Zaczęła się ciężka orka. Z mocy zostały wiórki. Po 130km przewalania się przez Alpy, słowo „świeżość” wymknęło się ze słownika.
Postanowiliśmy dziś zacząć baardzo spokojnie i sprawdzić czy da się z tego etapu zrobić dzień wypoczynkowy. Ale jak tu odpoczywać mając do przejścia 46,5 kilometra i do tego z ponad 2km przewyższenia.
Na pierwszym podejściu daliśmy się wyprzedzać praktycznie wszystkim. Dopiero po 15-20 km ułożyliśmy się w stawce i na podejściach nadrabialiśmy nieco pozycji.
Etap wyglądał tak: Od startu wielkie podejście ok 1000m w pobliżu stoku narciarskiego (Sam stok w Kitzbuhl to jakiś kosmos – nie wyobrażam sobie zjazdu tamtędy). Szlak był na szczęście poprowadzony zakosami. Potem łagodnymi szutruwkami w dół przez jakieś 10km i stromo na górski grzbiet – około 2000m n.p.m. Pewnie gdyby nie mgła -widoki byłyby bajeczne. No ale mgła.pozwalała oglądać tylko kamienie pod nogami i kilkadziesiąt metrów w przód. Na podejściach sporo się holowaliśmy. Organizator zabronił używania holu (głupia sprawa gdy taką rzecz ogłasza się na 5 minut przed rozpoczęciem zawodów, a nie np. na 5 mies.) Ciągnęliśmy się więc na kijach – to już dozwolone. Etap kończył się 10km zbiegiem po fajnych ścieżkach i z końcówki asfaltowej z widokiem na Neukirchen.
Skończyliśmy po 7 godzinach i 19 minutach. Gdzieś w połowie stawki. Dokładnie – nie wiem na której pozycji, ale nie ma to w tej chwili znaczenia. Magdzie spuchło nieco zgięcie nogi (na wierzchu – tam gdzie kończy się but i przechodzą jakieś mięśnie odpowiadające za kłapanie stopą po asfalcie, a właściwie – powstrzymujące za mocne klapanie na zbiegach). Ma zapalenie w tym miejscu.
Ale mimo tego że cierpimy – zawody są super. Warto przewalić się przez Alpy. Miasteczka, szlaki, góry wielkie jak smoki – to wszystko warto zobaczyć z bliska i posiedzieć w tym klimacie. Organizatorzy urządzili dziś pasta party na szczycie góry (pasta party mamy tu codziennie). Wszyscy mieli darmowy wjazd na kolejką linową na szczyt i tam się objedliśmy do rozpuku. Nieco gorzej jest ze spaniem. Dziś obóz został urządzony w szkole, ale miejsca przygotowano tak mało, że woleliśmy wyciągnąć z samochodu namiot i rozbić się na campingu.
Jeśli chodzi o sprzęt: chwilę o plecakach. Ja biegam z inov-8 race elite 15 – jednym z najlżejszych plecaków tej pojemności. W środku mam bukłak. Biorę ze sobą około litra i przy tych warunkach przywożę na metę trochę. Najwięcej korzystamy z bidonu, który raz po raz napełniamy na punktach żywieniowych lub w strumieniach. Magda testuje plecak „z przyszłości” – malutki inov-8 race elite 8, który ma boczne kieszenie zamiast na pasie to umieszczone bardziej z tyłu. Można w nich nosić bidony, ale ze względu na suwaki – nadają się też na żele czy batony.
Foto: Piotr Dymus
Zostaw odpowiedź