Szlak Niebieski to przygoda, dzicz, brak oznaczeń, brak ścieżek, brak turystów, obcowanie z naturą. Spotkamy tu wszystko, czego na Głównym Szlaku Beskidzkim nie ma. Czerwony główny szlak to autostrada, nawet w Beskidzie Niskim. Porównując to z czym mamy do czynienia na Niebieskim Wyzwaniu – twierdzi Paweł Pabian, który 450 kilometrów po Niebieskim Szlaku Karpackim pokonał w 164 godziny i 30 minut.
Paweł wyznaczył sobie cel niezwykły: ustanowić biegowy rekord trasy. Bez pomocy z zewnątrz (masaży, gotowych punktów żywieniowych i noclegowych, ekipy, która pomagałaby mu w trakcie), w pojedynkę (bez partnera/partnerki, i choć zawsze mógł ktoś się na chwilę przyłączyć i pobiec – nikt taki się nie znalazł…).
Nie ukrywał, też, że oprócz walki z samym sobą liczył na podziw. I nic dziwnego, wzywanie budzi nie tylko podziw ale i zazdrość ultrasów, którzy już kombinują żeby podążyć jego śladem. Choć – nawet jeśli wielu zrobi to sprawniej, szybciej, lepiej – nikt już, tak jak Paweł, nie będzie pierwszy.
Nie nazwałby sam siebie ultramaratończykiem. Zanim porwał się na Niebieski Szlak Karpacki zaliczył wprawdzie 5 imprez ultra i w 14 dni przeszedł też Główny Szlak Beskidzki. Miał świadomość, że brakuje mu biegowego doświadczenia, ale nadrabiał górskim obyciem, wiarą w siebie i entuzjazmem, który nie gasł nawet w najdziwniejszych momentach, które z jego barwnej historii wybraliśmy dla czytelników napieraj.pl.
Dzień I – 8 lipca, 4:30 – START!
Rozgrzany porannym chłodem wbijam sobie mocno do głowy, by rozpocząć wolno. Bowiem aż pod Chełm – pierwszą górę na Niebieskim Wyzwaniu, trasa wiedzie asfaltem. Idę spacerem i podziwiam widoki dokoła, powoli oddalający się Grybów, wzniesienia Beskidu Sądeckiego i Wyspowego oraz uroki Niskiego. Póki co euforia, a przygoda się dopiero zaczyna… Podchodzę na raz na górę Chełm (780 m n.p.m.). Tutaj dopadają mnie pierwsze poty, ściągam cały majdan, robię fotki. Bardzo dobrze mi się hasa, pod górę idę, z górki zbiegam bez zbędnego pośpiechu. Tak mi czas upływa. Gdzieś, bodajże na Suchej Homoli, zatrzymuję się z myślą o rzeczy najprostszej. Tak sobie bowiem założyłem: kiedy chce mi się jeść – jem, kiedy chce mi się w krzaki – idę. Więc ściągam wór z pleców, wyjmuję rano przygotowane kanapki z szynką, serem i ketchupem. Zdążyły się już mocno poturbować w plecaku i straciły kształty bułki.
Pierwszy duży problemat – nie mogę jeść
Mieć kanapki i chęć na nie to jedno, a móc je zjeść i przyswoić to drugie. Już od tej pory, mniej więcej przez kolejne 24 godziny mój organizm nie chce normalnie przyswajać jedzenia. Ledwo zmęczyłem tę kanapkę, dochodząc do wniosku, że pewnie nie potrzebuję jeszcze jedzenia i wszystko jest w najlepszym porządku. Zbiegłem z Suchej Homoli, przemierzyłem Bardiów Groń (niepozorny, lecz dość długi masyw, przez który przebijałem się około 2 godziny). Tak znalazłem się w Hańczowej, gdzie szlak aż do Ropek na chwilę połączył się z czerwonym – Głównym Beskidzkim. Szutrową drogą dotarłem na Wysowej Zdrój. Na ok. 35. kilometrze wyzwania. O godzinie 10 sądziłem, że zjem ciepłą strawę w karczmie, gdyż w Wysowej nie raz bywałem i dobre jadło kosztowałem. Ku mojej rozpaczy – obydwie karczmy naprzeciw siebie otwierają dopiero o 12. Stwierdzam: „Toż do tej godziny czekał nie będę!”. Bliżej cerkwi serwują fastfoody, ale wiem, że tego nie chcę… Tym sposobem dokonuję rzeczy najgłupszej, która ostatecznie mnie zniszczy na najbliższą dobę. Wpadam do delikatesów, obławiam się w zimne trunki, konsumuję banana i poddaję się perwersyjnej potrzebie zjedzenia pączka. A właściwie dwóch, które zjadam łapczywie, zatykając się nimi na dobre. Z początku sądziłem, że będzie OK i ruszyłem raźno dalej w kierunku Jaworzyny Konieczniańskiej.
Bigos i zniszczenie żołądka
Na jej szczycie spotykam dwóch jegomości i proszę jednego o fotki dla sponsorów. Zagaduje mnie czy nie znam jakichś dobrych widokowych miejsc w tej części Beskidu Niskiego. Podczas pogawędki czuję jak co raz bardziej doskwiera mi żołądek. Z każdym pytaniem czuję się co raz gorzej. Nie dlatego, że nie znam odpowiedzi! Ale pączki z Wysowej i cały bałagan, który zjadłem knuje teraz zemstę… Napieram dalej, ale problem z żołądkiem pogłębia się. Rozum podpowiada mi, że trzeba jeść. Ciało się jednak buntuje, a wkrótce mam mu jeszcze dołożyć atrakcji. Na takich wyrypach stosuję bowiem prostą zasadę: jem to, na co mam ochotę, i na czym wzrok się zatrzyma. Gdy napotykam więc lokalny sklepik mój wzrok spoczywa na bigosie. Oj, nieprzeparta chęć mnie naszła! Kupiłem kociołek. Miły Pan podgrzał go w mikrofalówce, owinął brudną szmatą (bo gorący) i zacząłem wsuwać. Zjadłem może 1/3 zawartości i to był kres moich możliwości. Oddałem resztą poczciwemu psu, a sam spakowałem się, podziękowałem i ruszyłem przed siebie. Przełęcz Mazgalica przywitała mnie wieczorkiem. Żołądek nie chciał mnie już znać. Gdyby miał ręce skrzyżowałby je na piersi, zadarłby do góry nos i odwrócił się do mnie plecami. Przeprosić się nie dawał. Sprowokowałem wymioty. Jeszcze tylko kilka kilometrów i w końcu znalazłem się w schronisku Hajstra. Całe szczęście, że Basia wcześniej zarezerwowała nocleg! Myślałem, że czeka mnie gleba ze względu na obłożenie w schronisku, jednak ostało się miejsce awaryjne, na poddaszu, na miękkim podłożu. Jeszcze wmusiłem w siebie pierogi i wyzuty z sił położyłem się spać. Wybiła północ.
Dzień II. 9 lipca – Hej! Graniczny Niski!
Nastawiam budzik na 2 w nocy, jednak sen przedłuża mi się do 3. Dobra – 3 godziny wystarczą, będzie więcej siły. Wychodzę na zewnątrz, świeże powietrze chłosta mi twarz, czuję, że w powietrzu wisi burza. Oj, gdyby tylko bez deszczu to byłaby idealna pogoda na biegi i szturmy! Ruszam, by po jakimś czasie usłyszeć zbliżające się grzmoty. Wyżej doganiają mnie coraz szybciej. W końcu czuję na skórze kropelki. Nagle grzmot i piorun – kilkadziesiąt metrów ode mnie. Aż włosy mi dęba stanęły! Za kilka sekund – drugi! Atmosfera jest doprawdy elektryzująca! Czuję, że szczyt jest coraz bliżej. Przyspieszam kroku, dosłownie 30 sekund później zaczyna lać. Postanawiam nie kryć się pod liściastym bukiem, tylko gnać co sił do przodu. Biegnę z całych sił! Dobrze być przewodnikiem i wiedzieć co się ma przed sobą. Przecież na Baranim jest zamykana wiata! Muszę tam dobiec. Jest! Udało się, szczyt był blisko, polało na mnie raptem 5 minut, chociaż próżno na mnie szukać suchej nitki. Dobiegam do wiaty. Leje jak z cebra i nie zanosi się na poprawę. Wpadam w samo centrum potężnej burzy i to na szczycie! Rozkładam mapy, zakładam długie termo ciuszki i kładę się. Przeczekam tę nawałnicę. Zasypiam. Budzę się godzinę później – dalej leje, ale tak jakby się przejaśniało. W ciągu 15 minut deszcz paszoł won. Choć przestało padać – ten odcinek przemoczył mi buty doszczętnie. Czuję chlupotanie. Dochodzę do baru w Barwinku, kupuję prowiant w sklepie-samochodzie. Zamawiam barszcz ukraiński i jajecznicę. Rozkładam wszystko by się trochę wysuszyło, zakładam nowe buty. Gdy ruszam dalej stwierdzam z radością, że barszcz zdecydowanie pomógł!
Dochodzę do nieistniejącej już miejscowości i pięknej doliny. Kilka krzyży, pozostałości cmentarza, idę na Kamień nad Jaśliskami. Zbiegam ze szczytu wśród wielu cmentarzy wojskowych z okresu I Wojny Światowej. Przemierzam bezkres granicznego szlaku, po drodze spotykając bardzo ciekawe miejsce, jednak w opiece należące do Słowaków – rezerwat przyrody Haburskie Raselinisko. Czyli ogromne bagnisko na granicy. Kiedyś tu był pewnie staw, potem zrobiło się torfowisko. Wszystko zalega na nieprzepuszczalnych skałach. Wspaniałe!
Zbiegam do kolejnej pięknej doliny, gdzie kiedyś tętniło życie, a dzisiaj są tu tylko dzikie jabłonie i krzyże w szczerym polu. Mijam pomnik kurierów beskidzkich, docieram do pola namiotowego na czele z pomnikiem poświęconym żołnierzom poległym WOP.
Na Przełęczy Radoszyckiej widzę tabliczkę z napisem 2 godziny do Siwakowskiej Doliny (notabene – to nazwa szczytu!). Wbijam sobie do głowy, że przemknę to szybko. Ale minuta za minutą ciągnie się niemiłosiernie. Las, las, las bukowy… Docieram wreszcie do szczytu. Postanowione! Idę na nocleg do Nowego Łupkowa. Jeszcze godzinka i jestem w miejscowości. Akurat dotrę na 21. Ha! Nic bardziej mylnego. Trafiłem na pierwszy z najgorzej oznaczonych odcinków Niebieskiego Szlaku.
Wkur…zenie
PTTK Sanok – proszę się wstydzić! Oznaczenie szlaku na tym odcinku (Siwakowska Dolina – Łupków) woła o pomstę do nieba! Szlak wiedzie chaszczami, bagniskami i moczarami, trzeba przedzierać się przez młodniki. Jedna wielka masakra. Po bezowocnej walce ściąłem szlak i poszedłem na azymut, lądując przy starej stacji w Łupkowie. Nawet nie wkurzony, a wkurwiony oznakowaniem poszedłem podług własnej logiki, bo tak uznałem za stosowniejsze. Nocleg miałem już zaklepany u Pani Bożeny Gosztyła w Nowym Łupkowie. Dzwonię – każe mi gdzieś skręcić i iść prosto pod nowy dom. Skręcam z drogi głównej, idę, ciemno, głucho nic się nie świeci, nic nie widać. Myślę sobie: „Kicha”. Miałem być o 21, a już jest 22. Chciałem iść o 22 spać, a tymczasem dopiero szukam miejscówki. Siadam zrezygnowany i podwójnie wkurzony pod jakimś domem. W końcu przyjeżdża samochód, karzą mi wsiadać. Kurczę, czyżby koniec żywota? Może zaciukają zmarnowanego i zmęczonego turystę? Jakieś 50 metrów dalej z ciemności wyłania się właściwy domek. Rozświetla się cała chałupa. Dwie panie ogarniają jedzenie. W miejscowości jest jakaś duża impreza. A tutaj rwą się by mi pomóc. Dostaję kaszankę, do tego pyszne pierogi, herbatę i prowiant na dzień następny. Micha zaczyna mi się cieszyć. Do tego miły Pan zabawia rozmową. No wszyscy do rany przyłóż. W końcu się kładę, nie mając pojęcia, że to mój ostatni normalny, cywilizowany nocleg na szlaku…
Dzień III. 10 lipca – Bieszczadzkie sztychy
Budzę się klasycznie o 3. Wstaje się dobrze. Organizm już się przyzwyczaił i dobrze sobie radzi z całodziennym napieraniem i spaniem 3 godziny. Jem resztę pierogów, pakuję plecak i przyrządzam sobie rarytas! Sok z aronii (znalazłem w lodówce). Szykuję sobie butelkę soku na cały dzień. To zbawienie podczas żaru lejącego się z nieba. Plecak znowu naładowany, tym razem ląduje w nim pasztet w słoiku i dwie konserwy w puszcze. Jak za dawnych lat! No takie realia Niebieskiego Szlaku. Wiedziałem, że oprócz Balnicy, dzisiaj nie spotkam żadnego sklepu i cywilizacji. Zaczynają się Bieszczady. Na mapie trasa wygląda dobrze. Jedna górka ma 983, druga 1001 m n.p.m. Myślę sobie – płasko! Łatwizna. Nic bardziej mylnego…
Góra, dół, góra, dół…
Rzeczywistość okazał się brutalna. Porządne podejścia i nie mniej konkretne zejścia. Kondycyjna wyrypka. O tyle, o ile noga darła do góry, to w dół już napotykała problemy. Wspinałem się na Głęboki Wierch, Wysoki Groń, Wierch nad Łazem, Gmyszów Wierch, Rydoszową, a potem był dłuuuugi zbieg do Balnicy. W końcu dotarłem do stacji kolejki leśnej wąskotorowej z Majdanu po Cisną. Uderzam prosto do schroniska z myślą o ciepłej strawie. Tylko to mnie interesuje. Są dwie rzeczy do wyboru. Kapuśniak albo jajecznica z kabanosami. Decyduję się na drugą opcję, wylizuję talerz patrząc tępo na torowisko kolejki. Kupuję czekoladę studencką i podróbkę coca-coli. Wpada jeszcze jedna jajecznica. Po godzinie znowu jestem na szlaku. Cisnę dalej przez kolejne pokaźne bieszczadzkie szczyty: Czerenin, Stryb, Sinkową, Rypi Wierch. Każda góra ma swoje podejście i swój zbieg. Między drzewami już majaczą perełki Bieszczadów – połoniny ze Smerekiem na czele.
Głupi…
Zbiegam na Przełęcz nad Roztokami. W okolicach Płaszy jest źródełko, więc nabieram obficie wody, zastanawiając się czy mi nie zaszkodzi. Moje wątpliwości rodzi wijące się w wodzie coś na kształt pijawki. Wyjścia już nie mam – z wodą jestem na zero. Pijawka okazała się najwyraźniej wskaźnikiem czystości tego źródełka, bo w przeciwieństwie do pączków czy bigosu – żołądek przywitał tę wodę z radością. Daję do przodu! Na Przełęczy pod Czerteżem, zmarnowany całym dniem i konkretnymi podejściami, mając w nogach 55 km postanawiam iść spać do wiaty. Jem, bukuję się na górze, zamykam i z poczuciem bezpieczeństwa kładę się spać ubrany we wszystko co mam, a wiele rzecz jasna nie miałem. Szybko zdaję sobie sprawę jaką głupotą było to, że zapomniałem o foli NRC… Owijając się w nią miałbym ciepło jak w domu, tymczasem noc przedygotałem niemiłosiernie. Wręcz rzucało mną z zimna. Wszak to przełęcz i grań wododziałowa!
Dzień IV. 11 lipca – Bieszczadzkie sztychy – ciąg dalszy
Budzę się o 1 w nocy, zjadam trochę konserwy, pakuję i napieram. Podchodzę z latarką na Czerteż, mijam Kamienną i już w półmroku docieram na Kremenaros. Po około 150. kilometrach obcowania ze szlakiem granicznym przyjdzie mi go porzucić na dobre. Teraz już tylko Polska. Jestem w miejscu, gdzie łączy się granica Polski, Ukrainy i Słowacji. Kieruję się na Wielką Rawkę. Jedyny legalny odcinek, gdzie można iść wzdłuż granicy z Ukrainą. Wschód słońca jest zjawiskowy. Tarnica i Bukowe Berdo kąpią się już w jego promieniach, a w cieniu jeszcze spowite połoniny Caryńska z Wetlińską, no i zamglone Ustrzyki przede mną. Teraz dłuuuugie zejście. Dłuży się. Ponad dwie godziny. Docieram wreszcie do obwodnicy bieszczadzkiej. „Cywilizacja”.
Zagłębie turystyczne?
Tutaj kolejny mały problemat. Gdzie zjeść ciepłą strawę w Ustrzykach Górnych o 7 rano? Wszystkie bary ruszają od co najmniej 8. Pukam i głucho, wszystko zamknięte. Dzwonię do hotelu górskiego PTTK i pytam czy da się coś zjeść. Pani mówi, że spróbuje załatwić. No to pięknie! Trzy minuty później, mówi żeby wpadać. Przychodzę, staję pod restauracją, a zastany tam jegomość twierdzi, że nie ma szans. Odchodzę wściekły na gościa. To góry, cholerka, a nie jakieś miasto. W górach są ludzie gór i ludzka serdeczność i otwartość, a nie reguły „od – do”. Na szczęście miła Pani z recepcji woła mnie z powrotem. Kelner otwiera i robi mi podwójną jajecznicę na boczku. Jem łapczywie. Do całości dorzucam mu 2 zł napiwku.
Hej, ku najwyższym szczytom!
Opuszczam hotel górski z poczuciem wdzięczności i najedzony. Jest kilka minut po 7, więc sklep w centrum już na pewno otwarty. Robię zakupy z myślą, że mają starczyć aż do Dwernika, czyli na najbliższe 40 kilometrów, gdzie sklepu na pewno nie spotkam. Nie myliłem się. Pakuję całość z zapasem płynów i cisnę drogą do Wołosatego. Cywilizację spotkałem dopiero w Dwerniku. I to jaką! Karczma „Caryńska” – na wypasie i o dużym standardzie. Oczywiście zachodzę tam jak brudas, myję się w umywalce i wyraźnie odstaję od ludzi tam przebywających. Wszyscy pięknie ubrani, pachnący, czyści, odpoczywający, a tutaj człowiek z lasu, już dwa pełne dni niemyty i zarośnięty jak szczur. Jem, robię zakupy w przydrożnym sklepiku i idę na Otryt. Dochodzę w mroku do chaty Socjologa. Chciałbym iść dalej, ale ostatnią noc spędziłem na dechach we wiacie dygocząc niemiłosiernie, pokusa by przespać się tutaj na miękkim jest więc ogromna i wygrywa.
Dzień V. 12 lipca – czas na Pogórza
Zasypiam szybko i standardowo po 3 godzinach budzę się. Sam! Bez budzika! Na zawołanie! Mój organizm zatrybił i nie potrzebował już nawet wspomagacza. Jem na siłę trochę konserwy, pakuję wór i zarzucam na plecy. Idę trochę ospały granią Otrytu. Płasko i czasami delikatnie do góry. Dochodzę do szutrowej drogi, która prowadzi do Polan. Mijam pięknie dymiące retorty do wypału węgla drzewnego. Wchodzę w Dolinę Paniszczewa. Niestety bąki kąsają niemiłosiernie i godzę się ze świadomością, że nie będzie tu dłuższego popasu. Wychodzę ponad nieistniejący Paniszczew widząc po lewej Chrewt i zbiornik na potoku Czarny, tworzący jedną z odnóg zalewu Solińskiego. Pnę się w górę, bąki odpuszczają, więc znajduję kawałek drzew i rozsiadam się między nimi zajadając się smalczykiem i bułką. Zbiegi robią się już raczej zejściami, bo kolana i mięśnie nie pozwalają hasać.
Standard Menelaosów sklepowych: „Gdzie masz narty?”
Takim tekstem zagaja chcący nawiązać konwersację żul bytujący pod sklepem. Z początku nie wiem o co mu chodzi. Dopiero po kilku sekundach skojarzyłem, że mam kijki, a on chciał być śmieszny. Żulą gwarą tłumaczy, że mieszka w górach, ale po nich nie chodzi bo to głupota. Jednak jak był rok w wojsku to wycisk dostał, i twardziel z niego niemały! Takie góry to nic. Z uznaniem kiwam głową i robię swoje.
Docieram do Ustrzyk Dolnych – jednej z największych miejscowości Niebieskiego Szlaku. Uradowany, że jestem na granicy turystycznych Bieszczadów, a tak naprawdę już w Górach Sanocko-Tuczańskich idę to uczcić pizzą rzeźnicką. „Teraz będzie już górki” – myślę. Nic mi nie grozi. Zaczynam ciachać kilometry i byle do mety!
Naiwny…
Robię podejście w wyśmienitym tempie, a na szczycie spotykam dwójkę odpoczywających turystów, jak się później okaże – do samego Rzeszowa byli to ostatni turyści, których spotkałem na szlaku! Po tym spotkaniu czekało mnie 200 km totalnej samotności… Na Lawortę szlak jest elegancki, oznaczony, piękny! Zaczynam więc z uśmiechem na twarzy wkraczać w góry Sanocko-Turczańskie. Zbiegam w podskokach. Na odcinku do Dźwiniacza gubię szlak. No nic – na początek to jeszcze nic nie wróży! Jednak dalej oznakowanie też woła o pomstę do nieba! Oznaczenie co 50 drzew, gdzie się znakarzowi zamarzyło, więc do ręki mapa i kompas. Szlak wiedzie jakąś krętą drogą przez moczary – o ile faktycznie tam ten szlak jest. Wreszcie wychodzę na odsłoniętą kopułę szczytową i już po betonowych płytach, zarośniętych trawą dobiegam do drogi z Leszczowatego.
Dzicz
Zwierz pojawia się na mojej drodze, gdy nic nie przeczuwając idę spokojnie stokówką. Przerażenie wbija mnie w ziemię i nie ruszam się. W oddali rozpoznaję duużego, dorodnego rysia! Patrzy za siebie, przed siebie, w prawo. Cudem nie patrzy w lewo – tam stoję ja. Kładzie się na drodze i leży. Powoli wyciągam aparat. Usłyszał. Szybkie spojrzenie w moją stronę. Nieszczególnie wiedząc jak się zachować – macham mu ręką. Taki gest nie występuje w rysiej mowie ciała. W ciągu sekundy zwierz zrywa się i znika. Chwilę jeszcze przeżywam to spotkanie z dziką naturą.
W drodze do Arłamowa dopada mnie zmrok.
Jest zupełnie ciemno. Północ. Miałem zamiar iść całą noc i nad ranem zastanowić się co dalej. Wtem ciszę rozdziera krzyk… najbardziej przerażający, jaki kiedykolwiek słyszałem w życiu. Wypisz wymaluj jakby ktoś kobiecie piłował nogę… Ni to zwierzęcy głos, ni to ludzki. Powtarza się co 30 sekund i jest nie do zniesienia. Przyszywał mnie całego strachem i paraliżował. Wdrapałem się w przydrożną ambonę i wpatrywałem się w czarną jak smoła ciemność. To było najdłuższe 30 minut mojego życia… Długo nie mogłem się zebrać w sobie by zejść z ambony. Uszedłem 20 kroków i słyszę trzask gałęzi. Biję kijkami jeden o drugi. Ruch powolny, mozolny, głośne łamanie coraz bliżej. Krzyczę. Słyszę w odpowiedzi basowy pomruk. „Kurwa mać, tylko nie niedźwiedź!”. Uciekam z powrotem na ambonę. Typ przeszedł obok, pomrukując donośnie – widocznie niezadowolony. Myślałem, że ze strachu wyskoczy mi serce. Opuściła mnie całkowicie motywacja, chęci i siła do dalszego napierania. Z niechęcią doszedłem do wniosku, że nie wyśpię się w przestrzeni metr na metr. Po cichu zanurzyłem się w chaszcze przed amboną. Udeptałem teren, rozłożyłem 3 laminowane własnoręcznie mapy, owinąłem się folią NRC i zasnąłem na 3 godziny.
Piękna kobieta?
Budzę się jeszcze w totalnej ciemności. Robię fotkę mojego miejsca noclegowego na pamiątkę. Do dziś, gdy na nią patrzę wywołuje we mnie strach… Czy to naprawdę przeklęty las? Czy widzicie tam kobietę, która patrzy swoją skrytą w ciemności twarzą? Czy ja tamtej nocy na pewno byłem sam wśród zwierząt?
Dzień VI. 13 lipca – wpiernicz
Zaczęło się delikatnie przejaśniać i las jął pokazywać swoje dzienne oblicze. Uspokoiłem się, minąłem Arłamów i wszedłem w Dolinę Paportniańską. Cały czas szutrem dobrej jakości – idealnym dla rowerów. Doszedłem do Paportnej (nieistniejącej wsi), wchodzę na Żytne i ładuję na Kalwarię Pacławską.
Chcesz się umyć? Zapłać
Na górze pielgrzymi budzą się do życia, a ja lecę prosto do miejsca, gdzie można wziąć prysznic. Starsza Pani nie odpuści. Tak wygląda mniej chlubna strona. Kalwaria = biznes. Niby przy okazji, ale z czegoś trzeba żyć. Strudzonemu piechurowi też nie odpuszczą. Płacę 5 zł i korzystam z prysznica. Przekłuwam bąble. Przyglądają mi się młodzi wyspani w namiotach, dumni, że zdobyli się na taki survival aby pod namiotami spać.
W okolicach fortu Prałkowce i Krasiczyna leja jak z cebra. Bąble mam już na całego.
Może podwieźć?
Dogania mnie miły chłopak na crossie Suzuki. Pyta się dokąd idę tak przez całą wieś i w las? Mówię mu, że do Sufczyny. On na to, że to jeszcze bardzo daleko i żebym wskakiwał na jego motor – podrzuci. Uwierzcie mi, miałem ochotę – nikt bowiem nigdy by się o tym nie dowiedział. Opowiedziałem mu o projekcie. Pytał się czy nie boję się tak w nocy, w lesie.
W mroku kolebię się do Huty Brzuskiej. Tam pękają mi stopy po długim asfaltowym odcinku. Kładę się na drodze pod kościołem i umieram. Leżę tak jakiś czas i czekam na powrót sił. W końcu dochodzę lasem do grani i zaczynam schodzić do Sufczyny. Szlak biegnie łąkami po pachy, do tego mgła z widocznością na 2 metry. Przemakają mi doszczętnie buty, spodnie i koszulka. Woda jest wszędzie.
W miejscowości rozsiadam się na przystanku i jem. A wokół zaczyna się koncert błyskawic. Postanawiam przeczekać. Kładę się na ławce przystankowej, gdzie trzy belki położone wzdłuż wbijają mi się w plecy i tyłek. Śpię. Trzy godziny.
Dzień VII. 14 lipca – totalna załamka
Połamało mnie doszczętnie. Budzę się, a tu dalej leje jak z cebra. Czekam godzinę i nerwy zaczynają mi puszczać. Deszcz nie przestaje. Dzwonię po raz kolejny do kolegi Rafała Bielawy i pytam się: „Mistrzu, co robić”? Stawia mnie na nogi. Zakładam świeże skarpety, worki z Auchan na nogi. Z folii NRC robię niby pałatkę i tak w totalnym deszczu napieram przed siebie. Zaczynam podejście lasem na Piaskową. Zapadam się powyżej kostek w błocie i mielę w miejscu. Do tego nie ma oznakowania szlaku. Wszystko zebrało się w jednym czasie. Rozbiło mnie to totalnie. Rozpłakałem się jak dziecko i nie widziałem nigdzie sensu. Nie wiem jaką siłą parłem do przodu chlupiąc w bagnach, klucząc i szukając szlaku. Całkowicie upadłem na duchu. Mam w dupie czas, honor i wszystko.
Wychodzi słońce. Pierwsza mała dawka optymizmu.
Znam to!
Dochodzę do miejsca, w którym byłem, gdy robiłem sobie mały wybieg wokół Dynowa. Droga na Piątkową Ruską. Poznaję! Dam radę! Euforia nie trwa długo, bo zaliczam kolejne urwanie chmury i mam po raz kolejny dosyć. Do tego wyrąbałem się konkretnie ze wszystkim na błocie, wpadając w głęboką kałużę. Przed Dynowem deszcz ustaje, ale zejście do Sanu jest strasznie błotniste i buty chcą zostawać w miejscu. Totalnie zmarnowany docieram do rynku. Znajduję karczmę i tam się lokuję. Zamawiam gulasz z mięsem i schaboszczaka. Najadam się obficie wszystkim. Ostatnia operacja na bąblach i podejmuję ostateczne wyzwanie! 42 kilometry do Białej. Co to jest w obliczu 400 już przemierzonych? Zakładam suche, śmierdzące skarpety, wkładam po 2 siatki na stopy, wciągam cuchnące koszulki i w słońcu napieram asfaltem w kierunku Jaworonika Polskiego.
A niech to szlag!
Na wysokości Bachórza szlak przechodzi przez małą rzeczkę – ściek o nazwie Szklarka. Nie ma kładki, nie ma kamieni, trzeba przeskoczyć około ponad metr. Z całym balastem to ciężka kwestia. Schodzę jarem do koryta rzeki, przeskakuję koryto i jestem po drugie stronie. Macam sobie pas biodrowy… „Kurwa! Nie ma komórki! Wpadła pewnie w to gówno!” – wściekam się. Wskakuję do ściekowiska. Woda po kolana. Macam w mule ręką po dnie. Biegnę z prądem rzeki w dół 10 minut. Potem penetruję rzekę w górę przez 40 minut. Dokładnie wymacując po drodze butelki po piwie, puszki po konserwie. Wszystko śmierdzi. Zrezygnowany docieram do miejsca skoku. Przeczesuję jeszcze teren, z którego schodziłem. Nie ma nigdzie sprzętu. Zdjęcia, numer, sama komórka… Wszystko szlag trafił! Załamany patrzę na trawę po drugiej stronie, a tutaj komórka leży jakby sobie ze mnie drwiła. Klękam, modlę się i dziękuję, że pomimo tego całego tego gówna Bóg jest ze mną cały czas! W sumie odprężony i odświeżony po kąpieli w ścieku, zakładam ostatnie suche, choć nieczyste ubrania, jak rycerz zbroję przed bitwą.
Do mety jeszcze 20 km. Szlak już prosty z niewielkimi tylko przygodami, gdy w ciemnościach plądruję młodnik, przedzierając się przez gałęzie. Jest! Znalazłem wyblakłe oznaczenie szlaku i w końcu widzę zabudowania. Od teraz wiem, że już nic mnie nie zatrzyma. Przemierzam Łany Tyczyńskie. Nieopodal przekaźnika widzę Rzeszów! Zaczynam zbiegać do Białej.
Najlepsze powitanie na świecie!
Przekraczam drogę główną na Tyczyn i wbijam się wgłąb miejscowości. Pierwsza w nocy. Ostatnia długa prosta pod szkołę i OSP. Droga wiedzie łukiem, gdzieś tam widzę trójkę ludzi. Okazuje się, że to mama i super ekipa z Urzędu Gminy Krasne! Coś wspaniałego. Dobiegam pod OSP, a tam na dwóch drzewach oznaczenie Niebieskiego Szlaku, niczym brama. Wita mnie mama, Basia i cały prawie Urząd. Jest strażacki wóz pożarniczy, ogromna plandeka z moim imieniem i nazwiskiem oraz informacjami o trasie, baner „Witamy” i jeszcze wstążka, jakbym witali zwycięzcę. Wszyscy gratulują, biją brawo, robimy zdjęcie, dostaję wodę, snickersy. W niebo strzela szampan. Coś wspaniałego! Nabrałem w tym całym bólu tyle siły, że mógłbym tak stać i opowiadać godzinami. Snuję więc sentymentalną opowieść o szlaku. Zaczynam się trząść z zimna i to już znak, że pora do domu. Największe ultra w moim życiu zakończone!
Wyruszyłem 8 lipca o 4:30
Skończyłem bieg 14 lipca o 1:00
Czas: 164 godziny 30 minut
Ładnie 🙂
Świetna relacja – czyta się jednym tchem i chciałoby się to samemu zobaczyć. Gratulacje.
Tylko do poprawy, w podsumowaniu – data zakończenia wyprawy to już 15 lipca.