Zespół, woda, roje komarów, samotny łoś i smak zwycięstwa

 

 

 

DYMnO 2013

Prolog

 

Rajdy przygodowe? To nie dla mnie, wolę startować solo. Roweru nie mam, nie trenuję na nim, nie lubię startować w zespole, bo to i większy stres związany z odpowiedzialnością nie tylko za siebie, bo jest większe prawdopodobieństwo porażki spowodowanej awarią sprzętu bądź kontuzją zawodnika, bo kolekcjonowanie i przewóz sprzętu na miejsce zawodów jest drogie i kłopotliwe. Tak zawsze myślałem i nadal tak myślę. Pół roku temu kupiłem jednak rower i zacząłem nieśmiało jeździć, przez co perspektywa mojego startu w rajdzie przygodowym znacznie się przybliżyła. Dokonując zakupu roweru nie nastawiałem się na ściganie w rajdach a raczej na trening uzupełniający do biegania bo rower tani (Mbike Avenger 26 – nówka w jesiennej promocji za niecałe 1000 zł) i mięśnie rowerowe mam słabe ale skoro już ten rower jest to może by w czymś wystartować? Tak rekreacyjnie chociażby, by zobaczyć jak to jest. Priorytetem pozostawało jednak nadal bieganie. Już miałem zapisywać się na kolejną edycję mazowieckiego Dymna na trasę biegową 50 km, już przeglądałem listę startową poszukując znajomych i „strasznych” nazwisk, gdy w temat rajdów wstrzelił się Jasiek (Paweł Janiak). Zaproponował wspólny start na trasie ekstremalnej – w dwójkowym rajdzie przygodowym. Trzeba ją ukończyć w maksymalnie 21 godzin poruszając się pieszo, rowerem i kajakiem oraz wykonując po drodze różne zadania specjalne. Ha, dlaczego nie? Jasiek to szybki i bardzo doświadczony zawodnik – zeszłoroczny brązowy medalista Mistrzostw Świata w radioorientacji sportowej. Teraz, z powodu problemów z kręgosłupem bawi się głównie w triathlon, ale w rajdach startował wielokrotnie i z sukcesami. Zgodziłem się chętnie, bo jak mam się uczyć rajdowania to najlepiej od najlepszych. Jeszcze go asekuracyjnie przestrzegłem, że w rowerze to ja cienki jestem, że nie mam SPD-ów, że kask mi trzeba będzie pożyczyć, że mapnika nie mam i na etapie rowerowym będę po prostu jeździł za nim. Zgodził się. To jedziemy.

 

Rajd przygodowy, jak sama nazwa wskazuje zapewnia liczne atrakcje. Dla mnie zaczęły się one jeszcze zanim dojechałem do bazy zawodów w Łochowie (północno-wschodnie Mazowsze). W Białej Podlaskiej miałem przygodę z Policją. Kosztowała mnie ona 300 zł i 6 punktów karnych. Trochę zły na siebie, trochę śpiący dojechałem w piątek wieczorem 10 maja do Łochowa. Biuro zawodów zorganizowane w miejscowej szkole wyglądało okazale i sprawiło wrażenie świetnie zorganizowanego. Obok stały wyszykowane do startu rowery.

 

Gdy dochodziła północ, czym prędzej położyłem się spać. Start był przewidziany na 6 rano więc o 5 trzeba było wstać.

 

Przyjemny trucht

 

O szóstej rano dostajemy mapy. My i 18 pozostałych zespołów z trasy ekstremalnej. Kurka wodna, ale tych map, cała książka. Na pieszej setce dostaję jedną mapę i w drogę. A tu? Mapa taka, w takiej skali, w innej (1:50.000 – 1:15.000). Na dokładniejszych mapach są okolice punktów, czasem w postaci fotomapy; są też oddzielne mapy do zadań specjalnych z BnO. Jasiek pochyla się nad mapami i zaczyna kombinować z taktyką. W tej sprawie zdaję się na niego. Ostatecznie ustalamy, że lecimy po 11 punktów pieszo (PK 28, 26, 24, 25, 29, 30, 32, 34, 33, 35, 20) a następnie wskakujemy do kajaków, które otwierają za 4 godziny, o 10tej. Zbieramy zwitek map i truchcikiem w drogę.

 

 

Na pogodę narzekać trudno. Po kilkudniowych upałach przyszło niewielkie ochłodzenie; jest pochmurno i wilgotno. Trawa jest mokra, od czasu do czasu coś lekko mży. Dla mnie to warunki świetne, dobrze się w nich czuję. Już w drodze na pierwszy punkt żegnam się z suchymi butami (w tej roli występują dożywające sędziwego wieku minimalistyczne Columbia Ravenous Lite) ale nie przeszkadza to zbytnio. Przyzwyczaiłem się już do pokonywania całego dystansu ultra w mokrych butach. Pierwszy lampion znajdujemy bez problemów, podobnie kolejne. Osobą dzierżącą kartę startową jestem ja, osobą nawigującą w trudniejszych momentach – Jasiek. Podbijam kartę i lecimy dalej. Trzeba się bardzo śpieszyć, bo w tym wilgotnym, podmokłym środowisku komarów są całe legiony. Czekają przy punktach na dostawę kolejnych porcji krwistego mięska. Na którymś z kolejnych punktów zaczynam nawet podejrzewać, że to nie może być tak, że się ich tyle tu namnożyło. Może organizatorzy specjalnie nęcili miejsca w okolicach punktów tak jak się nęci ryby na łowiskach? Ach, te teorie spiskowe.

 

Oprócz uciążliwych komarów odczuwalnych w zasadzie tylko przy punktach problemów większych nie mamy. Przy wyjściu z PK 28 musimy skakać przez siatkę jakiegoś ogrodzenia; wychodząc z PK 26 przedzieramy się przez pokrzywy i bagnisty ciek. Nie jest źle, na punkty docieramy mniej więcej równo z rowerzystami. Zapamiętujemy szczególnie jakąś parę na rowerach, z którą mijamy się i pozdrawiamy jeszcze przez następne parę godzin. Jakiś inny rowerzysta pomaga nam znaleźć PK 25 (dzięki!). Za PK 24 mijamy się z groźnymi rywalami – braćmi Grabowskimi. Widać robią jakiś inny wariat niż my. Generalnie jest sielankowo. Spokojny trucht, rozmowy po drodze, podziwianie natury, spotykanie znajomych. Mijają godziny. Za PK 34 mamy do pokonania niewielki ciek – Strugę. Jasiek obmyślił skok o tyczce: Jemu się udaje, mi nie do końca. Siergiej Bubka ze mnie nie będzie. W zmoczonych po raz kolejny butach biegnę dalej. Przelot z PK 34 na PK 33 pamiętam jeszcze z Dymna z przed 4 lat, gdy zawody także odbywały się w Łochowie. Dobiegając do PK 35 położonego na polach wśród rozlewisk widzimy naszych kolejnych konkurentów: Sabinę z jakimś kolegą. Właśnie wybiegli z punktu. Minęły już ponad 4 godziny, po podbiciu pobliskiego punktu powoli biegniemy do kajaków. Chcąc skrócić trasę wbijamy się w Łężną Drogę prowadzącą niedaleko starorzecza Bugu. Droga jest fajna, ale do pewnego momentu. Z czasem robi się mokro, mokrzej, coraz bardziej mokro. W końcu brodzimy po łydki w wodzie. Woda ze starorzeczy rozlała się na pola i droga jest całkowicie zalana. Brodząc po łydki niczym bociany, w dobrych humorach robiąc sobie zdjęcia odbijamy na południe do wsi i dopiero tamtędy docieramy na punkt wodowania kajaków. Po 5 godzinach w nogach mamy 45 kilometrów.

 

 

Kajaki

 

Etap kajakowy zaczynamy prawie równo z Sabiną i jej partnerem. Okazuje się, że mamy dwa punkty piesze więcej niż konkurenci. To cieszy, ale przewaga jest niewielka – nie powinna usypiać czujności. Czym prędzej ładujemy się do kajaków bo komary na brzegu tną okrutnie. Jasiek jako lżejszy i lepiej nawigujący na przedzie, ja – koń roboczy – z tyłu. Zafoliowana fotomapa nie ma podanej skali i oddaje wygląd starorzecza Bugu i jego okolic przy zwykłym stanie wody. Teraz cały teren jest zalany więc wygląda prawie zupełnie inaczej. W okolicy budowniczy trasy rozmiesił 23 PK o zaznaczonej na mapie pozycji oraz trzy punkty położone w niewiadomych miejscach na odcinku specjalnym (OS). Kolekcjonowanie lampionów zaczynamy właśnie od niego. Robimy go gładko, ale już pierwszy, zwykły punkt sprawia problemy. Kręcimy się po zalanym lesie. Nic. Kurcze, no gdzieś właśnie tu, przy brzegu powinien być. Jasiek wychodzi na chwilę z kajaka i penetruje brzeg. Nie ma. Wsiada, odpływamy z lasu i ten punkt odpuszczamy. Albo z mapą jest coś nie tak albo punkt zniknął. Płyniemy do następnego i… tu też są problemy. Znowu się kręcimy wokół samotnych drzew. Jasiek coraz bardziej poirytowany jest przekonany, że jesteśmy we właściwym miejscu.

Tymczasem minuty lecą a punktu nie ma. Gdy po którymś kolejnym zwrocie opływamy duże drzewo dostrzegam ledwie widoczny, biało czerwony lampion. Był sprytnie schowany we wnęce drzewa. Od tej pory idzie nam sprawnie. Zaliczamy już bez większych problemów pozostałe punkty kontrolne po tej stronie drogi. Czasem teren tak się wypłyca, że trzeba wysiąść z kajaka i ciągnąć go za sobą przez płycizny. Buty od dawna mam mokre, więc brodzenie po łydki nie robi na mnie wrażenia. Najlepiej poruszać się korytem starorzecza lub rowem a nawet… drogą. Którymś razem płyniemy po łące i w pewnym momencie zdajemy sobie sprawę, że nie jest to wylany rów czy zwykłe rozlewisko a polna droga. Tyle, że zalana. Słabo się rozeznaję na tej nietypowej mapie więc w sprawach nawigacji zdaję się całkowicie na Jaśka. Staram się w miarę równo, synchronicznie pracować wiosłem i wykonywać polecenia: „między te krzaki”, „trochę bardziej w lewo”, „do tych drzew” i tak dalej. W pobliżu punktów czeszę wzrokiem teren w poszukiwaniu czegoś biało-czerwonego. Upływa nam tak około 2 godzin a zastała jeszcze druga część mapy, po przeciwnej stronie grobli. Kurcze, myśleliśmy, że szybciej nam pójdzie. Przenosimy kajak na drugą stronę i podejmujemy dalsze kolekcjonowanie punktów. Na początku jest ciężko: władowaliśmy się na jakieś płytkie łąki, gdzie trzeba ciągnąć kajak. Idzie jak po grudzie, zaczynamy się zastanawiać, czy nie odpuścić sobie tych punktów. W końcu, bliżej starorzecza wody przybiera i znów można sprawnie płynąć. Odpuszczamy jeden punkt w lesie, ale następne już zbieramy. Teraz nawiguje wyłącznie Jasiek. Ja nawet dobrze nie wiem, gdzie jesteśmy. Skupiam się na wiosłowaniu. W pewnym momencie, w drodze na kolejny punkt z krzaków wyskakuje nam łoś. Ale wielki, prawdziwy król bagien. Wśród plusku wody pogonił w krzaki. Wiosłujemy dalej. Mnie zaczyna pobolewać prawy łokieć. Jasiek przynajmniej trochę pływa, moje słabe ręce nie są przyzwyczajone do długotrwałego, ciężkiego wysiłku. Szczęście, że to już końcówka. Po niecałych 4 godzinach i przepłyniętych prawie 20 kilometrach wracamy do brzegu. Okazuje się, że punktu, z którym mieliśmy początkowo problemy rzeczywiście nie było (ktoś go zakosił, utopił) – dobrze, że nie szukaliśmy go zbyt uparcie.

 

Truchtania część druga

 

Kajak zajął nam dużo czasu, ale czas ten został dobrze wykorzystany. Nie mając tylko jednego PK nabiliśmy tyle punktów przeliczeniowych, że do wymaganej liczby 130 pozostało nam bardzo niewiele. Postanowiliśmy, że pobiegniemy jeszcze po 4 punkty zwykłe, zrobimy zasadnie specjalne (ZS 1) przy PK 19, następnie do bazy, minimalna ilość punktów na rowerze, drugie zadanie specjalne (ZS 2) i voila! W planach wyglądało to pięknie. Kończąc kajaki Jasiek zmienił buty na suche i czyste. Szczęściarz. Teraz truchtamy Kamieniecką Drogą, prowadzącą przez dużą połać Puszczy Kamienieckiej, do dziewiętnastki. Gdy już jesteśmy blisko dyskutujemy, w jakiej kolejności zrobimy ten 6-cio punktowy scorelauf. Dopiero wtedy zdajemy sobie sprawę, że wcale nie musimy biec najpierw do położonego na skraju mapy PK 19, że punkty z zadania specjalnego mogliśmy podbijać już po drodze. Nieprzyjemna wtopa, dołożyliśmy sobie kilometrów. Trudno. Podbijamy już ten PK 19, potem trzy położone najbardziej na zachód punkty z zadania specjalnego, następnie krótki wyskok na zwykłą mapę do pobliskiego PK 18 i powrót po trzy ostatnie punkty z ZS 1. Zrobione. Niby fajnie idzie, ale po drodze zastanawiam się czy jakiegoś stowarzysza nie podbiłem. Coś mi się wydawało, że w regulaminie coś o stowarzyszach było i podejrzewam, że mogły być ustawione gdzieś tu. Znam już swoją skłonność do podbijania stowarzyszy, więc trochę się niepokoję, czy aby wszystko jest OK. No nic, na razie biegniemy. Zostały nam dwa ostatnie punkty po drodze do bazy: PK 21 i PK 22. Pierwszy położony na skraju puszczy wchodzi gładko, groźniej wygląda drugi, bo położony jest w środku lasu, wśród rozlewisk. Bez brodzenia w wodzie na pewno się nie obejdzie, oby tylko dobrze wstrzelić się w punkt. Udało się. Wracamy do bazy. Mamy już w nogach ponad 70 kilometrów. Jasiek długich dystansów ostatnio nie biegał więc rozkosz truchtania na łonie natury znacznie się u niego zmniejszyła. Zaczął coraz częściej przechodzić w marsz i to pewnie wtedy dogoniły go kleszcze. W sumie na mecie wyciągnął ich z siebie trzy. Popełniając głupie, nawigacyjne babole na końcówce doturlaliśmy się jakoś do Łochowa.

 

Szwajcarka

 

Pierwotne nasze plany zakładały, że po powrocie do bazy wskoczymy na rowery by nogi trochę odpoczęły od biegania a drugie zadanie specjalne (ZS 2), tytułową „szwajcarkę” zostawimy sobie na końcówkę. Andrzej Krochmal uświadomił nam jednak, że będzie to nierozsądne: została jeszcze godzina do zmroku a punkty na „szwajcarce” oznaczone są małymi lampionami. Nocą, w gęstwinie będzie dużo ciężej. No dobra, ma rację. Wychodzimy na „szwajcarkę”. Co to takiego? Mapa w nieznanej skali, na której zaznaczone są tylko punkty (w tym przypadku sześć) i ich najbliższe okolice. Pomiędzy nimi – biała kartka. Trzeba mieć dobre wyczucie odległości i skrupulatnie pilnować azymutu. Jedynka położona była łatwo, przy jakimś kanale. Szóstka też. Pozostałe cztery były jednak dla mnie czarną magią. Biegałem za Jaśkiem jak ta bezmyślna owca nic nie kojarząc, na której to ścieżce akurat jesteśmy. W trakcie buszowania w krzakach po raz kolejny spotkaliśmy naszych konkurentów – braci Grabowskich. Szczęśliwie dla nas nawigacja wyjątkowo im tego dnia nie szła. Ostatecznie po jakiejś pół godzinie zaliczyliśmy zadanie. Wybiegając z lasu cieszyłem się, że byłem w zespole. Samemu też bym pewnie jakoś wyczesał z krzaków te punkty, ale zajęłoby mi to godzinę dłużej.

 

Rower

 

No, dochodzi dziewiętnasta. Zaczyna zapadać wieczór, wskakujemy na rowery. Obłowiliśmy się punktami na części pieszej i kajakowej stąd na rowerze musimy podbić tylko cztery. Super, to mój pierwszy start na dwóch kółkach. Nie czuję się na nich zbyt pewnie. Pojedziemy tylko po cztery punkty, położone gdzieś blisko, niedaleko ulicy. To jedziemy. Jasiek pierwszy nadaje tempo – ja za nim. Jeszcze do pierwszego punktu kontroluję mapę trzymając ją w ręku. Potem, gdy wjeżdżamy w teren nie mogę jednocześnie trzymać kierownicy, zmieniać biegów i trzymać mapy. Chowam ją do plecaka i już w zupełności zdaję się na Jaśka. Jedziemy do kolejnych punktów. Podbiliśmy PK 27, lecimy do 31, 13 i 16. Pierwszy jakoś poszedł, ale z drugim są problemy.

Nie możemy wbić się w przecinkę. Przedzieranie się z rowerami przez gęsty las, w ciemnościach zaczyna mnie męczyć. Gdy jesteśmy w pobliżu lecę do lampionu, podbijam kartę, Jasiek w tym czasie obmyśla drogę na kolejny punkt. Jest już ciemno. Grzejemy na rowerach ulicą, przez tory, przez jakieś miejscowości. Staram się kręcić w miarę mocnym tempem, co by od partnera nie odstawać. Jasiek proponuje mi jazdę „na kole”, ale nie mam doświadczenia; boję się, że jeszcze o niego zahaczę i się wykotłuję. Wolę nie ryzykować. Przedostatni punkt poszedł szybko, ostatniego już nawet nie pamiętam. Teraz już tylko rura do bazy. Na mecie jesteśmy po przejechaniu 27 kilometrów w godzinę i 49 minut.

 

Epilog

 

Dojechaliśmy pierwsi. Zwyciężyliśmy. Czas 15:40:47, kar czasowych brak. Złapaliśmy 134 punkty przeliczeniowe, o 4 ponad wymóg. Tak się jakoś rozpędziliśmy na tych kajakach a nie byliśmy do końca pewni, czy gdzieś jakiegoś błędu nie mamy, że zrobiliśmy na wszelki wypadek kilka punktów więcej. Kolejny zespół (Dariusz Bogumił, Łukasz Otolski – Ihaha Adventure Express) przybył 2,5 godziny po nas (czas końcowy: 18:10:35). Jako trzeci dotarli Jacek Bałtyn i Tomasz Mikulski z Folwark Łękuk Team OiL. Ich czas to 19:17:00. W sumie wymagane 130 punktów w limicie czasowym (21 godzin) zdobyły 4 zespoły z 19, które wystartowały.

 

Czy mi się podobało? A jakże się miało nie podobać, skoro zwyciężyliśmy. To chyba zawsze jest przyjemne. Trzeba przyznać, że rację miał Jasiek mówiąc, że ten rajd i nasze warianty skrojone były idealnie pode mnie. Dużo biegania, (w czym jestem stosunkowo mocny), trochę w kajaku i mało na rowerze. Dobrze się w takiej konfiguracji czułem, tym bardziej, że pogoda dopisała. Gdyby był skwar taki jak jeszcze kilka dni wcześniej byłoby dużo ciężej. Fajnie mi się biegło z Jaśkiem, który dobrze nawigował i trafną wybierał taktykę. Ja sam w trudniejszych momentach nawigacyjnych, na rowerze i w kajaku czułem się tylko „pomagierem miszcza”, ewentualnie „pasażerem tramwaju”. Rezon odzyskiwałem na zwykłej mapie i długich przelotach biegowych gdzie liczyła się prężna łydka a nawigacja nie sprawiała kłopotu. Czy teraz przerzucę się na rajdy przygodowe? Nie, nie planuję. Za cienki jestem w rowerze. W czymś małym, niedaleko od domu chętnie bym jeszcze kiedyś wystartował, ale priorytetem pozostaje dla mnie bieganie.

Paweł Pakuła

O Autorze

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany