To miał być rajd podobny do Mistrzostw Europy, które odbyły się półtora miesiąca wcześniej w Hiszpanii. I wszystko na pozór je przypominało, ale… nie do końca. Zabrakło dobrego finiszu. A właściwie, zabrakło go w ogóle. Co się wydarzyło podczas zawodów? Ekipa AR Team opowiada o Raid in France.
Jak zwykle w przypadku tych największych rajdów ogromną trudnością jest już samo pojawienie się na starcie: zebrać skład, pieniądze, sprzęt, dojechać z tym całym bałaganem na miejsce, tam przejść niekończące się odprawy i sprawdziany wymaganego wyposażenia (im większy rajd, te listy są dłuższe, a niektóre elementy ekwipunku zdają się być wręcz absurdalne). Wśród tych dziwnych znalazły się świeczki, palniki, menażki i płachty biwakowe, kaski do white water, czy apteczka dla… oddziału sił specjalnych. Wybraliśmy się na rajd samochodem, wypakowanym po brzegi. (Zdecydowaliśmy się w tym roku wszędzie jeździć dużym samochodem, żeby mieć luskus zabrania nawet takich rzeczy, które niekoniecznie mogą się przydać, a dodatkowo – żeby móc swobodnie zmieścić skrzynie rowerowe). Zwykle samochód pożyczamy gdzie się da, tym razem dostaliśmy wóz od OSP ORW z Łodzi – prawdziwy strażacki z kogutami!
Zazwyczaj problemy są z detalami, a na miejscu, na kilka godzin przed startem, takie sprawy wprowadzają niepotrzebne nerwy. Tym razem dla przykładu: nasza płachta biwakowa miała 2×3 m, a nie wymagane 3×3, noże przypinane do kamizelek „nie dały się otwierać jedną ręką”, zegarek z wysokościomierzem miał wbudowany GPS więc się nie nadawał, do tego start zawodów okazał się być ustalony na 12 w nocy, a nie 12 w południe następnego dnia, jak zakładaliśmy – ot taka proza rajdowych przygotowań… Wiedzieliśmy, że organizator jest bardzo skrupulatny i jak coś jest opisane na liście sprzętu obowiązkowego, to takie musi, bez wątpliwości. Maciek Dubaj znał te zawody ze startu z zespołem Salewa, w randze MŚ. Niestety – nie wszystko udało nam się ogarnąć idealnie, dlatego na miejscu zaczęło się poszukiwanie braków w okolicznych sklepikach. Na szczęście to nie była wioska, a miasteczko. Ze sporym opóźnieniem i praktycznie w ostatniej chwili udało nam się zamknąć ten etap.
Na rajd przyjechali Kiwi (zespół z Nowej Zelandii – przyp. red.) którzy z założenia byli poza naszym zasięgiem. Ocenialiśmy, że z dwudziestu francuskich zespołów ok. 4-5 będzie na wysokim poziomie (byli zwycięzcy z 2015, którzy zajęli w tym roku 2. miejsce). Zawsze gdzieś na trasie spotykamy Szwajcarów, którzy są dla nas swoistym papierkiem lakmusowym tego jak nam idzie.
Trasa miała lekko ponad 430 km, zakładaliśmy, że będziemy z nią walczyć jakieś 120 godzin. To jeden z tych klasycznych rajdów, na których poszczególne etapy zajmują dużo czasu, ze strefy zmian wychodzi się na dobre kilkanaście godzin. Oprócz trekkingów wysokogórskich i rowerów również głównie po iście górskich trasach, czekały na nas również konkurencje techniczne, jak canyoning, jaskinie czy rafting. Czuliśmy, że etapy będą testować nie tylko fizyczną moc, ale w ogromnym stopniu – psychę. Wiedzieliśmy też, że nawigacja będzie trudna, trudniejsza niż w Hiszpanii (na Raidaran, Mistrzostw Europy – przyp. red.).
Listę etapów i ich opisy można znaleźć na stronie zawodów.
Teraz należało już tylko najeść się, przespać godzinę, może półtorej, i na start. Schemat trasy pokrótce: początek biegowo-rowerowy wysoko w Pirenejach (jakieś 3 doby), później systematycznie w dół aż do mety na wybrzeżu Morza Śródziemnego.
Start o północy w malowniczej miejscowości Font-Romeu, znanej ze zgrupowań wysokogórskich elitarnych maratończyków. Prolog miał charakter krótkiego, ale niebanalnego biegu na orientację, potem przejście na mapę o skali 1:50 000 i cięciu warstwicowym co 40 m (?!). Bardzo szybko okazało się, że dokładność mapy pozostawia dużo do życzenia, choć i tak przez początkowe kilkanaście kilometrów poruszaliśmy się głównie na azymut.
Gdy po szóstej rano wschodziło słońce mieliśmy już za sobą szczyty o wysokości ponad 2900 m, zaś przed sobą potężny upał, otwarte tereny, często ubogie w wodę, a do tego do przejścia jeszcze kilka grani wznoszących się powyżej 2000 metrów.
75 km po Pirenejach zajęło nam blisko dobę! Dla mnie ten etap to ciągłe poszukiwanie wody (strumienie, jeziorka, źródełka, ale także życzliwi i mili ludzie otwierający nam drzwi swoich ubogich domostw, czy nawet zatrzymujący samochody po środku niczego.
W pewnym momencie okazało się, że ten etap to nie wyścig z innymi zespołami, tylko wyścig po sen. Wszystko przez Dark Zone ustalony na przedostatnim PK. Następny kilkunastokilometrowy etap – spływ raftem mogliśmy rozpocząć dopiero po 7 rano, więc czekał nas, jak i wszystkie zespoły z czuba, przymusowy nocleg już pierwszej dobry rajdu. Udało nam się wybrać przy tym maksymalne 5 godzin snu z obowiązkowych jedenastu przewidzianych na cały rajd. Można było „wybierać” w konfiguracji 2, 3, 4 albo 5 godzin na punktach obowiązkowych. Maksymalnie mogliśmy więc wybrać 5, minimalnie 2 godziny snu.
Cóż, zawody rozpoczynały się więc praktycznie od początku…
O świcie z szóstego miejsca zaczęliśmy spływ rzeką, która miała mieć III/IV stopień trudności. Elektrownia wypuściła w nocy wodę do rzeki, więc była gwarancja dobrej zabawy. To był fajny przerywnik, 8-10 km spokojnej górskiej rzeki z kilkunastoma bystrzami i skałami do omijania, i 3 km raftingu z konkretnymi przeszkodami. Maciek spokojnie nami dyrygował i nie było żadnych przygód – nawet jak wpadaliśmy do wody to w miarę pod kontrolą… Mocno oszczędzając siły spokojnie spłynęliśmy do kolejnej strefy zmian.
Kolejnym etapem był długi, ponad 100-kilometrowy odcinek rowerowy. Najpierw testujący możliwości podjazd – prawie godzina mielenia pod górę, tam narada jak lecimy dalej i decyzja, która wiele nas kosztowała. Wybraliśmy wariant mniej oczywisty, ale według nas korzystniejszy, bo oszczędzający nam „pustego” zdobywania i tracenia wysokości. Zaskakujące jest z perspektywy czasu, dlaczego do cholery tylko my tak pojechaliśmy… Cóż może inni korzystali z usług jasnowidzów.
Ścieżki (bo to już nie drogi) po jakimś czasie przestały odpowiadać temu, co na mapie, choć wszystko w miarę grało do momentu, aż droga, którą mieliśmy jechać przeistoczyła się w gęsto zarośniętego „singla” wijącego się w dół doliny. Zjazd wśród – jak to zespół określił – „jeżyno-kaktusów” był ryzykowny i po kilku minutach mieliśmy już dwa kapcie. Po kilku kilometrach okazało się, że mamy większy problem – kamieniołom, który mieliśmy na mapie przecinać nieco powyżej miejsca, w którym się znajdowaliśmy, wyrósł przed nami, a nasza ścieżka po prostu się urwała. Długo szukaliśmy przejścia, odwrót w górę był bez sensu, w dół było naprawdę niebezpiecznie.
Bardzo powoli zsunęliśmy się w końcu jakimś cudem do granic miejscowości w dolinie, po drodze rower Maćka Marcjanka sfrunął kilka metrów w dół, odbijając się od kolejnych skał. Nasz prawdziwy problem ujawnił się dopiero na dole – kolce! W każdym rowerze mieliśmy już panę (flaka, gumę – w gwarze poznańskiej – przyp. red.), a do tego po kilkanaście kolców w każdej oponie… Przez kolejne trzy godziny wyciągaliśmy pęsetą kolce, centrowaliśmy koło waląc obręczą w skałę – świetna zabawa! Okoliczni mieszkańcy, mocno zdziwieni, częstowali nas bagietkami z pasztetem oraz piwem, a na koniec wjechało nawet wino… Wszystko to jednak nie było zabawne, w tym miejscu o mało co, nie zakończylibyśmy zawodów, bo zostały nam tylko dwie łatki! Ciśnienie do ścigania spadło, ale humory dopisywały.
Wkrótce rozpoczęła się noc a Iro (Irek Waluga – przyp. red.) z nastaniem zmroku odpieczętował Brutusa! Flagowy produkt Nutrenda na nocną senność! Działanie tego specyfiku na tego faceta jest niewiarygodne –przez ponad 4 godziny recytował wierszyki dla dzieci, intonował piosenki z „Akademii Pana Kleksa” itd. Gdzieś po północy na przedostatnim PK mieliśmy jeszcze wspaniałą i niezapowiedzianą kolację (makaron z Pesto i z serem zakrapianym coca colą!). Prawie nad ranem po bardzo technicznym zjeździe wąskimi ścieżkami dotarliśmy do przepaku. Nawet nie pytaliśmy o straty do zespołów w czubie, wiedzieliśmy doskonale, ile kosztował nas ten pechowy wariant.
Drugi, długi pirenejski trekking zaczął się od kryzysów, pierwsze kilometry wzdłuż kanionu, to walka z poranną sennością. Przed nami znowu wyjście na grań na prawie 2800 m n.p.m. i w sumie niby tylko 40 km, ale już z opisu i szybkiego oglądu mapy wiedzieliśmy, że czeka nas kilkanaście godzin ciężkiej pracy.
Etap był prosty technicznie. Zaczynaliśmy z 800 m i musieliśmy wyjść dolinami na grań na 2800. Poprowadziły nas ścieżki wzdłuż potoków, przez mosty linowe, drabinki skały, noga za nogą. Na końcu czekała nas wspinaczka na grań, bez ścieżek tylko po piargu. Zaczynaliśmy o 6 rano było więc jeszcze ciemno i były problemy z sennością. Iro po Brutusie miał „zjazd” ale uznał, że „to normalne” i wiedzieliśmy, że gdy wstanie nowy dzień i on obudzi się do życia. Koło południa było upiornie gorąco, na szczęście – cały czas w pobliżu była woda więc obyło się bez dramatów.
Zaczęła się trzecia doba, więc nadszedł ten czas na rajdzie, kiedy należy wyłączyć myślenie i robić swoje, nie patrząc ani za siebie, ani tym bardziej na to co przed tobą – po prostu trzeba koncentrować się na najbliższym celu. To przynajmniej moja metoda na przytłaczające myśli o ogromie wyzwania jakie jest do zrobienia na tak długich zawodach.
Po drodze schronisko, małe zwątpienia w zespole, ale generalnie, co zaskakujące, im wyżej tym lepiej. Gorąco niewiarygodnie – Maciek Dubaj i Agnieszka (Korpal – przyp. red.) zaliczają kąpiel w górskim stawie na wysokości 2500 m n.p.m. Lecimy na przełęcz i kolejny PK już w drodze powrotnej na przepak. Oj dłużyło się mocno! Ten etap dał nam mocno w kość, zaczęliśmy go jeszcze przed wschodem słońca, a skończyliśmy zaraz po zmroku. Wtedy rozegrał się nasz dramat… Któreś ze źródeł miało najprawdopodobniej „wodę z niespodzianką” – Iro dostał torsji, ale na szczęście zmogło go dokładnie na przepaku. Podjęliśmy decyzję o wykorzystaniu kolejnych 3 godzin z obowiązkowego czasu na sen.
Właśnie wtedy kryzys, z którym Aga walczyła przez wiele godzin osiągnął swoją kulminację. Śpimy mimo wszystko ustalone 3 godziny, co rzeczywiście pozwala Irowi trochę się zregenerować. Je zimny liofilizat i jest jako tako gotowy do wyjścia. Aga – przeciwnie. Po ponad 70 godzinach walki z bólem, upałem i odwodnieniem, nie miała już ani grama siły by ruszyć dalej. Zwłaszcza podczas etapów trekkingowych były momenty, w których spodziewała się, że ziemia wyjedzie jej spod nóg i wokół zrobi się czarno.
„Niestety tym razem się nie udało. Właściwie to głównie przeze mnie. Zrobiliśmy najtrudniejszą górską połowę, ponad 200 km w wysokich Pirenejach (trasa miała 450 km, nie 300). Co tu dużo mówić, było po prostu ciężko. Upał taki, że można by pomyśleć, że tak wygląda piekło na ziemi. Wdzierał się w skórę jak jakiś pasożyt i wysysał ostatnie cząsteczki wody jakby mu było mało, że i tak wyglądasz już jak wysuszona i przykurczona rodzyna, a nie sportowiec gotowy do walki, i do tego w dniach, w których kobieta powinna po tabletkach przeciwbólowych położyć się grzecznie do łóżka, a nie pchać się na trzytysięczniki”.
Nie umieliśmy Adze pomóc, nie daliśmy rady przetrwać tego kryzysu, choć jesteśmy głęboko przekonani, że byliśmy dobrze przygotowani fizycznie. Jednak sport to nie tylko sfera fizyczna, a w rajdach rzadko wszystko idzie gładko i według planu. Czy nie z tego powodu, między innymi, nazywa się te wyścigi przygodowymi?
Tym razem Puchar Świata nie był dla nas. Pozostają wspaniałe wspomnienia o ludziach, którzy nam pomagali na trasie: Holenderce, która uraczyła nas gazowaną wodą mineralną i kiściami winogron, jakiejś biednej pani w wiosce, która oprócz ofiarowania nam resztki brzoskwiniowego soku uzupełniła nam zapasy wody pitnej, chłopaka w schronisku, który za 3 euro z litością w oczach (bo najtańszy posiłek zaczynał się od 10 euro) zaserwował nam michę żarcia. Była też Angielka, która mieszkając w przepięknym miejscu poczęstowała nas zieloną herbatą. Niezapomniany był też moment, kiedy to małomówny Dubaj zaczął wspominać swoje przeżycia z dzieciństwa, tylko po to aby przełamać kryzysy w zespole…
Dziękujemy wszystkim, dzięki którym mogliśmy się zmierzyć z tym wyzwaniem:
Ochotniczej Straży Pożarnej ORW w Łodzi za pomoc z transportem, naszym sponsorom – Nutrendowi za odżywki (i Brutusy dla Irka), Fenixowi za nowe lampy rowerowe i czołówki – naprawdę klasa światowa, Royal Bayowi za skarpety kompresyjne i Camelbakowi za systemy nawadniania i plecaki.
Specjalne ukłony i podziękowania kierujemy też w stronę Marii Głaz – za relację i śledzenie tego, co się działo i wrzucanie wiadomości na profilu, Natalii Dubaj, która poświęciła nam dużo czasu i uganiała się za nami, gdzie tylko się dało, Macieja Moskwy i Łukasza Warmuza – chłopaki pożyczyli nam z tonę sprzętu.
Dzięki też wszystkim kibicom, wpierającym nas podczas zawodów, daliśmy ciała, ale to nie koniec… Bądźcie dalej z nami.
AR Team Polska!
Zostaw odpowiedź