza.
Ząb
Pierwszym poważniejszym wzniesieniem jest podjazd pod Ząb. Moja taktyka to… za bardzo się nie przemęczać. Za dużo kilometrów przede mną. Jadę więc spokojnie swoim rytmem. Mimo to wyprzedzam kilku zawodników, którzy się pewnie nie grzebali tak jak ja w strefie zmian. Co pewien czas słyszę też doping supporterów, bądź rodzin rywali, których auta stoją na poboczu. Choć w teorii jestem konkurentem ich zawodnika oklaskują i mnie. To sympatyczne.
Zjazd do Poronina na śliskiej drodze w ruchu otwartym to nie jest jednak miejsce na rozwijanie dużych prędkości. Zjeżdżam zachowawczo koło 55 km/h. Podjazd pod Bukowinę Tatrzańską to już cięższa sprawa. Nie dość, że trudniejszy bo dłuższy, to po burzy zrobiło się parno, więc jakby ciężej kręci się korbą. Na zjeździe do Łysej Polany podczas jednego z ostrych zakrętów wpadam w mikro poślizg, przez co zmienia mi się trajektoria skrętu. Jakimś cudem udaje mi się zachować równowagę i zamiast w barierki wjeżdżam w krzaki. Adrenalina skacze mi tak, że jeszcze przez jakiś czas jeszcze trzęsą mi się nogi.
Przekroczenie polsko-słowackiej granicy, mimo że to dopiero 60. kilometr trasy rowerowej, było dla mnie pewnego rodzaju wyjściem ze strefy mentalnego komfortu. Powrotów nie będzie. Przeszedł mnie dreszcz, że dopiero tam, na Słowacji zacznie się prawdziwa rowerowa zabawa.
Krzysiek Mroszczak – mój supporter i wyprawowy kompan, bezwzględnie donosi, że zjeżdżam za wolno. Mnie jednak na szybsze zjazdy nie pozwala już ani głowa (boję się), ani bolące podczas mocno pochylonej pozycji lędźwie i ręce.Fizycznie czuję się doskonale, no może trochę cisną mnie nowe szosowe buty. Krzysiek dba bym jadł i pił regularnie. Mija mnie auto organizatora, kciukiem w górę potwierdzam im swą dyspozycję.
W Tatranskiej Łomnicy czuję się jak w Alpach. Po prawej wyrastają olbrzymie ściany Tatr Wysokich, za którymi chowa się już słońce. Jest troszkę pod górkę, można podziwiać widoki. Słyszę też skierowany w moją stronę doping z balkonów tamtejszego ośrodka wczasowego i się zastanawiam czy mnie z kimś pomylili, czy też przygotowują gardła do sobotniego meczu Polska – Szwajcaria.
Robi się ciemno
Łagodny podjazd pod Strbskie Pleso w ogóle nie robi na mnie wrażenia i aż jestem zdziwiony, że to już 110 km. Połowa trasy rowerowej za mną, a przed… choć ponad 110 km, to tylko jeden poważniejszy podjazd, przed którym tak ostrzegali koledzy, którzy robili tę pętle wcześniej.
Pyk pyk i po połowie
Mimo że nikogo od dawna nie dogoniłem to cieszę się, że połówka trasy tak sprawnie poszła. Jest ciepła noc, ale Krzysiek radzi założyć wiatrówkę na zjazd. Przede mną 50 km drogi w dół do Liptowskiego Mikulasza. Będzie szybko, a jak szybko to będzie też chłodniej. Na pierwszym szybszym zjeździe przekonuję się jednak, że szybkie zjazdy na wybojach nie będą aż takie szybkie. Źle zamocowana do lemondki lampka mi na nich skacze i nagle przestaję cokolwiek widzieć.
Zamiast to naprawić, jak debil kontynuuję tę formułę szybszej jazdy do pierwszej nierówności. Hamulec, poprawianie lampki i powtórka… Zamiast plastrem jakimś przykleić, stracić na to nawet minutę, czy dwie, uparcie wierzę w słowackich drogowców, że już teraz będzie piękny asfalt i kontynuuję ten niekomfortowy i nieefektywny zjazd. Gdzieś w połowie drogi do Mikulasza dostrzegam czerwone migające światełko innego zawodnika. Przyspieszam i mijam Stephena Dersleya. Daje mi to kopa do jeszcze mocniejszego ciśnięcia w pedały.
Sam Liptowski Mikulasz przejeżdżam jak erka na sygnale. Nie patrzę na zegarek, ale domyślam się, że to dość imprezowe godziny, bo dość dużo ludzi na ulicach. Zakładałem być tu później, kiedy pójdą już spać, więc jest dobrze. Mentalnie przygotowuję się na podjazd na Zuberec. Moje bogate menu, czyli naleśniki, banany i batony dają radę. Nie mam żadnych oznak kryzysu. Do mety etapu już tylko 70 km.
Niestety podwinęły mi się spodenki i czuję obtarcie w okolicach pachwiny. Krzysiek jak zwykle bezwzględnie doradza, że trzeba po prostu jechać i to skończyć, teraz już nic mi nie pomoże. Kiwam głową, bo wiem, że to prawda. Nie ma sensu się łudzić. Choć to niełatwe, bo szczypie jak diabli, staram się odganiać od tego myśli. Skupiam się więc tylko na ostatniej przeszkodzie o nazwie Zuberec. Osławionej górskiej premii podczas Tour de Pologne.
Jest bardzo bardzo cicho, nie słyszę niczego prócz szumu kręcącej się korby. Czyżby Słowacy nie mieli psów?
Zuberec
Na stromym 7-kilometrowym podjeździe Krzysiek bezlitośnie podaje komunikaty ile jeszcze do wierzchołka. Świadomość tego, że do mety już naprawdę blisko znieczula mnie. Jadę swoje, oczekując jeszcze większej stromizny lub wypłaszczenia. Czasem dla wygody staję na pedałach. Z monotonii rytmicznego oddechu wybija mnie spadający łańcuch. Upadam przyspawany do pedałów. Mam z nimi jakiś problem, bo nie mogę się wypiąć leżąc. Support kawałek przede mną. Leżę więc z nadzieją, że Krzysiek zorientuje się, że coś jest nie tak, i daję znaki świetlne lampką. Po kilku minutach przyjeżdża by oswobodzić mnie i pomóc wstać. Uff…
Zjeżdżam. Choć poobijany po upadku, we wnętrzu cały się już cieszę. Na zewnątrz klnę, bo przez źle zamocowaną lampkę na wyboistym i dziurawym zjeździe do Oravic muszę co chwilę hamować by poprawić lampę.
Pierwsze światła cywilizacji wskazują, że do Polski tuż tuż. Krótkie ale treściwe 12-procentowe podjazdy nie robią wrażenia na nogach ani płucach. Jestem lokomotywą. Silnik sprawuje się świetnie. Zachowawcze tempo nie zajechało napędu. Mijam termy w Oravicach, w których smażyłem się ze znajomymi w Sylwestra po zimowej wyprawie granią Tatr Zachodnich. Przypominam sobie ten ekstatyczny stan, jakim było dla ciała 60 stopni różnicy.
Granicę przejeżdżam z hukiem. Wiwatuję na cześć powrotu do kraju. Niebo mi wtóruje i po prawej co rusz rozbłyskują flesze nadchodzącej burzy. Krzysiek nieustannie pyta na co mój żołądek ma ochotę. Czasem mi się zdaje, że mój kompan jest zmęczony bardziej ode mnie. Nie dziwię się… taka jazda samochodem musi być nudna. Tym bardziej jestem mu wdzięczny, że poświęcił mi swój czas. Taktyka częstego posilania się na rowerze sprawdza się w 100%. Naturalne jadło świetnie toleruję.
Choć dojazd do T2 wydaje się już tylko formalnością Witów wydaje się nie mieć końca. Ostatnie 10 km lekko pod górkę jest ciężkie. Głównie dla głowy. Przede wszystkim dlatego, że założyłem sobie, że od skrętu do T2 będzie bliżej.
W strefie zmian znowu trochę się guzdram. Aśka Garlewicz, która przyjechała 2 minuty przede mną, szybko wylatuje na trasę biegu. Jedyna kobieta w stawce. „Harda…”, myślę. Ja muszę trochę rozprostować kości. Dać odpocząć zbitym lędźwiom. Zaczyna padać. Błyska coraz jaśniej, grzmoty przybierają na sile.
Przed wybiegiem mam więc trochę zagwozdki jak się ubrać. Skoro tu pada i się schłodziło, to wysoko na grani będzie w trakcie deszczu naprawdę zimno. Krzysiek radzi bym ubrał się cieplej. Wie co mówi, w końcu to góral i goprowiec. Między organizatorami trwa narada co robić. Burza na grani to już nie jest sprawa testu wytrzymałości, to rosyjska ruletka. Kogoś może trafić. Wyciągam więc cięższą kurtkę, którą miałem na wypadek ulewy na etap rowerowy. Zakładam bluzę biorę rękawiczki z goretexu, choć zdaję sobie sprawę, że to wszystko za dnia, kiedy wyjdzie słońce mocno mnie dociąży. Biegnę bez supportu więc plecak mam wyładowany pod korek. Zabieram ze sobą bardzo dużo jedzenia, by nie tracić czasu stojąc w schroniskowych kolejkach do baru. Przeczekuję najmocniejszy opad, piję ile wlezie i ruszam. Jestem szósty. Czuję moc i choć mam godzinę i 15 minut starty do Artura Kurka – guru sportów arcywytrzymałościowych, nie tracę nadziei, że to właśnie na etapie biego-treku będę niwelował stratę do pudła. Mam już trochę doświadczenia zebranego na rajdach 24 h+ i wiem, że czym dłużej trwają zawody, tym dla mnie lepiej.
Zmiana planów
Po kilku kilometrach truchtu pod górę muszę się rozbierać. Deszcz już ledwo siąpi. Cały paruję. Pod nosem klnę, że nie pobiegłem va banque na lekko. Ale trudno. Tuż przed schroniskiem na Polanie Chochołowskiej wyprzedza mnie auto organizatorów, powiadamiając o zmianie trasy. I że więcej informacji w schronisku. Pod schodami mijam się z późniejszym zwycięzcą – Bartkiem Czyżem, który biegnie w przeciwnym kierunku.
Wchodzę do schroniska. Szoook! Ile tu chłopa… Nie liczę wszystkich ale jest ich tu sporo. Dużo więcej niż się spodziewałem. Nie wiedziałem wtenczas, że to supporty rywali. Zrzucam ciężki plecak. Nie ma za to Aśki, która powinna tu dotrzeć chwilę przede mną, a której nie mijałem po drodze. Widać martwi to organizatora. Choć burza już wybrzmiewa, zapada decyzja o zmianie trasy, w związku z niebezpieczeństwem kolejnej nawałnicy na grani. Podobno będzie bliżej, bo odpada odcinek Wołowiec – Siwy Zwornik – Ornak. Nie jestem tym faktem jakiś mega zadowolony, bo jak już pisałem, wolę kiedy jest dłużej.
Do Schroniska na Ornaku mamy biec przez Iwanicką Przełęcz. W schronisku w dolinie czas stop. Trwają licytacje kto po kim i ile minut. Wychodzi na to, że dopiero stąd zaczniemy naprawdę nasz etap biegowy, wypuszczani w odstępach w jakich wychodziliśmy po rowerze. Wylewam wodę z bidonów, bo ciężki dłuższy odcinek zmienia się w krótszy. Zazdroszczę przybyłemu do naszego pit stopu Bartkowi Durmajowi lekkiego pasa biegowego. Mój plecak przy tym pasie wygląda masywnie. Wreszcie przybiega Aśka z supporterem. Pomylili trasę i pobiegli zielonym szlakiem prosto pod Wołowiec. Na dalszy bieg organizator wypuszcza ich jednak 15 minut przede mną.
Bo jeśli się gubić, to nie indywidualnie
O godzinie 5.15 wybiegam. Jest już jasno. Nieopodal spotykam Aśkę z kolegą wracających pod górę do schroniska. Wpierw myślę, że może czegoś zapomnieli. Dowiaduję się jednak, że żółtego szlaku (w który kazał nam skręcić organizator) poniżej nie ma. Ja niestety nigdy nie chodziłem na Ornak przez Iwanicką Przełęcz, więc nie wiem gdzie dokładnie ma być ten szlak. Z podglądowej mapy w schronisku wychodziło, że miał być to drugi szlak odbijający w prawo.
Zaraz obok jest jakiś żółty szlak razem z czerwonym i decydujemy się tam skręcić. Choć wszystko mi mówi, że to jest za blisko schroniska. Czuję się niepewnie. Oglądam się za siebie, patrząc czy Aśka z supporterem idą pod górę tą samą drogą. Idą, ale jakoś wolno, bez przekonania. Szlak żółty jest opisany jako papieski. Prócz tego żadnej informacji. Dedukuję, że papież na pewno chodził do schroniska na Ornaku i wrzucam trzeci bieg. Po jakimś czasie szlaki idealnie się rozchodzą jak te, które widziałem na mapie w schronisku. Jest dobrze. Biegnę, lecz nagle… szlak się kończy przy strumieniu. Kaplica.
Jest kapliczka i koniec.
Dochodzi szósta. Stoję zwrócony w stronę strumienia, za którym widać tylko chaszcze. Cały spływam potem. Gdyby to był rajd czesałbym teren by odnaleźć ów szlak po drugiej stronie.
Why always on me, my lord?
Zbudzone święte gzy słyszą moje bluźnierstwa i zaczynają kąsać. Zbiegam w dół. Z radosną nowiną mijam Aśkę. Jej twarz nic nie wyraża. Wiem, że taka wtopa to koniec marzeń o dobrym wyniku. Wracam do punktu wejścia na ten felerny szlak. Stamtąd zbiegam kilka minut drogą w dół, znajdując już dobrze oznaczony szlak. Mam trochę pretensji, że nie dostaliśmy tak prostej wytycznej od orga, by skręcić w szlak żółty zaraz za mostkiem, przy zrywce drewna. Przecież to bieg liniowy, nie na orientację. Mocno cisnę do góry. Szlak pokazuje 1.15 do Iwanickiej Przełęczy, gdzie jestem po 30 minutach. Wściekły, po mokrych kamieniach zbiegam do schroniska.
Schronisko na Ornaku
Na jedynym na trasie punkcie odżywczym wciągam co mogę, dziewczyny pomagają napełnić bidony. Rozmawiam z innymi zawodnikami. Ostrzegam supportera Aśki zdziwionego długim niepojawianiem się jego zawodniczki, że może być zła. Słyszę też motywującą rozmowę o podejściu pod Krzyżne. Ja niestety sportowo wiem, że już nic nie ugram na tych zawodach. Że czołówka za daleko, a ja za głupi. Wraz z Kamilem Ostapskim i jego supporterem Krystianem ruszamy pod Ciemniak. Tu popełniam chyba pierwszy i jedyny poważny błąd żywieniowy. Mam szybsze od chłopaków tempo i po jakimś czasie znikają mi nie tylko z pola widzenia, ale i słyszenia. Uważając, że skoro tak dobrze napiłem się na punkcie żywieniowym, to pić na forsownym podejściu za wiele nie muszę…. Błąd!
Czym bliżej wierzchołka tym bardziej słabnę i mocniej pulsują mi skronie. Coraz wyraźniej słyszę też nadchodzących chłopaków. Dopiero na wierzchołku wraca mi rozum do głowy i wypijam ponad połowę wody z bidonu. Jem też jakieś żele, batona, tabletki z elektrolitami i trzymając tempo chłopaków czekam na energetycznego kopa. Kop przychodzi dopiero koło Małołączniaka i tam powoli zaczynam się od chłopaków oddalać. Żele działają, jednak efektem ubocznym wymieszania ich z izotonikiem jest spora ilość gazów. Oszczędzam na szlaku tylko najładniejsze turystki. Resztę zostawiam w mojej chmurze, za co w duchu przepraszam.
Na Kondrackiej Kopie ktoś mi mówi, że jestem siódmy, co wcale mnie jednak nie cieszy. Chciałem być wyżej, do cholery! I wcale nie chodzi mi tutaj o Rysy… Na Kasprowym odbijam ze szlaku do kolejki by zatankować trochę wody i coli. Od Ciemniaka piłem jak… Jakbym się wcześniej odwodnił. Spragniony nie odgazowałem coli. Brzuch urósł mi zaraz jak balon. Słońce operuje coraz wyżej. Dochodzi jedenasta. Wracając na szlak znowu spotykam Kamila i Krystiana – chłopaków z Vege Runners. Po strasznie nieprzyjemnej ścieżce razem zbiegamy do Murowańca.
Murowaniec
Mimo że porządnie napiłem się chwilę temu (na Kasprowym), to pod samym schroniskiem Murowaniec robi się tak przyjemnie i towarzysko, że postanawiam usiąść i w końcu zjeść te ciężkie kabanosy i bułę, które noszę w plecaku. Zdjęcia, wygłupy i posiłek trwają ponad 25 minut. Supporterzy wychodzącego właśnie Wojtka Dębickiego zostawiają nam colę, co mnie strasznie cieszy, bo nie muszę iść po nią i czekać w kolejce. Mój żołądek ciężko znosi te chemiczne żele, więc na kłopoty zawsze sprawdza się cola. Wychodzimy ze schroniska około 11.30 i choć na tabliczce 2.45 na Krzyżne wiem, że chcąc zdążyć na mecz na 15 do Morskiego Oka trzeba się streszczać i koło 13 być na przełęczy.
Tymczasem robi się bardzo, bardzo gorąco. Słońce na odkrytym terenie mocno daje się we znaki. Korzystamy więc z darmowej kąpieli w strumieniu, w którym schładzam się tak konkretnie, że przez kilka minut kicham jak kot.
Step by step, uuu babe!
Chłopaki puszczają mnie przodem. Ja wcale nie lubię tak tej piłki nożnej, ale musiałem sobie znaleźć cel, deadline, by cisnąć i skończyć ten „spacer” jak najszybciej. Staram się więc zbyt często nie zadzierać głowy do góry, by się nie przerażać ile mi jeszcze zostało do upragnionych 2112 m n.p.m. Przełęcz Krzyżne była dla mnie takim samym punktem jak Zuberec na trasie rowerowej. Ostatnia poważna przeszkoda przed metą. Wybija trzynasta. Jestem na przełęczy. Gdzieś obok kręci się burza.
Na zbiego-zejściu z Krzyżnego wydaje mi się, że widzę gdzieś niżej Wojtka Dębickiego. Boję się jednak ryzykować szybszego skakania po tym ciężkim terenie, by czegoś sobie w końcówce nie zrobić. Świadomość tego, że nogi już słabsze, skutecznie powstrzymuje mnie przed rozwijaniem większej prędkości. Staję co chwila, by wyciągać z plecaka dzwoniący telefon. Mam w pamięci sytuację ze schroniska kiedy telefonu nie odbierała Aśka, co przy trwającej na grani burzy przyprawiało orga o nerwy. Myślałem więc, że dzwoni ostrzec przed kolejną i chciałem uspokoić go, że ja już jestem pod granią.
Kiedy w końcu dobiegłem do Wojtka okazało się, że wcale nim nie jest. Że to tylko jakiś podobnie ubrany turysta, sportowiec. Ech. Uleciało ze mnie troszkę powietrza. Zwalniam i podziwiam widoki Doliny Pięciu Stawów. Niekończąca się droga do popularnej „Piątki” nadwyręża mą nadzieję, że na ten mecz to się uda. Walka z kontuzjogennym terenem powoduje, że zapominam trochę o jedzeniu. Zbliżając się do schroniska znowu zauważam Wojtka, tym razem prawdziwego, tyle że on już z niego wybiega, a ja jeszcze mam doń kawałek drogi. Muszę zresztą zatankować.
Na ostatnim podejściu, na Świstówkę, próbuję zaatakować jeszcze raz. Na mapie podejście wygląda bardzo łatwo. Jednak zbyt szybkie tempo na początku (goniłem supportera Wojtka, który cofnął się po kije) spowodowało, że trochę mnie postawiło. I znowu żel, baton, woda. Trzeba się zebrać, bo meta już niedaleko. Zbliżający się do mnie szybko głęboki oddech jakiejś turystki dał mi do myślenia, że chyba przesadziłem z tym restem, i trzeba się wziąć w garść. Mocniej łapię kije, skaczę po kamorach i napieram pod górę.
Zbieg do Morskiego Oka to już tylko formalność. Ale nie widząc króliczka – ciężko go gonić. Tuż przy wylocie na drogę do mety spotykam wypoczętego zwycięzcę – Bartka Czyża. Spojrzałem, pogratulowałem, i wleciałem na metę. Chciałbym kiedyś tak jak on…
Była 15.08, a Polska zaczynała natarcie na szwajcarską bramkę. Mogę więc powiedzieć, że zdążyłem. No prawie…
Świetna relacja, czyta się jednym tchem. Gratuluję dobrego czasu 🙂
Tak właśnie wyglądają prawdziwi gladiatorzy! Nie ledwo zipiąca góra mięśni! Serdecznie gratuluje i bardzo podziwiam uczestników. 19 godzin to ciężko byłoby usiedzieć na tyłku a co dopiero taki ogień! Jeszcze raz powtórzę! Pełen szacun!