W jaki sposób odkryłem jeszcze cenniejsze pokłady energii, których nie znałem. Może i Tobie się to uda. Czy faktycznie, zdobycie biegowo aż osiem razy wierzchołka ślężańskiego, jest to takie trudne i wymaga „siły ogra”?
Organizowanych imprez biegowych jest więcej niż dwa lata temu. Nie wszystkie, po ich ukończeniu, dopisują do naszego dorobku, punkty ITRA. Czasem, zwyczajnie nie wiedząc, omijamy właśnie te wydarzenia biegowe, które mogą okazać się cenniejsze pod innym względem i mogą być równie trudne jak zawody biegowe z górnej półki. Takim wydarzeniem, okazuje się impreza organizowana przez Huberta i Idę pod nazwą „Siła Ogra” a inaczej „Trzeźwy Ogr 8xŚlęża”. Zarezerwujcie sobie czas pod koniec listopada by u stup góry Ślęży przekroczyć linię startu już o siódmej rano. Czy faktycznie, zdobycie biegowo aż osiem razy wierzchołka ślężańskiego, jest to takie trudne i wymaga „siły ogra” by to zrobić? Przeczytaj i jak chcesz to sprawdź.
Jeszcze w piątkowy wieczór kompletnie nie miałem sił by wstawać bardzo wcześnie (mocny ból głowy), i dojechać przed umowną, godziną siódmą rano, by z innymi ludźmi, których też bawi bieganie górskie, „pomęczyć się”, pogadać ,itd….a jednak tabletka od bólu głowy zdziałała cuda.
Nie było tu atmosfery przedstartowej jaką widzi się na zawodach. Tu raczej wszyscy z przypiętymi numerkami, ale chyba tylko dla pewnego umownego klimatu, ruszyli, bez rywalizacji, w pierwsze okrążenie i pierwsze zdobycie wierzchołka. Jak zawsze ustawiłem się na samym końcu, ponieważ jeszcze nie wiedziałem jaki będzie mój plan. Może zrobiłem to ponieważ zawsze tak robię. Nie spieszę się, bo dystans i tak weryfikuje.
„Jedyneczka” zaskoczyła mnie lekko. Tyle czasu na wybieganie na tych terenach poświęciłem aczkolwiek tego podejścia nie znałem. Było ciekawe. Z wypowiedzi innych słyszałem, ponieważ nie dysponowałem trasą w postaci traka, że każde kolejne okrążenie, od pierwszego do czwartego, będzie stopniowo dłuższe. Skoro zbiegamy zawsze tym samym szlakiem, stwierdziłem, że same podbiegi będą ciekawe a raczej – czy dotrwam do końca czyli czy uda mi się wbiec osiem razy na szczyt i zbiec z niego, bo „pięciokrotność” już miałem za sobą. Raz w tygodniu po pracy już to mi się to udało, choć trwało to do późnych godzin wieczornych. Czy ta impreza to nie coś w stylu ultramaratonu „Zamieć” bądź ultramaratonu na „Babią Górę”? Też mamy jeden szczyt.
Co okrążenie jednak, starałem się (bo nie sposób było się odpędzić wstępnie od dobroci), uzupełniać kalorie. Można było zjeść ciepłą zupę wegańską, napić się gorącej herbaty, kawy, soku jabłkowego i jeszcze w dodatku na stole były rozłożone chyba z trzy rodzaje różnych ciast – równie duży rarytas jak podczas „UTM„-a , ale tutaj można było jeszcze skosztować bigosu oraz klusek z dziurką, które Ida, współorganizator „SiłaOgra.pl„, wraz z ciocią i kuzynką, przygotowały w ilości tysiąca pięciuset sztuk (1500 szt) dla obecnych. Trzeba mieć „siłę ogra” by ich tyle przygotować. Ja ich osobiście nie próbowałem, ponieważ nie miałem zwyczajnie ochoty (pożywiałem się ryżem i zupą), ale wierzę, że były równie dobre jak atmosfera, którą spokojnie można przyrównać bądź może jest lekko lepsza niż niejeden punkt żywieniowy chyba na imprezach biegowych, które dopisują do dorobku, po ukończeniu, określoną liczbę punktów ITRA.
Tutaj nikt się nie spieszył. Ten, kto chciał kolejny raz wyruszyć w trasę kolejnego swojego okrążenia i wbiec na wierzchołek Ślęży, robił to bez pośpiechu aczkolwiek obserwując sytuację raczej każdy, prawdopodobnie po dziesięciominutowym „lunchu”, uciekał w następne okrążenie.
Drugie okrążenie i trzecie, rozpoczynały się również skrętem w prawo, tuż przed szlabanem, na przełęczy Tąpadła. Tak jak usłyszałem, każde kolejne okrążenia, od pierwszego do czwartego i od piątego do ósmego, rozciągały się. Czas drugiego i trzeciego okrążenia przebiegał na rozmowach z kolegami Sebastianem i Bartoszem.
Zapadały pytania i padały również odpowiedzi.
– Mateusz czy podjąłbyś się kolejny już raz 240 kilometrowego Lądka Zdrój? – zapytał Sebastian, jeden z nich, który ukończył ten dystans w tym roku.
– Nie wiem jak na razie.
– Jakieś plany na następny rok? – padło kolejne pytanie.
– Chciałbym, podejść do dwóch może jeszcze cięższych dystansów, ale do tego trzeba się przygotować psychicznie i fizycznie, ale jak zawsze niczego sobie nie narzucam. Nie lubię się deklarować, bądź też zależy w jakim sensie. Zobaczymy. A jak tam u Ciebie?
Takich pytań i innych, do mnie i do Sebastiana, było wiele. Rozmawialiśmy przez prawie pełne dwa okrążenia. Utrzymywaliśmy równe tempo biegowe w późniejszym etapie tego drugiego okrążenia. W trzecim, znów wszyscy razem – Sebastian,Bartosz i ja. Czas minął na dzieleniu się wnioskami oraz pojawiały się również inne, nie biegowe oczywiście, tematy. Świadom delikatnego mrozu, kilka dni temu, jaki może się pojawić tutaj, postanowiłem przetestować nowy komplet do biegania w warunkach zimowych, ponieważ poprzedni już „przebiegł swoje”. Wstępnie, w środku trzeciego okrążenia, rozpoczęły się problemy z zamkiem przy łydce aczkolwiek po pewnym czasie spodnie „zaklimatyzowały się”. Skutkiem tego jednak było częste zatrzymywanie się i ukończenie „trójki” samemu. Spodnie spełniły swoją rolę czego nie mogę powiedzieć o bluzie termicznej. Finalnie, dobiegłem w tym komplecie do końca trzeciego okrążenia i postanowiłem zmienić jednak bluzę. Podczas trzeciego okrążenia odczułem także trud całotygodniowej pracy i zastanawiałem się czy w ogóle kontynuować. Jeszcze nie wszedłem w ten dystans.
Czwarte okrążenie, słyszałem, miało być najdłuższe, dlatego też posiliłem się aż dwiema porcjami zupy i jak zawsze ciepłą herbatą. Ciepła herbata zdziałała cuda na jednym, wymagającym, biegu już.
Do czwartego okrążenia dołączyła się koleżanka Katarzyna z okolic, które zamieszkuje. Nic nie było zaplanowane, więc zgodziłem się na towarzystwo. Kolejne już rozmowy, mnóstwo pytań w obie strony, wymiana doświadczeń biegowych, analizy bardzo wielu sytuacji podczas biegów i finalnie czwarte okrążenie zostało zakończone. Wielu ludzi nas wyprzedziło, lecz coś mówiło, że support jest równie ważny, jak ukończenie tej imprezy. Wiedziałem jednak, że to dla mnie za mało. Była to za wczesna pora oraz za każdym razem będąc na przełęczy Tąpadła, odpowiadałem sobie – spróbuje jeszcze jedno.
Dobrnęliśmy do momentu, który wymagał teraz obiegiwania (jeszcze w tzw. parze) teraz lewej strony Ślęży. Wszystkie okrążenia, od piątego do ósmego, również rozpoczynały się od przełęczy, natomiast wymagały delikatnego podbiegu szlakiem turystycznym i skręcano, tym razem, w lewo.
Początkowo trasa nie była wymagająca czyli nie miała nachylenia dużego a podbiegi nie były długie. Wyjątkiem chyba, jak na razie , było czwarte okrążenie. Zawierało podbieg bardzo długi, lecz mi doskonale był znany jego poziom trudności i nie był zaskoczeniem.
Tutaj mały diabełek pojawiał się gdy na drzewie widoczna była, przybita tabliczka z numerem okrążenia i strzałką…….w górę. Wydaje mi się, że te podejścia, od piątego do ósmego, już jednak były bardziej wymagające technicznie niż poprzednie. Może też w mojej opinii poprzednie okrążenia były już znane ponieważ już na nich trenowałem (a napewno na najdłuższym odcinku kilkunastokrotnie). Pomimo to, lewa strona masywu faktycznie była może jednak chyba trudniejsza.
Mieliśmy również tutaj szansę, chwilowej rozmowy z turystą, mężczyzną, w nie młodzeńczym i nie seniorskim wieku, który cały czas zachwalał osiągnięcia syna. Ów turysta wyglądał na zdrowego w każdym znaczeniu i chciałem zadać pytanie
– Ok, to syn, a myślał Pan co może Pan dla siebie zrobić, czy będę słuchał tylko o Pana młodym synu, który, normalne, że działa?
Po krótkiej rozmowie, miły turysta rozmawiał jeszcze chwilkę dosłowną ze mną. Ta rozmowa jednak nie trwała długo, ponieważ słysząc to o czym mówiłem z doświadczenia (nawet nie wspomniałem o lekko trudnych doświadczeniach), miałem lekkie wrażenie, że onieśmieliłem naszego współtowarzysza. Z wyrazami powodzenia zatem opuścił nas. Starałem się jeszcze motywować, nie siebie, kierując myśli w bardziej miłe myślenie (czekające bardzo dobre ciasto na dole).
Podczas wspólnego pokonywania trudu piątego podejścia, usłyszałem też zapytanie czy nie podjąłbym się bycia trenerem mentalnym. Nie powiem – zaskoczyło mnie to, bo nigdy nie myślałem o tym.
Czas dotrwania do miejsca, do którego tym razem trzeba było dobiec (skały przy wieży widokowej obok kościółka na Ślęży), by znów zbiec, minął szybko i trudu podejścia nie było widać. Zaczynałem odczuwać brak kijów. Zapomniałem ich na tę imprezę zabrać. Chwila czekania na współzawodniczkę i wolny zbieg. Tutaj support się skończył za pozwoleniem znajomej. „Odpaliłem” swoje takie moje „dodatkowe koniki”. Ci, którzy przed chwilą nas wyprzedzali byli już za mną jeszcze przed punktem na dole. Żywioł wszedł we mnie.
Bez zastanowienia ruszyłem w kolejne, szóste, okrążenie, które troszeczkę czasu trwało z uwagi na troszeczkę słabo oznaczoną trasę w lesie – szukanie właściwych oznaczeń (raz w dół do poprzedniego punktu wyjścia, raz znów w górę). Było już mocno ciemno pomimo włączonej czołówki, która oświetlała las niczym bardzo mocny halogen. Byłem sam a wszystkie negatywne myśli chyba wolały czekać na dole w bagażniku i nie przeszkadzać, choć cały czas wdzierały się w głowę jak krzyczący strajkujący tłum czy też ktoś kto bardzo chce sprzedaż swój produkt by żyć. Sam troszeczkę „strzeliłem” sobie w kolano z uwagi na brak traka, ale wyszedłem z tych oparów. Szczyt ślężański kolejny raz za mną i szósty raz w dół.
Tutaj odbyły się rozmowy co do czasu, w którym poskromię siódme i ósme okrążenie.Trzy i pół godziny powinno wystarczyć jeśli się „zepnę”. Czas był wyliczony na podstawie czasu jaki potrzebowałem na szóste okrążenie. Rozmawialiśmy jeszcze przez chwilkę, podczas delektowania się dobrą zupą, o innych aspektach aczkolwiek stwierdziłem, że … w górę.
Nie wiem jak, ale nogi targały do przodu a ja czułem się już zmęczony. Wychodził lekki dyskomfort z powodu czasu, którego jakby lekko mi brakowało, ale tak miało widocznie być.Delikatnie się spieszyłem. Trzeba było szybko sięgnąć po batonika w plecaku, których było jeszcze wiele. Tabliczki z numerami okrążeń pięć,sześć już miałem za sobą. Wciąż biegłem i szukałem siódemki. Długo jej jednak nie widziałem a biec nie poprzestawałem. W pewnych momentach myślałem, że zaraz dobiegnę do Wierzycy.
Pojawiła się siódemka a może bawiła się ze mną w chowanego? Nie ma na co czekać. Skręt w prawo i do góry. Bawiłem się trochę w liściach. Szurałem w nich raz biegnąc, raz idąc szybko. Teraz chyba mogę nazwać, jakby moimi nogami ruszał jakiś mechanizm, który nawet nie myślał by przestać nimi ruszać. Było mi ciepło, ale oddech był w normie. Troszeczkę zimno było przy nadgarstkach. W dłonie było ciepło dzięki rękawiczkom tym samym, które miałem w plecaku podczas UTMB (rękawice – jeden z wielu elementów obowiązkowego sprzętu). To była jakaś istna dzicz. Gałęzi pełno, teren mocno nierówny. Mała leśna przestrzeń, pościnanych prawdopodobnie drzew. Jak przejść, jak to przeskakiwać. Nie zastanawiałem się. „Leciałem” w żywioł. Nie było czasu na myślenie, jak przejść przez przeszkodę. Trzeba było ją zostawiać za sobą. Tutaj już nie było schodów, ale kamienisty slalom ciągnący się nieustannie do góry, śliski, zakończył się znajomym wejściem na skwer, tuż pomiędzy dwoma budynkami, które są na polanie, prócz kościółka. Szybki zbieg na już niekontrolowanej prędkości ale jednostajnej skończył się ostatnią już herbatą lecz już bez zupy – już chciałem mieć ósemkę za sobą.
Ostrzegano mnie by uważać na przewody podczas ostatniego podejścia. Poinformowano mnie, że ostatnie okrążenie jest zaraz za tabliczką „siedem”. Muszę do tej tabliczki dobiec jakieś trzysta metrów. Informacja okazała się prawdziwa a to co zobaczyłem przypomniało ostatnie podejście na Czantorię, choć do Czantorii temu podejściu dużo brakowało. Tutaj już nie było czasu na nic jak tylko posługiwanie się dopracowaną techniką pokonywania podejścia. Było prosto a obok słupy wysokiego napięcia. Zastanawiałem się o co chodziło z tymi przewodami.
Wszystkie przeciwności losu pozostały w tyle. Nie było czasu na to by się tutaj nad czymś rozczulać. Teren nie sprzyjał na miłe wbiegiwanie do góry z uwagi na jego nieprzewidywalność. Małym przewodnikiem była bardzo wąska ścieżka w tym, porozrzucanym kamieniami i gałęziami, terenie, która mnie prowadziła. Zastanawiałem się czy włączyć sobie w końcu traka, ale tę próbę zabiła inna myśl – skup się na tym co pod nogami. Posłuchałem się. Nic już nie było ciężkie. Pojawiły się siły by wbiegiwać tutaj. Nie wiem skąd. Liczyłem swoje oddechy, by zająć czymś głowę.
Wtedy to pojawił się obraz i myśl – jeszcze tylko chwila.
Chciało mi się pić więc wziąłem łyk, ale dopiero na szczycie. Dysponowałem tylko wodą zimną, ale lepsze to niż nie posiadanie jej. Nie zwracałem już uwagi na kostkę z kamienia podczas zbiegu, która występowała na początkowej części zbiegu ze Ślęży. Stwierdziłem, że jeśli zaliczę wywrotkę, podniosę się przecież. Mam przecież rękawice. Liście i kostka zatem nie stanowiły przeszkody, nic już nie było przeszkodą.
Te okrążenie, ostatnie i siódme okrążenie, były chyba najszybszymi moimi okrążeniami ponieważ pokonałem te odcinki w sto czterdzieści parę minut. Nie wiem co tu zadziałało, ale bardzo jakby lekko pokonywało się te okrążenia a może własna wiara w ukończenie tego wydarzenia. Popłynęły lekko łzy podczas zbiegu ostatniego. Te łzy były sygnałem umysłu, który przełamał chyba kolejną swoją barierę, choć sam nie wiem jaką.
W oddali nie było widać nic i zastanawiałem się ile jeszcze, przez moment, tego zbiegu. On powinien już się skończyć. Wnet włączyły się bardzo mocne światła jeepa. W tym momencie spojrzałem na komórkę i nie wierzyłem temu co zobaczyłem – czas. Pojawiła się myśl o próbie podejścia do kolejnego okrążenia, ale czułem również, że na tym powinienem, jak na razie zakończyć. Mogłem więcej.
Z dobrymi słowami, przebijając tak zwane „żółwiki”, „pjony”, pożegnaliśmy się. Chwilę siedząc w samochodzie, rwało mnie jeszcze, ale jak na razie wystarczy.
Imprezę polecam ukończyć. Ukończyli tę imprezę wszyscy, którzy w niej brali udział w zakresie możliwości biegowych, jakie mieli. Jedni bawili się przez trzy okrążenia, inni przez cztery itd. Z tego co wiem, podczas rozmowy przy jeepie, zdobyło osiem razy szczyt czworo ludzi. Czy to mała liczba, czy duża, nie mi to oceniać. Może i brakuje tutaj wielu dodatkowych danych, typu zdjęcia video, które by może pokazały przestrzeń pod kątem biegnącego, ale wydaje mi się, że same zdjęcia nie odzwierciedlą tego. Uczestnictwo w tym wydarzeniu, przeżycie tego, jest cenniejsze niż zdjęcia.
Sam masyw ślężański może i nie jest wysoki ale ośmiokrotność zdobycia szczytu już nie jest taka prosta biorąc również pod uwagę siłę supportu a raczej siłę cierpliwości, którą trzeba było wykrzesać podczas dwóch okrążeń. Ostatnie dwa zdjęcia zostały wykonane tydzień po imprezie, ponieważ podczas tychże okrążeń, nie sposób było wykonać zdjęć z uwagi na skupienie się nad czymś ważniejszym a też ciemną już porę dnia podczas tychże kółek.
Dużo zapasu z plecaka biegowego znów pozostało jak i wody, która w nim była, ale wypite zostało chyba z dziesięć herbat, zjedzone pięć zup wegańskich a także podczas biegu jogurt płynny Danone i mały batonik.Hej…
o
Zostaw odpowiedź