W dolinie Glen Coe pojawiłem się przez przypadek. Nie planowałem tu jechać. Ale Jarek Sekuła popsuł sobie nogę, a był zapisany na bieg. I szukał kogoś kto skorzysta z pakietu startowego.
Opowiedział pokrótce: 55 km, 4800 przewyższenia, czyli naprawdę kawał wspinania. I do tego zapowiedział mnóstwo technicznego terenu. Spojrzałem na stronę, a tam rzeczywiście: organizator ostrzega, że trasa jest eksponowana, niebezpieczna, że momentami będzie dużo powietrza pod tyłkiem. I że nie zapewnią żadnych ułatwień. Łańcuchów, poręczówek. Nic z tych rzeczy. Góra tu jest jak ją pan Bóg stworzył (lub orogeneza i erozja jeśli ktoś jest ateistą).
Przywykłem już do tego, że większość biegów jest samozwańczymi „najtrudniejszymi zawodami w…”. Więc nie wziąłem tego na całkiem poważnie. Zwykle jest tak, że potem jedziesz w to miejsce i rzeczywiście jest trudno – jak to na ultra, ale bez jakichś wielkich demonów i strachów. Coś mnie jednak tknęło by poczytać dokładniej zanim przelałem 80 funtów opłaty startowej. Że tam są rzeczywiście drogi poza szlakami, które w dodatku są klasyfikowane jako „scrambling III grade”. Co to oznacza przekonałem się już na pierwszym treningu. Nie sam.
Połączyliśmy siły z Alistairem – sąsiadem z łóżka poniżej w schronisku położonym w dolinie. Alistair jest bardziej wspinaczem niż biegaczem, więc chętnie powierzyłem mu dowodzenie na grani. Zwłaszcza, że nie jest w żaden sposób oznakowana i trzeba wziąć schemat drogi. Dokładnie tak jak na tatrzańskich wspinaczkach.
Trasa Glen Coe Skyline zaczyna się łagodnymi podbiegami po szerokiej szutrówce. Potem wchodzi na zalane wodą wąskie ścieżki. Ja nie wiem jak oni to robią, ale wcale nie pada tu jakoś intensywnie, ale na szlaku czujesz się jakbyś biegał po magazynie z miednicami pełnymi wody. Raz po raz rozchlapujesz wielkie kałuże lub poruszasz się pod prąd płynącego całą szerokością strumienia. Jeśli ktoś myśli o suchych butach… niech sobie myśli.
Na szczęście woda jest ciepła.
A potem zaczyna się ściana. Gdzieś po 10 km ścieżka zanika i pojawia się skalne żebro. Nie takie oczywiste jak u Adama z Biblii. Z daleka widoczne, ale z bliska rozmyte. No i cholernie strome i mokre. Na początek Alistair powiedział, że mamy do czynienia z drogą „scrambling I grade”. Czyli że pod tyłkiem jest powietrze, że trzeba używać rąk do podparcia, ale nie ma wymagań technicznych. Taka drabina. I półeczki, gdzie można przystanąć. Coś na poziomie Orlej Perci. Potem pojawił się pierwszy próg, gdzie zrobiło się pionowo. Niby tylko 2 metry. Ale w butach biegowych, na skale, którą jak dotykasz to czujesz się jakbyś nurzał rękę w brudnym talerzu po zupie, to nie to samo. No i perspektywa w dół. Nazwijmy to: urocza.
Duużo powietrza.
Na chwilę mnie trochę przytkało, ale przeszedłem te trudności (naprawdę banalne, gdybym był tuż nad ziemią). Na wykresie pulsometru na pewno bym zobaczył ten moment. Bo niby zrobiłem to w miarę płynnie. Niby kilka ruchów. Ale rozmowny to przy tym nie byłem. I w dół wolałem nie patrzeć. O nie! Potem znów płyty, prożki. Skała solidna bez kruszyzny. Tak przez jakieś 20 minut, aż w końcu pionowa płyta wysoka na kilka metrów, a pod nią głęboki żleb. Taki, że lepiej nie zaglądać. Lepiej skupić się na tym gdzie są stopnie i jak się ustawić by to cholerstwo przejść. Nic nie kombinować „Co się stanie jeśli się pośliźnie”. Ma się nie ślizgać. I tyle. Na co dzień się nie ślizga. Jak się skupi to się przejdzie. Jeśli tylko się nie sparaliżuje.
No więc się znów zebrałem w sobie i poszedłem do góry. I na tyle było tego „scramblingu”. Mogłem znów poruszać się na dwóch kończynach jak nakazał Darwin (lub Pan Bóg). Gdy pojawiliśmy się na szczycie, okazało się, że na trzy kilometry w poziomie (i 800 m w pionie) potrzebowaliśmy ponad godziny. I że na szczycie zaczyna się łatwa grań. Ale tylko taka żeby pobiegać 6 min/km.
Większość terenu tutaj to ścieżki między kamieniami lub w trawie. Bardzo wolne. Momentami da się przyspieszać, ale nawet na zbiegach w czasie treningu kilometry wychodziły mi po 7 minut. Podobnie po płaskim. Na stromych zbiegach było wręcz śmieszne tempo. Aż 9 minut na kilometr! I to mimo że ładnie stepowałem po śliskich głazach. Tu jest tak, że co by się nie zrobiło to jest wolno. Nawet herosi biegają jak ślimaki na walerianie (przynajmniej gdy popatrzy się na cyferki). W zeszłym roku wygrał Joe Symmonds – pokonanie 48 km zajęło mu 7 godzin i 35 minut. Daje to 9 i pół minuty na kilometr. Zwycięzcy! I to nie takiemu gościowi co jest najszybszy na podwórku, ale jak przychodzą chłopaki z innej dzielnicy to jest już w środku stawki. Joe zajął 2. miejsce w Transalpine Run. Był też czwarty na mistrzostwach świata w biegach górskich.
Na drugim miejscu w 2015 roku przybiegła uśmiechnięta Emelie Forsberg. Niech nikt nie myśli, że skoro dziewczyna jest wysoko w klasyfikacji to stawka jest słaba. To po prostu najmocniejsza z kobiet w Europie. Żeby zająć 10. pozycję należało ślimaczyć się ze średnim tempem 11:30. Minut na kilometr. Na normalnych biegach jest to prędkość, z którą dobrzy zawodnicy robią strome podbiegi. A w dół lecą dwa razy szybciej, przez co średnie tempo waha się w okolicach 5-6 minut na kilometr. Nawet w stukilometrowym Biegu Siedmiu Dolin najszybsi pokonują trasę ze średnim tempem poniżej 6 minut. Zatem coś musi być w tym Glen Coe, że się nie da.
No i jest.
Woda.
Nie tylko na szlaku, ale też na trawiastych przelotach. Na stromych stokach jest mokro i grząsko. Stopa nie raz zapada się po kostki, choć wydaje się, że na stromym zboczu woda nie może ot tak sobie stać. Powinna spłynąć. Ale za nic ma sobie grawitację i siedzi schowana w mchu, czekając tylko aż ktoś wlezie w mokre trawsko. Do tego jest ślisko, bo kamienie nie schną i można pięknie na nich pojechać. A jak nie na nich to na trawsku. Bo nawet jeśli masz świetny bieżnik, to możesz wyrwać kawałek darni i zjechać na nim. Do tego dochodzi stepowanie, skakanie, ciągła zmiana kierunków, wykręcanie kostek na wszystkie strony. Zsuwanie się ze skałek, przekraczanie niezliczonych strumieni. Wszystkie te rzeczy, które sprawiają, że biegacz szosowy stopniowo zmienia się w kozicę (wyrasta mu futro, broda i kopyta).
A tak na serio – jeśli ktoś nie ma koordynacji to będzie straszliwie klął na trasę. Bo nawet zaprawieni górale klną.
I to mi się podoba.
Nie wiem jak mi pójdzie. Nie próbuję przewidywać swojego miejsca w stawce. Nawet nie chcę się ścigać, bo nie wiem jak dobrać tempo w takim terenie. Ale wiem, że będzie bardzo ciekawie. Niech tylko nie pada non-stop. Niech będzie coś widać (choć prognozy pogody nie nastrajają dobrze). To się ubłocę i ucieszę. I mam nadzieję dotrzeć na metę.
Jest środa. Znam już połowę trasy. Ruszam na rekonesans drugiego technicznego odcinka (niech no tylko przestanie tak lać, bo znów za oknem szarówka).
Aonach Eagach
Niektórzy umieją to wymówić, a niektórzy nie. Ja należę do tych drugich. Ale właśnie wróciłem z tej grani oznaczonej jako drugi trudny fragment Glen Coe Skyline. I widzę światełko w tunelu. Przywykłem już nieco do tego widoku w dół na najeżone skały. I przestał mi przeszkadzać. Więc dziś poruszałem się pewniej, mimo że sam i że znów sporo po mokrej skale i we mgle.
Grań jest oceniona na II stopień w tutejszej skali wdrapywania. Jeszcze nie wspinania. Bo chwyty są wszędzie, stopnie są duże (choć śliskie) i nie trzeba się za bardzo zastanawiać co zrobić. Ewentualnie co zrobić by będąc zmęczonym nie potknąć się. Grań to kolekcja turniczek, między którymi kryją się przepaściste żleby. Krótkie strome podejścia, kończące się krótką wspinaczką w kominkach czy na grańkach. Raz w górę, a raz w dół. Czasem przodem do ekspozycji, a czasem tyłem jak na drabinie. Fajnie. Naprawdę fajne. W Polsce nie ma żadnego szlaku, który by był tak eksponowany. Potencjalnie jest śmiertelny. No i nie ma żadnych łańcuchów.
Tak. Ta impreza nie jest do końca bezpieczna. Shane Ohly – główny organizator, przed pierwszą edycją musiał odeprzeć dużo ataków. Że niebezpiecznie. Że biegacze będą zakłócać kontemplację porządnym turystom. Fala krytyki przeleciała przez media. Ale w 2015 roku impreza ruszyła, a w tym się powiększa. I obsada jest mocarna.
Nie znam wszystkich mocarzy z Wysp, ale rzuca się w oczy kilka nazwisk:
Jonathan Albon – zwycięzca Tromso Race z 2015 roku (pokonał wówczas Luisa Alberto Hernando i paru innych chartów)
Ricky Lightfoot – bardzo mocny lokales, który pojawia się też za granicą (1. miejsce na mistrzostwach świata IAU Trail Marathon 2013)
Jasmin Paris – rekordzistka trasy Bob Graham Round (wśród kobiet) i Charlie Ramsay Round (open).
Eirik Haugsnes – zwycięzca pierwszej edycji Tromso Race
Tom Owens – czwarty w zeszłym roku na trailowych mistrzostwach świata w Annecy (czyt. strasznie szybki)
Joe Symonds – zwycięzca poprzedniej edycji (brat Andy’ego, który ostatnio rządzi w świecie ultra i wygrał m.in. Transgrancanarię 2016)
Lista startowa.
Więcej o imprezie znajdziesz na Skyline Scotland.
Krzysiek, a w jakich butach wystartowałeś w końcu?
inov-8 x-claw 275. Trochę grubsze niż zwykle. Wynikło to z problemów z rozcięgnem z czerwca (nieukończony Bieg Marduły). Bałem się, że cieńsze buty mogą sprawić problem. Jak byłem na miejscu to stwierdziłem, że ideałem w ten teren są mudclaw 300, ale akurat zajechałem jedną parę i nie sprawiłem sobie nowej…