Jeżeli na podstawie walki o czołową trójkę tegorocznych Mistrzostw Świata można by napisać niemałą książeczkę, tak to, co działo się z zespołami z końca pierwszej dziesiątki podczas ostatniego roweru, zasługuje najmniej na dwu-sezonowy serial sensacyjny, okraszony spektakularnymi wpadkami nawigacyjnymi, zniszczonymi bicyklami, wypadkami na moment przed metą, oraz wieloma innymi, z rowerowymi zombie w roli głównej. Z perspektywy walczących już dziewiątą dobę zespołów musiał to być horror z najgorszych koszmarów, który doprowadził do mety jedynie 19 zespołów, z ponad 60 które stanęły na starcie.
Wyjeżdżając z ostatniego przepaku, po kilkunastokilometrowym trekkingu, zespoły dysponowały jedynie stosunkowo lakonicznym opisem kolejnych 160 kilometrów – płasko, sporo mikrych ścieżek, czujna nawigacja w plantacjach kakaowca i bananów. Proste? Nie bardzo. Już w godzinę po starcie, zjeżdżając z ubitej drogi krajowej kilkanaście teamów rozpoczynało mazanie mapki odczytami trackerów GPS – godzinę, dwie, trzy – najtwardsi spędzili czesząc punkt prawie 7 godzin. Dalej łatwiej nie było, ale stosunkowo czytelnie, co dla zlasowanych ośmiodniowym ściganiem mózgów stanowiło pewną ulgę. Po odbiciu się od granicy z Nikaraguą teamy wjeżdżały – już oficjalnie – w teren nazwany Trójkątem Bermudzkim punktu 48.
Tadam! Punkt 48 – jak widać, część zespołów w ogóle wjeżdżała nie do tej doliny, co trzeba. Większość zaś spędzała nawet -naście godzin w pobliżu PK48, próbując wychwycić mikrą ścieżkę. rysnnek Breathmag
Rekordzistą w poszukiwaniu feralnej 48’ki jest nowozelandzki zespół Bivac Coults, który spędził w jej okolicach 14 godzin! Historia ich końcówki jest niewiarygodna – tuż przed atakiem na 48, pozwolili sobie na sen, który okropnie morzył ich od jakiegoś czasu. Tuż przy drodze położyli się, by w jakiś czas potem zostać brutalnie obudzonym przez policjanta krzyczącego do nich po hiszpańsku, wygrażającego, który w końcu zaprowadził ich na komisariat 45 minut od miejsca, gdzie spali. Kiwi nie mieli absolutnie pojęcia gdzie są, gdzie spali, gdzie jest punkt. Dopiero po tym jak natrafili na kostarykańskiego chłopca na rowerze, ten naprowadził ich na miejsce, gdzie drzemali! Znalezienie punktu, po tym spotkaniu, zajęło im kolejnych 8 godzin i nie obyło się bez wskazówek od innych zespołów! Cały odcinek rowerowy pokonali w ponad 30 godzin!
Colts na mecie – konfuzja? Radość? foto. sleepmosters.con
Bivac Colts w końcu osiągnęli metę, lekko nie dowierzając co ich spotkało. Mniej szczęścia mieli Japończycy z East Wind, którzy po fenomenalnej postawie przez cały rajd (plasowali się niemal permanentnie w top 10) musieli się wycofać właśnie na owym feralnym pk 48! Punkt ten został zlokalizowany na niewielkim mostku, drewnianym, mokrym. Po wielogodzinnych próbach Japończycy wreszcie go namierzyli, ale przechodząc przezeń dziewczyna z teamu upadła, tracąc przytomność – ekipa wezwała medyków, którzy zabrali ją do szpitala. Aż trudno wyobrazić sobie, co przeżywali East Wind, będąc zdyskwalifikowanymi na ostatnim punkcie piekielnego roweru, tuż przed strefą zmian i raftem do mety, po prawie 200 godzinach napierania!
Japończycy symbolicznie kończą zmagania – we trójeczkę. Jakże skrajne emocje wobec tych, które doświadczyli na mecie Kiwi. foto. sleepmonsters.com
Gehenna ostatniego roweru stała się udziałem wielu zespołów, w tym Czechów z OpavaNet, którzy ostatniemu rowerowi poświęcili godne 24 godziny, po drodze plącząc się i waląc babole raz za razem, w tym odjeżdżając od granicy z Nikaraguą na wschód, gdy droga prowadziła w przeciwnym kierunku. Dopiero po dwóch godzinach zespół zreflektował się, że to nie ten kierunek. Nie mniej jednak z Czechów, kumpli z lokalnych rajdów, możemy być dumni! Zajęli 14 miejsce! Jeszcze inne ekipy uszkadzały w kostarykańskim błocie swoje rumaki. Będąc z dala od strefy zmian zamieniali swoje wyżyłowane kompozytowe 29’ery na … wiejskie górale. Historia zna takie przypadki, ale pytanie, co dzieje się po takiej wymianie z autochtonem? Zazwyczaj zespół zwraca pożyczony rower, a lokales oddaje zepsuty teamowy. Nie tym razem – Nick Gracie, kapitan brytyjskiego Adidas Terrex Prunesco oddał swój wart 5000 dolców rower farmerowi w połowie ostatniego etapu rowerowego i… tyle go widział! Farmera nie ma, lokalesi nic nie wiedzą. Wróci więc z supermarketowym góralem… i trzecim miejscem mistrzostw świata! 😉
Gracie i nowy nabytek, z którym, zdaje się, przyjdzie mu się oswoić 😉 – foto. sleepmonsters.com
Wspomniane historie to jedynie niewielka część szaleństwa ostatnich kilometrów, szaleństwa które o godzinie 18:00 lokalnego czasu dobiegło końca! Nieliczne teamy, już poza limitem, kotłują jeszcze na rowerze, ale jeżeli nie skończą do rana, organizator zacznie ich zwozić. Na podsumowującym bankiecie będzie z pewnością hucznie, gromko i gorąco od dyskusji. Dyskusji o samej imprezie, która – zgodnie z zapowiedziami – zaproponowała uczestnikom ekspedycyjne, ciężkie, długie adventure, godne legendy Eco Challenge czy Galouises. Thule i Seagate już swoją opinię publicznie wyraziło, twierdząc, że ta impreza była „too long, too hard”, że nijak nie przystaje ona do współczesnego wizerunku dyscypliny, że miała kilka dziwacznych rozwiązań (jak choćby powolne Tomcaty, które z powodzeniem można by zamienić na normalne szybkie kajaki) czy konieczność dźwigania sprzętu w miejscach, które tego nie wymagały. Dyskusji o tyle istotnej, że za rok impreza zawita do Ekwadoru – przedstawiciele Huirashinashi zapowiadają, że łatwiejsza z pewnością nie będzie. Czekamy co na to Craig Bycroft, z którym zespoły i organizatorzy zdążyli już dyskutować, ale ten dosyć wstrzemięźliwie wymija ten temat w wypowiedziach dla mediów. Przyszły rok jest jeszcze o tyle istotniejszy, że wprowadza rywalizację narodową do programu Mistrzostw, co, jak wiemy, uderza najmocniej w obecnych Mistrzów – Thule….
{vimeo}81365299{/vimeo}
{vimeo}81452778{/vimeo}
Zostaw odpowiedź