[size=x-large][b]Speleo relacja z Mistrzostw[/b][/size]
[i]a dokładniej: Relacja zespołu Speleo Salomon z Mistrzostw Świata Adventure Racing World Championship rozegranych w Szkocji na przełomie maja i czerwca[/i]
Zdjęcia: Monika Strojny
Gdy człowiek przyzwyczai się do latania, ciężko mu naciskać pedał gazu w ciężarówce przez 2 dni. Jeśli taki człowiek jedzie na zawody, które potrwają 5-6 dni w niezwykle ciężkich warunkach szkockich Highlands, to marzy o sprawnej weryfikacji, o jedzeniu i o spaniu.
Ale cóż, tak pięknie nie jest. Ciężarówką pożyczoną od Maćka Sokołowskiego z Firmy Kompas przejechaliśmy przez Europę i prawie całą Wielką Brytanię, aż do Fort Wiliam. Zanim jednak wyjechaliśmy… jedna wiadomość od Agi zelektryzowała team Speleo Salomon: strajkujący lekarze podczas „ostrego dyżuru” stwierdzili u niej ospę wietrzną. No i co to oznacza? Jeszcze po Chorwacji lekko kulawa Kasia nie da rady! Ale Aga nie ma zamiaru odpuścić. I to jest super wiadomość. To czy jakaś infekcja nie dorwie kogoś podczas wyścigu to drugorzędna, ale przez całą drogę niedająca nam spokoju sprawa. Tak więc ciągle w stresie, jeszcze nie wystartowaliśmy, a już się martwiliśmy czy damy radę!
Herci „czarnym” humorem podczas podróży rozładowywał atmosferę – Aga została odizolowana, wciśnięta w najdalszy kąt kabiny, przykryta śpiworami i miała zakaz zarażania… nie dostała nawet jednego łyka ze wspólnej butelki isostara!
Zajechaliśmy akurat na czas. Mieliśmy tylko chwilę na przygotowanie się do weryfikacji, która trwała cały dzień. Potem znowu chwila na spakowanie 5 skrzyń (po 40 kg każda) z tym, że te skrzynie nie zawsze i nie wszystkie pojawiały się na TA [i](TA – ang. Transition Area, czyli przepak)[/i]. Na pierwszym TA tylko skrzynia 4A, potem 4B,4C,4E, a potem znowu tylko 4D, a potem tylko pianki i kapoki, których i tak nam nie dostarczyli, a potem…
[b]Organizatorzy oszczędzają gdzie mogą. [/b]
Numery na rower to 8cm duck tape’a i 4 kreski niezmywalnym pisakiem. Ale narzekać powinni ci, którzy za udział zapłacili ponad 20tys zł. Nam szczęśliwie ten wydatek został odpuszczony dzięki zwycięstwu w BWC.
Po południu dostaliśmy mapy i pokaźnych rozmiarów road book. Trasa długa i opisów lista przeogromna. Siedzimy nad tym do późnego wieczora, aż oczy i mózg zaczynają odmawiać posłuszeństwa. Koło nas Paweł Fąferek załatwia interesy z Geoffem Huntem, więc chyba jednak jest poważna szansa, że Mistrzostwa zawitają pod polska strzechę.
[b]Prolog[/b]
Towarzystwo rajdowe podczas startu Prologu w sobotę 26 maja skotłowało wodę zatoki przy wyspie Rum, na której po 700 metrach pływania odbył się 25 km trekking z mikronawigacją. Agę na samym początku dorwały jakieś bóle mięśniowe i po godzinie dosyć mocnego napierania zaczęliśmy spadać w klasyfikacji. Dopiero w drugiej części etapu, po minięciu kilku zespołów sprawnym wariantem, Aga nieco odżyła i poszło nam już żwawo i przyjemnie.
Po Prologu mieliśmy upragniony nocleg – 8 godzin spania. To się nie zdarzyło od 4 dni! Dotychczas sypialiśmy po 3-4 godziny na dobę. Zamiast odpoczywać najpierw jechaliśmy, potem przygotowywaliśmy skrzynie i mapy do rajdu.
[b]W niedzielę ruszył już prawdziwy wyścig. [/b]
Na rozgrzewkę 65 km kajakiem po morzu, a właściwie oceanie, najpierw w kierunku wyspy Egg, potem na stały ląd. Pomimo dzielnej walki z falami nie płynęliśmy zbyt szybko, ale nie byliśmy też ostatni! Trudno jednak było ścigać się z ekipami w pięknych, smukłych kajakach morskich typu nelo czy insomniac, samemu siedząc w stabilnych amarukach. W Nowej Zelandii w walce z falami oceanu towarzyszyły nam delfiny, rok później w Kanadzie – wieloryby, a tu w Szkocji – były to przemiłe foki.
Po prawie 50km pierwsza przenoska. Dalej płyniemy po Loch Morar – pono jedno z najgłębszych jezior w Europie. Później należało przenieść kajaki przez przełęcz, z jeziora do fiordu. Dla rozruszania stawów organizatorzy zorganizowali dwie szybkie pięciokilometrowe pętle po małych pagórkach. I dalej tylko 10 km do końca kajaków… tak się wydawało. Nieoczekiwanie sędziowie zarządzili odbycie kar za straty podczas Prologu przed zejściem na wodę. I wszystko się pomieszało dlatego, że część zespołów nie zdążyłaby na przepak ze względu na limity ustanowione na tym odcinku i została wypuszczona wcześniej bez odbycia kary.
[b]Trek[/b]
Chętnie zrezygnowaliśmy z pracy wiosłami na rzecz powstania wreszcie na nogi. 50 km trekkingu pozwoliło nam rozejrzeć się po pięknej okolicy i wspiąć się na ogromną skalistą górę, na której stwierdziliśmy z radością, że pniemy się nie tylko na pagóry, ale także w klasyfikacji. Pogoda nienormalna: od dwóch dni świeci słońce, ale pod nogami jednak normalnie jak na Szkocję: bagno i woda.
Na rowery wyruszyliśmy nawet przed teamem Sole wspieranym przez samego Petri Forsmana. Jednak z założenia szukaliśmy baru i miejsca na nocleg, więc za chwilę starzy rajdowi wyjadacze wyprzedzili nas i pognali robić swoje. W naszych głowach zaczęły się pojawiać wizje dobrego żarcia, które mieliśmy nadzieję wprowadzić w przydrożnym pubie. Aga z Hercim rozprawiali o pieczystych kurczakach i ciepłej herbatce, ogólnie każdy miał chrapkę na kawał porządnego ciepłego mięsiwa. Jednak… Nasze nadzieje padły kiedy dotarliśmy do baru 5 minut po zamknięciu kuchni. Szkoccy kelnerzy byli nieugięci pokazując zegarek i kręcąc głową.
Zdecydowaliśmy się tylko na herbatkę, pierwsze na rajdzie piwo i godzinkę snu. Rozłożyliśmy pomarańczowe folie na tyłach baru i nakryci po uszy, aby odgrodzić się od uparcie tnących meszek próbowaliśmy zasnąć. Szybko zostaliśmy rozbudzeni przez pracowników baru, którzy trochę przestraszyli się, że zaplanujemy dłuższy camping albo jeszcze jakiś strajk głodowy, pogrozili szefem i policją, ale w końcu zgodzili się na godzinę naszego koczowania pod drzewkiem. Przed jej upływaem przyjechał groźny szef, który obruszony porządnie naszym campingiem przy jego barze ponownie zaczął grozić policją. Bardzo się zdziwił kiedy wyskoczyliśmy z folii w pełnym rowerowym wdzianku z czołówką na głowie gotowi do dalszej jazdy. Zaczął przepraszać, że nie wiedział że my sportowcy i pozwolił spać ile chcemy – znaj dobroć Szkota. Zaliczyliśmy jeszcze pół godzinki i w końcu ruszyliśmy na najdłuższy 120 km odcinek na rowerach. Mozolna, ciężka praca na siodełku zakończyła się tuż przed Loch Ness. Pod sam koniec zjazdu nad brzeg, tuż przed Agą spanikował koń z dziewczynką w siodle – postawił się zadem w poprzek drogi. Przy prędkości 30-35 km/h na mokrym asfalcie w dół wyrąbaliśmy się: Aga, Artur i Herci. Tylko Piotrek zdołał się uratować. Na szczęście, poza kolejnymi zadrapaniami piszczela i ram, nic się nie stało.
Na TA pospaliśmy nieco czekając na nasz ekwipunek, który został na wyspie Rum. Tam po raz pierwszy dotknęly nas skutki skomplikowanej, nie tylko dla zawodników, logistyki. Na szczęście organizatorzy pożyczyli nam kapoki, więc mogliśmy bez przeszkód kontynuować wyścig.
[b]Loch Ness [/b]
Jezioro pokonywaliśmy najpierw wpław: Artur z Hercim, Aga z Piotrkiem kajakiem, a potem już wszyscy na kajakach na drugi brzeg. Tam rozpoczął się kolejny, 43-kilometrowy etap trekkingowy sponsorowany przez Leki. Każdego zawodnika wyposażono w parę kijów, tylko „pary mocy” było mało na początku. Niezbyt chętnie wychodziliśmy z ciepłego namiotu na mokre trawy, w strugach deszczu, który postanowił ustabilizować szkocką pogodę na dwa dni. Jednak z kilometra na milę jakoś zaczęliśmy się ścigać. Trzeba było zobaczyć radość Agi na własne oczy, żeby stwierdzić jak bardzo nie lubi ona sznurków i zakładania mokrych pianek – odwołano canyoning, ale 6 zespołów zdołało go ukończyć! Poszliśmy więc wykorzystując kijaszki szukać dosyć dobrze ukrytych punktów kontrolnych.
Na tych zawodach nie było lampionów, czy sędziów na punktach. Tak naprawdę to trzeba było wejść stopą na punkt żeby go odnaleźć. Znajdowało się tam tylko urządzenie rejestrujące SportIdent. Jeden był nawet widoczny z daleka, ale żeby dobrać się do niego należało przejść nocą w bród rwącą rzekę. Groźniej tam było niż gdy rok temu na TNFAT musieliśmy bez zabezpieczenia przekraczać Białkę. Potem znaleźliśmy chatę, w której ukryło się przed deszczem kilka zespołów. Porzuciliśmy bardzo nęcący pomysł skorzystania z noclegu na rzecz poszukiwania kolejnego punktu we mgle: trudne, długie, ale skuteczne. Opłaciło się bo za chwilę zaczęło świtać i szkoda byłoby tego czasu spędzonego w zimnej chacie.
Na ostatnim PK trekkingu okazało się, że mamy tylko 15 minut straty do Merrell/Wigwam Team! Próbowaliśmy ich dogonić, ale to bardzo mocni i doświadczenie rajdowcy. Z podziwem patrzyliśmy jak szybko zebrali się przed nami na etap MTB, tym szybciej, gdy Robyn dowiedziała się od Agi, że wcale nie jesteśmy na short-course. Ich zdziwienie na twarzy naprawdę potrafiło podnieść na duchu. Co to za Speleo? Skąd oni się tu wzięli?
[b]My na rowery musieliśmy poczekać[/b]
Jeszcze nie dojechały na TA. Skrzętnie to wykorzystaliśmy instalując się w pobliskim barze, gdzie w ciepełku zajadaliśmy wreszcie szkockie przysmaki. Początek prawie 50-km etapu rowerowego był wspaniały – przygotowane górskie ścieżki rowerowe, potem jednak nad wyraz nudne przeciąganie się wzdłuż jezior aż do zadania specjalnego, na którym niemal wszystko się nam zawaliło. Niedokładnie spisaliśmy z road book’a dane i nadrobiliśmy ok. 2km, potem poszliśmy na koniec zadania na zjazdy żeby wrócić i spotkać FJS tuż przed podejściem po linach. Szwedzi, którym z takim trudem udało nam się urwać, a potem uzyskać nad nimi sporą przewagę, zbyt łatwo nas dogonili. Wszystko to efekt naszego ogromnego zmęczenia jeszcze przed startem, podczas przygotowywania map. Ale po zejściu z góry, gdy nagle przestało padać, na nowo wstąpił w nas bojowy duch. Do mety jeszcze kawał drogi.
[b]Trzeba robić swoje![/b]
Kolejny etap rowerowy trwał dłużej niż wynikałoby to z mapy. W wielu miejscach droga przypominała raczej bagna i rozlewiska, często trzeba było zeskakiwać z siodełka. Dopiero gdy dojechaliśmy do brzegu jeziora, łatwiej było naciągać łańcuch, chociaż szeroka szutrówa zachęcała sleepmonstera do ataku.
Zmęczeni dojechaliśmy w końcu do TA, który okazał się naszym najdłuższym przepakiem. Zbyt długo marudziliśmy zbierając się z dwugodzinnego snu i sami byliśmy zaskoczeni ile czasu można zmarnować na zakładanie mokrych pianek i przygotowania do trudnego etapu kajakowego. Sen w ciepłym namiocie z jednej strony dał odpoczynek, ale nasze ciała zaczęły puchnąć. Aga zaczęła mieć poważne problemy ze stopami – 3 dni brodzenia w wodzie dały poważnie w kość. Trzeba było pożyczyć 3 numery większe buty Hercika, żeby jej stopy się wbiły. Te 60km na długo pozostanie nam w pamięci jako walka z ciężkimi łódkami i ich targaniem po wrzosowiskach. Początkowo było nawet przyjemnie wiosłować, tylko sen dopadał nas co chwilę. Aga machała i kiwała się na boki jakby wiosłowała, żeby Artur nie myślał, że śpi. Duży Piotrek krzyczał, śpiewał i śmiał się jak szalony, żeby tylko zmobilizować mózg do pracy i nie pozwolić mu spać. Jakby ktoś popatrzył z brzegu miałby naprawdę niezły ubaw, ale w koło tylko woda i w oddali dzikie wzgórza. Pierwsza część przenoski, która odbywała się na kółkach po asfalcie była całkiem udana, ta druga na koniec to 2 km targania kajaków albo po wrzosowiskach, albo po rzece w górę jej biegu po wystających skałach i kamieniach. Obłupało nas to dokumentnie z sił.
[b]Jednak na trekking poderwaliśmy się wyjątkowo ochoczo[/b]
Pomimo problemów z pęcherzami po 1 godzinie szybkiego zbiegu i marszu pod górę wyprzedziliśmy FJS. I tak już do końca wyścigu: FJS tuż za nami. Najpierw na rowerach, całkiem rowerowych MTB, a potem finałowy trekking na Ben Nevis, całkiem górsko, stromo, nawet po śniegu na szczycie. Tuż pod szczytem spotkaliśmy mocno zmęczony team Wilsa Sport, Francuzów, którzy walczyli o 2 miejsce – byli przerażeni, gdy zobaczyli szybko zbliżający się zespół, myśleli że to Buff Coolmax. Do mety staraliśmy się iść możliwie szybko, czując za nami FJS. W pewnym momencie zobaczyliśmy szybko pomykający po grani team. Byliśmy pewni, że to FJS…, więc jeszcze raz się poderwaliśmy i pognaliśmy do mety cały czas biegiem, mijając jeszcze po drodze Salomon Crested Butte. Później okazało się, że po grani biegli Francuzi, bo zobaczyli z tyłu zespół myśląc, że to Buff, a byli to daleko za nimi idący FJS.
Ostatecznie po naliczeniu na nas kary 3 godzin zajęliśmy 10 miejsce na Mistrzostwach Świata. Wynik bardzo cieszy w stawce tak mocnych jak na tegorocznych Mistrzostwach zespołów. Naszym celem było ukończyć ten wyścig, bo sam ten fakt pozwalał zająć w miarę wysoką pozycję w klasyfikacji. Miejsce w pierwszej 10 było naszym marzeniem.
Trochę smutno się zrobiło, gdy podczas ceremonii wręczania nagród (słowo „ceremonia” nieco na wyrost, bo również w tej uroczystość widoczna była przysłowiowa szkocka oszczędność) Emma Rocca zganiła organizatorów za ich bezsensowną i niesprawiedliwą decyzje praktycznie przekreślającą szanse jej teamu na walkę o miejsce na podium. Szkoda, że podobne sytuacje tak często mają miejsce. Ale, jak to ujęła Emma, zawodnicy będą startować, a organizatorzy będą robić, co będą chcieli tak długo, jak długo będą chętni na udział w ich imprezach.
Ale, co tam. My mamy nasze 10 miejsce. A żeby cieszyć się z tego należy: po pierwsze – wystartować…, po drugie – nie marudzić…
Dziękujemy wszystkim, którzy tak serdecznie dopingowali nam podczas rajdu. Można gadać i pisać co się chce, ale gdy na TA, podczas gdy deszcz leje się na głowę, opuchnięte stopy nie chcą zmieścić się do butów, a ty oganiając się od milionów meszek przeczytasz sobie, że są ludzie, którzy w ciebie wierzą i liczą na dobry wynik, świat nabiera wtedy znowu sensu i kolorów. Dziękujemy Wam i dziękujemy naszym sponsorom za wsparcie w osiągnięciu tego sukcesu.
Zostaw odpowiedź