[pro_ad_display_adzone id=”5924″ background=”1″]
Koledzy mówią, że dobrze pobiegłem. Że stawka mocna (koledzy z Wysp tak twierdzą, dodają nawet, że nie pamiętają tak mocnego składu na swoich wyścigach), więc 19. miejsce na 300 zgłoszonych to dobra rzecz. No i za plecami została Jasmin – i nie chodzi o moją męską dumę. Choć o to pewnie też trochę. Ale ona ma rekord prestiżowej pętli Charlie Ramsay Round – nie wśród kobiet. Wśród wszystkich. No i mieszka tu w Szkocji i biegła rok wcześniej, więc znała teren.
Glen Coe to trudny bieg. To coś czego się nie da powtórzyć w Polsce, nawet jeśli puści się biegaczy Orlą Percią. 4700 metrów przewyższenia. Oficjalny dystans to 55 km, ale mi na mecie Garmin pokazał ciut powyżej 51 (wiem, że paru osobom też wyszły przykrótkie pomiary). Więc gór na tej trasie jest co nie miara. I charakter terenu wymagałby puszczenia zawodników w Tatrach Zachodnich, ale poza szlakiem. A tego nie wyobrażam sobie. Więc póki co jeśli szukacie elementów wspinaczkowych na zawodach, bardzo stromych ścian, czy grani upstrzonych turniczkami to trzeba jechać za granicę. W tym roku powstał nawet cykl takich imprez w Europie.
Przygotowanie
W cyklu Skyrunning Extreme były 3 imprezy o wyjątkowej skali trudności. Dystans niezbyt długi, ale sporo powietrza pod tyłkiem i bardzo wolne tempo: Tromsø Skyrace w Norwegii, Trofeo Kima we Włoszech i Glen Coe Skyline w Szkocji.
Mnie udało załapać się na tę ostatnią. Nieco przypadkiem, bo kolega, który był wcześnie zapisany, uległ kontuzji. Na przygotowanie miałem dwa miesiące. I mało i dużo. Biegałem cały czas w górach (mieszkam w Bielsku-Białej u podnóża Beskidu Małego), ale na takie wyzwanie nie wystarczą szlaki Beskidów. Tu trzeba trochę bardziej specjalistycznych umiejętności. Przede wszystkim przewyższeń. Na trasie w sumie sporo czasu spędza się maszerując pod górę, więc w tym wypadku nawierzchnia nie jest tak istotna, a ważne stają się metry w pionie. Postanowiłem więc, że w sierpniu odpuszczę całkowicie myślenie o kilometrach, a skupię na przewyższeniu. Sprawdziłem na Stravie, że w dobrych miesiącach – w maju i kwietniu, robiłem w miesiącu po 13 km pod górę. Więc na sierpień ustaliłem cel na poziomie 18 km. Czyli średnio około 4000 m w tygodniu. Sporo jak na nasze podwórko, ale jak na standardy biegaczy alpejskich – ciągle mało. Jednak bałem się przegiąć.
Moje treningi i tak wyglądały dziwnie, bo czasem sprowadzały się do powtarzania tego samego podbiegu dwa razy, albo wyszukiwania najbardziej stromych stoków w okolicy – poza szlakami. Po to tylko by wyrobić normę. Chodziło nie tylko o to by lecieć w górę, ale też by nogi wiedziały jak się zachować, gdy długo pracują w dół. No i żeby trochę kamieni było. Z tym najtrudniej w Beskidach. Ludzie narzekają na kamienie, ale tak naprawdę to trzeba mocno szukać by znaleźć coś naprawdę parszywie niewygodnego czy twardego i technicznego. Albo żeby trafić na skalne schody. Tego musiałem szukać w masywie Babiej Góry (dwie wizyty) oraz w Tatrach (niestety udało się dotrzeć tylko raz).
Te dwa miesiące to wcale nie była nuda. Bawiłem się w bicie rekordów na podbiegach. W każdym tygodniu trafiał się jeden lub dwa treningi bardzo szybkie. Może nie długie, ale szybkie. Do tego dorzuciłem nieco pracy ze sztangą. Tak raz w tygodniu.
Logistyka
Jak już miałem naklepane w sierpniu 20 km pod górę (wyszło nieco ponad plan), to pozostało wsiąść w samolot i trafić do Szkocji. Postanowiłem zrobić dłuższy rekonesans. Tydzień w okolicy zawodów. Tak, żeby zobaczyć większość trasy, oswoić się z warunkami, trochę poszlifować technikę. No i by na koniec odpocząć bez maili, bez telefonów, które zwykle wypełniają mi dzień.
Do Glen Coe najlepiej dotrzeć z Edynburga lub Glasgow. To niecałe trzy godziny jazdy z lotniska. A lot to też trzy godziny. Dzięki naszym rodakom pracującym na Wyspach, połączeń jest dużo i łatwo znaleźć coś taniego. Zdecydowałem się na wypożyczenie auta (ok. 100 zł dziennie), po to by móc swobodnie poruszać się po okolicy i docierać we wszystkie zakątki regionu. Spanie udało się znaleźć w schronisku. Też około stówki. Ale tu tanio nie jest i musiałem się pogodzić.
Rekonesans
Ważne, że mieszkałem pod samymi górami. Że były za oknem i mogłem w każdej chwili ruszyć. Już w poniedziałek (6 dni przed biegiem) zrobiłem najtrudniejszy fragment trasy – Curved Ridge. To eksponowane podejście po skalnym żebrze. Jeszcze nie wspinaczka, ale bieganie też nie. Po angielsku mówią na to „scrambling”. Szlak oczywiście nieoznaczony w terenie. Trzeba wyszukać opisu, topo (we wspinaczkowym żargonie to opis drogi – przyp. red.), a potem szperać w terenie za właściwą ścieżką. Wspinacze dobrze znają problem z wyszukiwaniem wejścia w drogę. Ja na górskich wspinaczkach ostatnio byłem 15 lat temu, więc nie czytam dobrze formacji skalnych i nie byłem w 100% pewien czy wbiłem się w dobrą drogę. Na szczęście był ze mną Alistair – biegacz poznany w schronisku, który miał spore i świeże górskie doświadczenie, więc razem wbiliśmy się w skałę. Bez asekuracji, na mokro. Nastawiając najwyżej na wycof.
Przeczytaj również relację Krzyśka z rekonesansowych treningów w Glen Coe.
Pierwsze przejście było ciężkie. Naprawdę bałem się wysokości i tego jak będę czuł się w czasie zawodów, gdy obok tupać będą inni zawodnicy. Albo jeśli utknę gdzieś na ścianie. Dlatego też powtórzyłem Curved Ridge raz jeszcze w czwartek. Na spokojnie i w dużej mierze na sucho. W międzyczasie obejrzałem też Aonach Eagach – drugi fragment anonsowany jako „powietrzny”. Grań pozioma, ale eksponowana i pełna turniczek, załomów, prożków. Masy podejść po 10-20 metrów. Ją też zrobiłem dwa razy. W tę i na zad. Zauważyłem, że powrót poszedł mi dużo sprawniej. Może to za sprawą obeznania ze skałą, może z powodu wiatru, który podsuszył skałę.
Najważniejsze było to, że dzięki czterem treningom udało mi się przyzwyczaić nieco do szkockich gór. Nie szukałem tam dodatkowej mocy (bez sensu myśleć o „dotrenowaniu” w ostatnim tygodniu). Ale technikę da się poprawić. I zastanowić nad sprzętem czy taktyką.
Dane
Wiedziałem na pewno, że będzie wolno. Skoro rok wcześniej na krótszej trasie zwycięzca wykręcił tempo rzędu 9:30 min/km to trzeba się szykować na długie siedzenie na trasie. Patrzyłem trochę na czasy treningów i widziałem, że nawet płaskie odcinki pokonuję powyżej 6 min/km, a jak zrobiło się stromo w górę to skoczyło nawet do 15 min/km. A na grani Aonach Eagach nawet pod 20. Nawet w dół zdarzały się superwolne fragmenty. Śliskie, kamieniste, strome. Tam gdzie jeśli odjechała Ci noga, to jechałeś kawałek w dół stoku. A lecieć twarzą w przód po prostu nie można.
Taktyka
Bieg podzieliłem sobie na kawałki. Najpierw rozbiegówka w łatwym terenie. Łatwy oznacza 600 m pod górę na 10 km. Ale to szerokie szlaki. Tam charty mogą się rozpędzić, stawka się rozciąga. Moją rolą było tylko rozgrzanie się. Żadnych gwałtownych ruchów. Jak ktoś chce wyprzedzać – proszę bardzo. Dziewczyny przede mną machają kucykami? No problem! Niech machają.
I tak ten pierwszy fragment poszedł szybko. W godzinę przeleciała dycha. A przecież było tam spore podejście! Jak na skalę polską przynajmniej. Taka Jaworzyna Krynicka. Ale potem zaczęły się prawdziwe stromizny i niespodzianki.
Curved Ridge otoczyli ratownicy. Nie zapewniali co prawda żadnych poręczówek czy łańcuchów, ale bacznie obserwowali czy wszyscy pewnie się czują w ekspozycji, czy nikt nie łapie telegrfafów (nerwowej trzęsiawki – w żargonie wspinaczkowym – przyp. red.). No i trasa była świetnie oznakowana. Tak, że jakoś omijała dwa najtrudniejsze fragmenty, które znałem z rekonesansu. Słowo daję – wszystkie trudności udało się po prostu wessać w marszu. To tam też minąłem Christopha Le Saux – może to już starzejący się zawodnik, ale tytułów ma mnóstwo i zostawić go za plecami… to było przeżycie. Grań jest przepiękna. Z widokami na doliny. Z suchą skałą w rękach i pod nogami dawała sporo komfortu. Tam też trafił się najstromszy kilometr – 440 metrów pod górę. Lawirowanie, stąpanie po małych stopieńkach. Cały czas opierając ręce o stopnie. Nie patrzyłem w dół. W ogóle starałem się nie myśleć o ekspozycji i robić swoje. Pomogło. I znów okazało się, że tempo wcale nie jest tak wolne. Na grani spędziłem 45 minut. Za nią startował klasyczny szkocki grzbiet skąpany we mgle. Niby ścieżka, a jednak masę luźnych kamieni. Niby płasko, a jednak wolno. Zresztą niedługo siedzieliśmy w tej chmurze. Po dwukilometrowym trawersie zaczął się stromy zbieg. Taki częściowo w trawie, częściowo po piargu. Do tego trochę płyt z cieknącą wodą. Wolno. Wolno jak cholera, a obok już drugi zawodnik kuśtyka ze skręconą kostką. Trzeba uważać. I tak 600 metrów w dół. Na dwóch kilometrach w poziomie. A potem zmiana biegu i szybkie tankowanie wody w strumieniu i ściana w górę. W pięknym słońcu.
Dobrze
Po dwóch godzinach zacząłem czuć się naprawdę dobrze. Nie chciałem zapeszać. Ale na podejściach miałem spokojny oddech, mięśnie nie bolały, a mimo to powolutku mijałem kolejnych zawodników (no i te dziewczyny z kucykami). 400 metrów pod górę po trawach, a potem znów w dół. Jak na huśtawce. Tym razem łagodniej i momentami szybko. I tam jak miałem w nogach półmaraton, dostałem pierwsze informacje o zajmowanej pozycji. – Coś między 33 a 34! – Krzyknęli mi chłopaki supportujący Natalię Tomasiak.
Nagle zrobiło się pustawo. Przede mną nic, za mną jeden biegacz. I ta przestrzeń. Słoneczna dolina o stromych zielonych ścianach. Dnem płynie potok, a obok niego mała ścieżka. Bajkowo. Tak przez trzy kilometry. Znów tankowałem w potoku, zagryzałem tabletką z elektrolitami (bo nie używałem izotoników – tylko wodę znalezioną w górach). Zagryzłem żelkiem. Miałem też batony, ale kruszyły się i ciężko było je żuć. Przy głębszych wdechach pchały się do płuc.
W końcu dolina ustąpiła ścianie. A później grani. Mozolnemu drapaniu się w górę, znów 500-700 metrów. Ale miałem już cel. Grupkę siedmiu osób tak o trzy minuty przede mną. Udało się ich dogonić w pół godziny. Gdzieś po 27 km miałem już prawie wszystkich. A zaczynała się właśnie grańka, którą należało pokonać w dwie strony – zdobyć wierzchołek i wrócić do głównego grzbietu. Malownicze toto. Nawet w chmurach. Rude piargi, zielone mchy i trawy. Trochę różowych głazów. W końcu widać zawrotkę. Ale chwilę wcześniej liderkę wśród kobiet – Jasmin Paris. No i Konrada Rawlika – jej męża. Mieszkają w Edynburgu. Konrad zajmuje się genetyką, Jasmin jest weterynarzem. No i biegają jak wściekli. Na Walentynki zrobili sobie wycieczkę: Bob Graham Round. Ot tak, w ramach romantycznego wypadu przebiegli 100 km i około 9000 m w pionie. Po śniegu i poniżej 24 godzin. Są niesamowici. Ale tym razem okazało się, że są też w moim zasięgu.
Po kwadransie dogoniłem Konrada. Mówił, że czuje się trochę chory, ale nie dawał za wygraną. Zwłaszcza, że nadchodzący zbieg to była ma-sa-kra. Śliski, paskudny, nie dający się rozpędzić. Kamyki wetknięte w trawę, tylko po to by się lepiej ślizgać. Nie wierzę by jakiekolwiek buty trzymały na takiej paskudzie. Zwłaszcza, gdy pojawiły się płyty, a na nich trochę glonów. Nie. Żadna guma, żadnego producenta nie zapobiega przed upadkiem na takiej nawierzchni.
Wywaliłem się ze 2-3 razy. Brodacz przede mną też. Raz zwalił się wprost do sporego strumienia. Na trzech kilometrach zlecieliśmy kilometr w dół. W pół godziny! Zbieg z prędkością marszu po płaskim! I to w czasie zawodów. I to bez zgonu.
W końcu brodacz ustąpił mi miejsca i jako tako dociągnąłem klnąc i krzywiąc się do punktu kontrolnego na dnie doliny. – Dwudziesty trzeci! – krzyknął mi któryś z polskich kibiców. Super! Pomógł zatankować coli w bidon. I tyle pamiętam z punktu kontrolnego. No i to, że czekała mnie kolejna ściana. Tym razem pod górę.
Ta druga część
850 metrów na 2,3 km. Ja wiem, że trochę zanudzam liczbami i że trudno to sobie wyobrazić nie widząc. To stromizna taka, że idąc pod górę możesz się podrapać w nos o glebę. Oglądasz sobie co w trawie mieszka. Wąchasz mech. W górnej – stromszej części, większość pokonywało się z napędem na cztery kończyny. Wszyscy solidarnie.
Wszyscy oznaczało teraz mnie, Jasmin i jeszcze jednego Brytyjczyka, z którym utworzyliśmy mały pociąg. Dogoniłem ich i teraz czekałem na najtrudniejszą część grani Aonach Eagach. Cieszyłem się, że nie będę sam. Że wspólnie będziemy szukać drogi pośród turniczek.
Na podstawie rozpiski organizatora wychodziło, że ostatni punkt w dolinie stanowił około 60% czasu. Podejście zajęło jeszcze 45 minut, więc zakładałem że minęło już 2/3 trasy. Ciągle czułem się dobrze, ale już bez świeżości. Jasmin i Alasdair trzymali dobre tempo i sporo fragmentów podbiegali. To były takie zrywy. Chwila wspinania, jakiś kominek czy ścianka, a potem zbieg, czy podbieg. Raz technicznie, a raz siłowo. Trudne w drugiej połowie biegu, bo trzeba cały czas się mobilizować i szarpać. Żadnego rytmu. Rozpędzanie i zwalnianie. No i od czasu do czasu myśl o głębokich żlebach czekających na tych co się poślizną.
W najtrudniejszych miejscach grani czekali ratownicy. Tu też nie było mowy o ubezpieczeniu trasy. Tylko o kontroli czy wyglądamy na zdolnych by pokonać grań. Byliśmy.
Na początku Jasmin – nadawała tempo, a my się podporządkowaliśmy. Po pół godzinie Alasdair wyszedł na przód. Wydawało się, że chce się urwać, ale nie. Kicał tak jak my – niezbyt szybko, ale do przodu. I tak przez godzinę. Łapiąc się co chwilę skał, stając na śliskich stopieńkach. Już nie było widoków. Zaczynała się właśnie mżawka. Śliska, ale ciepła. Nie wiało.
Ku mecie
W końcu teren się wyprostował nieco. Przestał przypominać miech akordeonu, ciągłymi górkami i dołkami. Pojawiły się nawet trawy. Ale ciągle nie można powiedzieć by robiło się łatwo. Raz po raz ścieżka znikała w gołoborzach, znaczniki kryły się w mgle. Raz po raz trafiały się głębokie kałuże, albo krótkie strome zbiegi. Aż wreszcie zamajaczyła tabliczka z napisem: „Tędy do szlaku, który przetniecie na wysokości 450 m n.p.m.”. Czyli, że wreszcie zaczyna się końcowy zbieg. Przez torfowiska, głazowiska, ale ciągle w dół.
Wiedziałem, że nie skończymy tego razem. Że na szlaku zacznie się ściganie. I nie pomyliłem się. Alasdair nie czekał tylko od razu wystrzelił 30 metrów wprzód. Ale osłabł. Jasmin została z tyłu, a ja stwierdziłem, że skoro czeka nas tylko 5 km do mety i to cały czas w dół, to warto zrobić sobie ściganie. Więc skontrowałem i próbowałem urwać Alasdaira. Przez 500 metrów zrobiłem nawet trochę przewagi, ale pozbierał się. Dogonił i znów był 30 metrów z przodu. Meta zbliżała się w tempie 4 min/km i nogi bolały strasznie. Te wszystkie kamyki, które wpadły do butów na piargach, teraz wbijały się na twardym szlaku w stopy. Teraz kalafiory moczone przez 7 godzin wreszcie dały o sobie znać. I odbite poduszki, bo kamieni było co nie miara na trasie. Ale to tylko ból – nic groźnego. Więc lecieliśmy jeden za drugim. Sapiąc. Ale już nie miałem siły skontrować. Alasdair odjechał o 100 metrów. Czekałem jeszcze na jakiś mały cud i opłaciło się. Na szerokiej szutrówie zamajaczył jeszcze jeden plecak i jeszcze jeden biegacz przede mną. Przyspieszyłem do tempa 3:30 (nie wiem jak to zrobiłem – ale Garmin właśnie takie pokazał na ostatnich 600 metrach) i wyprzedziłem. Byłem superszczęśliwy!
Oczywiście potem zakręciło się w głowie i żołądek podszedł do góry. I tak sobie siedziałem niemrawo za metą. Ale było super. Wierzę, że naprawdę zrobiłem co do mnie należało. Wykorzystałem swoją moc na tyle ile mogłem. I że to 19. miejsce będzie fajną pamiątką z sezonu 2016.
Zwycięzca?
Tak. Jonathan Albon przybiegł z czasem 6:33 (ja 8:12), więc był niesamowicie mocny. To facet, który nie specjalizuje się w ultra, ale w biegach przeszkodowych. Mieszka w Bergen w Norwegii i czasem wrzuca na Stravę zabawne treningi w stylu „Z kolegą do Ikei”, a na wykresie widać 1500 metrów przewyższenia zrobione na 10 km.
Najszybsza kobieta – oczywiście Jasmin, przybiegła z czasem 8:15. Wygrała ogólną klasyfikację zawodów Skyrunning Extreme.
Buty: inov-8 x-claw 275
Skarpetki: inov-8 race ultra mid
Spodenki: inov-8 trail short 6”
Koszulka: teamowa, szyta na zamówienie
Plecak: inov-8 race ultra 10
Kurtka: inov-8 stormshell HZ
GPS: Garmin Fenix 3
W czasie biegu zjadłem trzy paczki żeli Clif Bloks oraz dwa batony Clif Bar. Chętnie bym zjadł coś jeszcze, ale nie było czasu. Po prostu trzeba było zapieprzać i niewiele myśleć o jedzeniu czy sprzęcie. Nie przebierałem się, nie zmieniałem skarpet. Nie było przepaków i tylko jeden punkt żywieniowy na którym widziałem colę. Nie wiem czy było tam coś do jedzenia.
I jeszcze taki mały dodatek w ramach dyskusji na temat kijów na trudnych biegach górskich. Na załączonym filmiku widać czołówkę wyścigu Glen Coe Skyline. I spośród kilkunastu pokazanych zawodników czołówki, na najstromszym podejściu (zaczyna się gdzieś w okolicach 3:16), widać że tylko dwóch zabrało kije. A to jest wspomniane 850m podejście.
Dobra robota! Szacun! 🙂
Może i trochę dużo liczb, ale bez nich by się nie obeszło.
Bieg robi wrażenie. A wynik zwycięzcy tak samo.
Gratulacje dla Ciebie. I dobry ruch z tym skupieniem się w treningu na przewyższeniach.
ps. jak długo ten txt pisałeś?
pozdrawiam serdecznie, Piotr
Krócej niż biegałem 🙂
No tak, jednak jestem po wrażeniem jego dokładności plus samych emocji 😉
Co do Beskidów to faktycznie trudno tu o ciężkie trasy.
Ale ta może Ci się spodoba, przynajmniej na tle okolicznych naszych gór:
zielony szlak z Twardorzeczki na Magurkę Radziechowską. Zwłaszcza po deszczu.
pozdrawiam 🙂
Gratki, od tych poziomic na mapie robi się ciepło od samego patrzenia. A Bielsko, kurcze mieszkam tu całe życie i dopiero teraz zauważyłam że od tej drugiej, nie-mojej faktycznie zahacza o Beskid Mały! 😉