[pro_ad_display_adzone id=”5924″ background=”1″]Niedawno, żeby o nim usłyszeć, trzeba było mieszkać w Beskidach. A dokładniej w Śląskim, gdzie kręci ogromny kilometraż. Bo Wojtek niechętnie zostawia swoje prosiaki na dłużej. Czy ja napisałam prosiaki? Tak. W dodatku morskie. Bo oprócz biegania – one wypełniają mu życie. Jest jeszcze gitara i ciężki metal. Dla kontrastu jest też narzeczona, która deklaruje, że nie ma lepszego koloru niż róż.
Wojtek już w zeszłym roku na Biegu Siedmiu Dolin pokazał, że jest w stanie ścigać się z najlepszymi w kraju. Jeszcze nie wygrał mistrzowskiej imprezy. Jeszcze potrzebuje zebrać trochę doświadczenia – trochę zadziora startowego. Bo to skromny chłopak. Chudy jak szkapa. Czasem trzeba go pociągnąć za język by opowiedział więcej o sobie i o swoich marzeniach. No i o tych 100 kg ile kiedyś ważył.
Wywiad powstał krótko przed Mistrzostwami Polski na dystansie ultra, rozgrywanymi w ramach biegu Niepokorny Mnich w Szczawnicy. Wojtek zdobył tam brąz.
Magda Ostrowska-Dołęgowska: Wojtek, jak to się stało, że macie “zagrodę ze świniakami” morskimi?
Wojtek Probst: Zaczęło się od tego, że moja siostra miała prosiaka. Samca. Prosiak, jak to prosiak potrzebuje stada, więc wzięli drugiego. Sprzedawca powiedział: “Na pewno samiec, na pewno!”. Tymczasem okazał się to taki samiec, że po czterech miesiącach były już cztery prosiaki, a nie dwa. Kasia, moja narzeczona, dostała jedną świnkę… Od tego się zaczęło. A później zaczęły się adopcje.
A jak się rozpoznaje czy to chłopak czy dziewczyna?
To jest o tyle proste, że jak się podniesie dziewczynkę to ona ma “Y”, a facet ma kreskę z kuleczką. To widać. Tylko że niektóre dziewczynki mają Y i kuleczkę. Tylko ta kuleczka nie ma związku z…
…męskimi kuleczkami? 🙂
Tak, ha ha. Kasia ma cztery świnki z adopcji. Ludzie kupują je na prezent na święta, potem oddają. My te bidoki bierzemy. Tak wyszło. Ja też mam trzy. Sąsiad znajomego miał pięć świnek, zdołał rozdać tylko cztery i nie miał co z tą ostatnią bidulą zrobić. Stwierdziłem, że co mi tam. Wezmę. Teraz dostajemy telefony, np. że urodziła się nie peruwianka tylko rozetka i nikt jej nie chce… No to biorę.
Czyli macie przytułek dla świnek morskich.
Tak. Kasia miała już w sumie 7. Ostały się 4.
A czym się zajmujesz?
Tłumaczeniami. Często po 15 godzin dziennie. A do tego trening trzeba dołożyć. Siadam o 5 rano i siedzę do 20. Ale to jest maks. Zwykle wychodzi między 10 a 15 godzin.
I… tak dzień w dzień?
Zdarza się, że przez cały miesiąc. A innym razem pracuję poniedziałek, wtorek, środa, a do końca tygodnia wolne.
To jak wygląda Twój dzień pracy?
Wszystko zależy od tłumaczenia. Jeśli jest fajne i się wciągnę to robię ile się da. A jak mnie znuży to idę na trening. Wracam i robię dalej. A czasami mam takie tłumaczenie, że muszę się po polsku zastanawiać co autor ma na myśli. Jedno tłumaczenie miało 10 stron, a ja robiłem je tydzień. A ostatnio było takie 60-stronicowe, a zajęło mi dwa dni. Bo było takie od ręki.
Czyli jak masz cięższe tłumaczenia to ciężej trenujesz. Nie robisz przerwy na fajka tylko na trening.
Dokładnie. Ewentualnie prosiaki sprzątam, bo to też sporo czasu zajmuje.
No właśnie, ile czasu zajmuje takie oporządzenie trzody?
Generalnie – one zajmują się sobą same. Ja jestem tylko służącym. Mam zmieniać im podłoże jak już będzie zbyt mokre, albo jak już im się przestanie podobać. To będzie z godzina dziennie.
A ile Ci zajmuje trening?
To zależy. Teraz przed zawodami….
Krzysiek Dołęgowski: 17 godzin w tygodniu, STRAVA nie kłamie 🙂
Tak? O kurde! Ale w sumie… nawet 21 było raz. A nawet więcej, bo jak wychodziło po 4 godziny dziennie to i 27.
Czyli zdarzało się po 4 godziny dziennie…
Zdarzało się nawet 6. Bo były takie treningi, że wracałem z 4-godzinnego biegania i Kasia prosiła: “Chodź jeszcze ze mną w góry”. Ale teraz, podczas przygotowania do zawodów, może po 2 godziny dziennie. W marcu była większa intensywność.
Czyli 6 godzin jak budowałeś bazę. A teraz intensywniejsze i krótsze czyli 2 godziny.
Jakkolwiek to brzmi, to tak. Czasami mam tak, że nie mam czasu w ciągu dnia i idę o 23 i wracam o 3 nad ranem.
K.D.: I zawsze Ci się chce?
Nie. W większości przypadków mi się nie chce, ale mówię sobie: Trzeba i koniec. Bo to może zaważyć na ostatnim kilometrze jakiegoś biegu.
W takim razie co Cię motywuje, skoro nie jesteś typem biegacza, który to robi bo tak to kocha i żyć bez tego nie umie?
Ja w sumie… Lubię łamać swoje granice. Ostatnio wyszedłem na tempówkę, miałem 1:15:50 życiówkę w półmaratonie, to zrobiłem 1:14:50. Coś takiego mnie kręci. A czasami przypomina mi się: “Facet, ważyłeś 100 kg. Idź!”.
K.D.: To jest strach przed powrotem do tego?
Trochę też.
Ale jesteś wysoki, więc to chyba nie wyglądało tak źle.
Może nie ale mimo wszystko jak teraz patrzę na spodnie, które wtedy nosiłem i widzę, mam tyle luzu w nich…
A jak to się stało, że ważyłeś 100 kg?
Jeśli mam być szczery – nie wiem. W podstawówce biegałem. Miałem trenera, jeździłem na zawody. Miałem trzecie miejsce w mistrzostwach Śląska w przełajach. A jak się skończyła podstawówka, jak wszedłem w młodzieńczość, zaczęło mi się w głowie przewracać. Stwierdziłem, że mi się nie chce. Że trzeba coś wypić, pobuntować się.
Zapuścić włosy…
Dokładnie! W podstawówce ważyłem chyba 47, a w pewnym momencie nawet 43 kilo!
Przy wzroście?
180 cm. I tak stopniowo zaczęło mi przybywać. Po 2-3 latach stanąłem na wadze i… ups. Jeszcze przez czwarty rok nie chciało mi się nic z tym zrobić. A na studiach poznałem Kasię. Ona biegała. Pomyślałem, że może też zacznę.
A ile teraz ważysz?
66.
… i 6? 🙂
Ha ha. 35 kilo straciłem w pół roku.
O kurde! Planowo czy przy okazji?
W sumie – przy okazji. Zacząłem biegać. Pomyślałem, że mam taką pętelkę trzy kilometry….
…A, zrobię ją 30 razy!
Nie! Wtedy to było – może przebiegnę. Po dwóch kilometrach miałem język po kolana.
Jakie to uczucie?
Ciekawe. W tym momencie nie jestem w stanie powiedzieć jak się wtedy czułem, bo nie doszedłem jeszcze raz do takiego momentu. Wtedy w pewnym momencie czułem, że już brakuje mi energii, opierałem ręce na udach, stawałem. I tyle było z tego biegania. Dalej nie miałem siły. Przeszedłem 100 metrów i znowu zacząłem biec. Te… 6-7 minut na kilometr po płaskim. Po trzech tygodniach udało mi się zejść do 4:15 min/km na tej pętelce. Więc coś tam nogi zapamiętały.
K.D.: Zaczekaj. Opowiedz jeszcze o tym czasie, kiedy nie biegałeś. Co wypełniało Twój czas.
Były zespoły muzyczne. Gitara – czasami po 7 godzin dziennie.
Też tak maniakalnie. Dobry byłeś?
Podobno tak. Chociaż, nie wiem. Ktoś może uznać, że jestem dobry. Ja widzę swoje błędy więc uznaję, że nie.
Zawsze tak masz?
Tak. Powiedzmy, że w niektórych przypadkach to przeszkadza.
K.D.: Jaki rodzaj muzyki graliście?
Zaczęliśmy od ostrego black metalu, przez techniczny death metal, po progresywny metal z elementami black i death metalu. Takie pomieszanie.
Grałeś koncerty?
Tak, były koncerty, były demówki. Nawet już nie wiem gdzie są. Czy są.
Umiesz growlować?
Wchodziłem bardziej w blackowe klimaty.
K.D.: Czyli wokal też?
Tak, coś tam było.
K.D.: Pisałeś piosenki po angielsku?
Tak. Ale jak teraz czytałem niektóre teksty, które mam na komputerze… O boże!
Na przykład?
Egzystencjalne, filozoficzne. Nietzschego czytałem.
Czyli pisałeś teksty z “Niczego” 🙂
Tak, ha ha.
K.D.: To dosyć odległe od prowadzenia przytułku dla świnek morskich. Prędzej byś się żywił świnkami morskimi rozgryzanymi na scenie!
Dalekie, tak. Ale nie nie, ja od dobrych paru lat mam filozoficzny problem z mięsem.
A do liceum gdzie chodziłeś?
Do Cieszyna, do Mikołaja Kopernika.
Mieszkałeś gdzie?
W Hażlachu. To jakieś 10 km od Cieszyna.
Skąd ta nazwa?
Od niemieckiego hasenloch czyli zajęcza nora. Ale są takie permutacje tej nazwy! Na oficjalnych mapach nie można znaleźć miejscowości Hażlach (nawet miałem z tym problem zapisując się do weterynarza). Czasem występuje jako Haźlach, Haźle. Z nazwiskiem Probst też bywa ciekawie. Od Robota przez Proboszcza.
Człowiek zagadka. I miałeś długie włosy.
Do połowy pleców, najdłuższe.
Byłeś typem buntownika?
Według moich rodziców tak.
A według Ciebie?
Nie.
Bo co, kumple byli bardziej zbuntowani?
Byli, byli. Miałem znajomego, który miał wyrok u kuratora bo pił na rynku w Cieszynie. No to nie pił na rynku tylko w autobusie. I przez to ja uważałem, że ja jestem lekkim przypadkiem. Na tle kolegów.
No właśnie, a koledzy? Pewnie nie miałeś zbyt wielu sportowych kumpli w liceum?
W podstawówce mieliśmy taką grupkę w klubie sportowym. W liceum nikt z tego klubu już nie biegał. Oczywiście graliśmy w piłkę czasami.
Wyeksploatowaliście się w tej podstawówce?
Nie, chyba chodzi o takie młodzieńcze lenistwo. “Eeee po co się męczyć”. Komputery weszły…
I na gitarę łatwiej podrywać dziewczyny, nie?
O! Ale chyba nie na taką muzykę! Ja jeszcze miałem o tyle plus, że byłem gitarzystą prowadzącym, więc jakieś solówki chociaż grałem. Był szacun.
A w szkole, czego się lubiłeś uczyć?
Języków. Angielskiego mnie siostra uczyła od piątego roku życia, bo ona też nauczycielka. Więc ja byłem jej królikiem doświadczalnym…
A jakie jeszcze były języki?
W szkole – niemiecki. Ale nauczycielkę mieliśmy bardzo olewającą, więc z niemieckiego umiem tyle, że się mogę przedstawić. Sam się norweskiego nauczyłem. Ale przy tym też trzeba przysiąść, bo się zapomina.
K.D.: Jest dużo norweskich zespołów black metalowych.
O tak. Był taki kawał jak pozbyć się kościoła z miasta? Podpisać kontrakt z Norwegią, bo oni tam mieli taki motyw, że palili kościoły. Szczególnie ci black metalowcy. Północne serca.
Ok, norweski. Coś jeszcze?
W liceum miałem łacinę, na studiach też. Ale z łaciną jest taki problem, że tam jest tyle odmian, że nawet w fińskim tyle nie ma. A w fińskim są 24 przypadki!
Fiński też umiesz?
Nie…
A Czeski? Skoro jesteś z okolic Cieszyna i interesujesz się językami?
Ja rozumiem czeski, ale z mówieniem jest o tyle problem, że wtrącam strasznie dużo słówek z polskiego. I później jak mówię pół na pół to ludzie patrzą się bardzo dziwnie.
K.D.: Byłeś w Norwegii. Co tam robiłeś?
Tak, byłem przez parę miesięcy. Znajomy był, powiedział, że jest praca.
W budowlance?
Nie, akurat przy pakowaniu ryb.
O!
Ale ja pracowałem w biurze. Nie pakowałem ryb.
Fatalnie!
K.D.: A co robiłeś w biurze?
Przyjmowałem zlecenia po angielsku, gadałem z ludźmi po angielsku, ja miałem kontakt z angielskim, a kumpel z norweskim klientem. Niby fajnie, ale niestety koszty utrzymania straszne.
Pensja biurowa nie wystarczała?
Nie było źle, nie. Jeśli to przeliczyć na polskie to ok. 8000 zł. Ale wynajem mieszkania ok. 1500, pożywienie drugie 1500. I tak to schodziło.
Biegałeś wtedy?
Tak, to było przed moim pierwszym ultra.
To opowiedz parę słów o tych swoich początkach dorosłego biegania. Zastanawiam się przede wszystkim jak się czułeś jak nie byłeś w stanie zrobić tych 4 km. Jak zobaczyłeś takie “emeryckie” jak na Ciebie tempa, po tym jak w podstawówce zajmowałeś się bieganiem.
W podstawówce życiówkę na kilometr miałem bodajże 2:41. Ale inaczej na to wszystko patrzyłem. I myślę, że później nie do końca zdawałem sobie sprawę z tego co znaczy te 6-7 minut na kilometr. Dopiero jak zacząłem biegać po 4:10 czy 4:15 to stwierdziłem – ok, to już jest żwawo. 3 lata zajęło mi zejście do 33:18 na 10 km.
I kiedy pobiegłeś te 33:18?
W 2013. Miałem taki rok, że wygrałem Bieg na Stożek, na Pilsku byłem na 3. czy 4. miejscu. Na początku roku był Bieg Fortuny w Cieszynie, pobiegłem 34:48, później Bieg Fiata w Bielsku 34:18 i w Bratysławie dycha w 33:18. Następny rok był gorszy. W 2014 roku był dołek.
Ale już wtedy zająłeś się ultra.
Tak, może dlatego był ten “dołek”.
I 33:18 to jest Twoja życiówka?
Tak, na razie.
A masz jeszcze jakieś ambicje na krótsze dystanse, czy teraz już tylko długie?
W sumie… w zeszłym roku zrobiłem życiówkę na 5 km. To było 15:58 w Krakowie. Chciałbym zejść poniżej 15 na piątkę i poniżej 33 na dychę – to byłoby fajnie. Poza tym kiedyś trzeba w maratonie te 2:30 pobić. Zobaczymy czy się uda.
A kiedy się pojawiły starty?
Zacząłem biegać w 2011 roku. Pierwszy Bieg Fortuny w Cieszynie był chyba po 2 latach od tego jak zacząłem biegać. Czyli 2 lata mi zajęło dojście do formy, gdzie miałem czas poniżej 35 na 10 km.
Ale to były właśnie pierwsze Twoje starty?
Tak.
K.D.: Czyli nie było cieńszych wyników? Dopiero zacząłeś startować jak już byłeś mocny?
Ambicja? Nie chciałeś mieć słabszych wyników?
Nie, nie. Ja na treningach nigdy nie pobiegłem w tempie poniżej 3:50 wtedy. I sobie myślę – może dam radę w 38, 39? A jak przybiegłem 34:48 to się zastanawiałem: “Wow, co jest?”. A biegło mi się luźno.
Czyli pobiegłeś tempem, jakiego nigdy nie rozwinąłeś na treningach.
No tak! I troszkę mnie to zdziwiło. Miesiąc później było jeszcze szybciej. I przez pierwsze 2 km miałem tempa poniżej 3 min/km. Nie miałem pojęcia jak to się dzieje. A później mnie dopadli.
Prowadziłeś?
Byłem czwarty wtedy jak biegłem, bo przede mną była grupka Kenijczyków poza zasięgiem.
A jakie było to Twoje pierwsze ultra?
Ścigałem się z Maćkiem Więckiem na Beskidzkiej 160 na raty. Zbiegałem już ze Stożka w stronę Kubalonki i słyszę – dups! dups! – za mną. Maciek mnie mija i pyta: “A co Ty tu już robisz?”. Wyprzedził mnie 15 minut. Na jakichś 50 kilometrach. To był 2013 rok, wtedy jak Maciek robił 250 km na BUT.
A jaki to był dystans?
84… chyba.
Co Cię do tego zanęciło? Znajomi?
Nie, usłyszałem, że jest tu w okolicy jest taki bieg.
I jak było?
Na 65. kilometrze, w Ustroniu-Polanie złapał mnie ból w paśmie biodrowo-piszczelowym i ostatnie 20 km ledwie udało mi się jakoś dokuśtykać do mety. Maciek Więcek był wtedy 4 minuty przede mną, a na mecie miał 15 minut przewagi. Myślę, że Maciek leciał to na luzie żeby się za bardzo nie zmęczyć przed tą 250-kilometrową pętelką na BUT. Bo wiem, że on tydzień później coś jeszcze biegł. Razem z Ewą Majer przyjechali tutaj na rekonesans Beskidów. Ja metę wpadłem totalnie zajechany, a Maciek wyglądał świeżo.
K.D.: Czyli byłeś drugi.
Tak. Tylko że to takie kameralne zawody, nie było zbytnio mocnej obsady.
Ale paru ludzi z większym doświadczeniem obiegałeś.
Nie zwracałem wtedy na to uwagi, bo ja nikogo nie znałem. Maćka też nie znałem. Nie wiedziałem z czym to się je. A po 60 km przeklinałem każde źdźbło trawy, które spotkałem na drodze. To było piekło. Na nogach miałem szosówki. Plecak turystyczny, obite plecy. Kostek nie czułem, bo zaliczyłem chyba każdy kamień, miałem obite stopy. Musiało wyglądać komicznie jak się poruszałem.
A jadłeś coś wtedy?
Ja mam z tym problem. Zapominam jeść w trakcie zawodów. Na 80. kilometrze sobie przypominam, że nic nie jadłem.
I wtedy też?
Wtedy przeczytałem gdzieś, że trzeba mieć węglowodany na pierwszą część, a białko i węglowodany na drugą. Miałem batoniki podzielone w jakichś woreczkach, ponumerowane. Po drugiej stronie miałem kurczaka solonego, kabanosy. Zjadłem jeden kawałek kurczaka i parę batoników. Kabanosów nawet nie otworzyłem.
Czyli jadłeś jeszcze mięso?
Ogólnie – nadal jem mięso ale bardzo mało, bardzo rzadko. Nie jestem ortodoksem. Jak jest to jem. Żeby mamie przykrości nie robić.
Ok. dostałeś łomot na swoim pierwszym ultra. Co Cię zaprowadziło na kolejne?
Hm… To chyba była kolejna 160 na raty. Bo tamta to była jesień, a była jeszcze wiosna.
I chciałeś wyrównać rachunki czy po prostu Ci się spodobało?
Spodobało. Szybko po zawodach zapomniałem o bólu i myślałem sobie: “A co tam, było fajnie. Teraz też będzie super”. No i było to samo przeklinanie. Na trzecich albo czwartych zawodach znowu pojawił się Maciek. Ale zszedł z trasy, a ja go wyprzedzałem o 40 minut już na 50. kilometrze, wtedy uznałem, że tak mi się super biegnie! Na Karkoszczonce miałem jakieś 3:20 na kilometr. Super! Fajnie! Później był zbieg z Błatniej i do Dębowca trzeba było przez górki przebiec chyba 20 km. No i zbiegłem z tej Błatniej i nogi mi się zatrzymały w miejscu. Ledwo doszedłem do mety. No dobra, biegałem jeszcze, ale na ostatnim kilometrze ze łzami w oczach czekałem aż się to skończy. Następni też mieli ciężko. Za mną kolejny zawodnik był chyba godzinę!
Wygrałeś.
Tak. Trasa była bardzo zwodniczo szybka. Można się było zarżnąć na początku, a potem, na tym pozornie najłatwiejszym odcinku, gdzie było płasko i chyba tylko 200 metrów trzeba było zrobić pod górę, już kompletnie nie mieć sił.
K.D.: Ile razy startowałeś w tej 160?
Edycji było pięć, razy dwa… 9 razy.
To Twoja sztandarowa impreza?
Tak. Raz, że znajomi, dwa, że lubię trasę.
K.D.: Zajmujesz się tam etatowo wygrywaniem?
Chwilowo niestety tak. W zeszłym roku wystartowałem na setkę i pogoda była taka, że na Czantorii pytałem ludzi gdzie ja w ogóle jestem. A jestem tam średnio dwa razy na tydzień… Nie było nic widać. Kompletnie. Na Soszowie zobaczyłem auto z włączonymi długimi światłami dwa metry przed sobą.
K.D.: Na mieście mówią, że wykręciłeś tam jakiś niezły czas…
10:53 bodajże.
K.D.: 100 km we mgle.
104 km w sumie. Stówa była chyba po 10 godzinach i 25 minutach.
K.D.: Ile razy startowałeś poza Beskidami?
Hm… Dwa razy w Rzeźniku, na Łemkowynie, Krynicy, Nezmar Sky Marathon w Czechach. No i to chyba wszystko.
K.D.: Jesteś takim lokalnym biegaczem?
Tak, lubię te góry.
Opowiedz jeszcze o swoim treningu. Tu 6 godzin, tam dwie. Ale mówisz, że teraz biegasz intensywniej. Co to oznacza?
Na przykład wychodzę na 3 godziny na Szyndzielnię. Mam w planach zrobić 20 km i 2500 metrów przewyższeń. Staram się wszystko jak najszybciej wybiec, w miarę luźno zbiec ale ważne są dla mnie te podbiegi. Żeby je jak najmocniej zrobić.
A dlaczego podbiegi, a nie zbiegi?
Nie chcę zbytnio rozwalać stawów.
Chcesz się oszczędzać?
Powiedzmy… 🙂 Poza tym jak wiem, że mam już osłabione nogi po tych podbiegach to na zbiegu wystarczy jeden niefortunny krok, jeden kamień.
Miałeś jakieś poważniejsze kontuzje?
Pasmo… Miałem coś z mięśniem przed maratonem w zeszłym roku. Jakiś stan zapalny się wdał i zaraz wyprowadził, po tygodniu. Ale bardzo bolesny. Większych raczej nie.
Skręcenia?
Czasami kostki.
Czyli nie liczysz takich rzeczy?
Nie, bo podkręcę tę nogę ale na następny dzień już nic nie czuję.
Masz jakichś treningowych idoli?
Nie, trenuję pod własne samopoczucie.
K.D.: Dlaczego nie zostałeś mistrzem świata?
Bo są lepsi, ha ha.
K.D.: A gdzie są Twoje granice?
Chwilowo granicą, którą chcę przekroczyć są 3 minuty na kilometr. Chciałbym przy takiej prędkości luźno biegać. I spokojnie to utrzymywać na zbiegach. Tak jak to robią ci na najwyższym poziomie.
Czyli kto?
Zach Miller, Jim Walmsley, Scott Jurek, Kilian Jornet. Paru norweskich biegaczy.
A nie korci Cię żeby wyściubić nos poza Beskidy, poza Polskę i zmierzyć się tam z dziewczynami i chłopakami?
W przyszłym roku mam plan na Malofatranską Stówkę. Znajomi mnie ciągną do Austrii na coś z Eigerem. Na jakiś sky marathon. No i chcę spróbować się z tym Perun Marathonem w Czechach. Tam jest 40 km i 3200 w górę. I nachylenie na podbiegach czasami 55%.
K.D.: Ale to jest ciągle nie dalej niż do Krynicy.
Wiem, ale to mi na razie wystarcza.
A zobaczyć gdzie jesteś w stawce jakiegoś klasyka, jak UTMB. Albo w czymś supertrudnym w Anglii?
Hm… pewnie coś będzie. Ale na razie mam takie odczucie, że jeszcze nie jestem na to gotowy. Że mogę sobie narobić więcej krzywdy niż pożytku.
Nie jesteś pierwszym, który mówił, że nie jest gotowy. Ale w ten sposób możesz nigdy nie być gotowy, forma z jakiegoś powodu spadnie i nigdy się nie uda.
Myślałem, żeby zacząć powoli. W tym roku jeszcze lokalnie, w przyszłym już wyciągnąć macki, a potem już spróbować czegoś dalej.
Jakie masz ambicje, jeśli chodzi o ultra?
Pewnie będzie tak, że na to UTMB trzeba się będzie wybrać. Bo tak jak wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, to wszystkie szlaki prowadzą na UTMB. Także – pewnie się do tego przymierzę. Ale mam trochę strach biegać powyżej 100 km.
A ile zrobiłeś najwięcej?
110 km, ale głównie boję się dlatego, że nie przebiegłem jeszcze tego fizycznie.
A, czyli częściowo przeszedłeś.
Po 104. kilometrze miałem już dość totalnie, plus chyba lekki udar słoneczny. Na Skrzycznem wyszło słońce i mimo że było tak z pół metra śniegu (pod koniec kwietnia), w pewnym momencie z 5 stopni zrobiło się 30. I po 30 kilometrach w takim słońcu ja nie wiedziałem jak się nazywam. Stąd może mam ten strach przed dłuższymi dystansami.
Masz większy problem z ciepłem czy zimnem?
Teraz już nie mam. Kiedyś jak było za ciepło to była tragedia. A teraz chyba się przyzwyczaiłem.
Ale potrafisz zmarznąć.
O tak, zmarznąć potrafię bardzo. Ale też umiem to przetrzymać. Natomiast na 100. Maratonie Roberta Celińskiego, który był najzimniejszym dniem w roku, miałem nos już siny.
Widać było, że chętnie wszedłbyś cały do kubka z herbatą.
A jakbyś się miał rozmarzyć? Jakie biegi są Twoim marzeniem?
Największym jest wygrać setkę w Pirenejach. Tam jest chyba 110. To takie skryte marzenie, bo to teren, z którym jestem nieobeznany. Trochę magiczny. I ciężki bieg jeśli chodzi o szybkość, przewyższenia, długość. W moim odczuciu jeden z cięższych. Pomijając Anglię, rzecz jasna.
K.D.: A Pireneje bo tam byłeś i Ci się podobało czy co?
To kolebka, w której wychował się Kilian.
K.D.: O, a jak ma na imię siostra Kiliana?
Powiedz mi jak nazywa się najwyższy szczyt w Pirenejach, to będzie pewnie któraś z sióstr Kiliana. Dlaczego pytasz?
K.D.: Zastanawiałem się tylko jak bardzo znasz jego życiorys…
Życiorysu nie. Ale oglądałem na youtube różne wywiady z nim. Chyba po Hardrocku, gdzie mówił, że na 80. kilometrze miał taki zjazd, że nie wiedział jak się nazywa. Po czym zobaczył jak mija go jeden Amerykanim i powiedział sobie: “O nie!” i nie dał się.
A jednak masz swoich idoli.
On jest chyba idolem wszystkich. Ale też ma nad wszystkimi straszliwą przewagę, bo jest w górach od dziecka i od dziecka po nich biega.
K.D.: A z drugiej strony jest taki Gediminas, który jest jednym z nas, można powiedzieć. Nie wychował się na bieganiu. A wspiął się na szczyt.
No i Kilian nie umie grać na gitarze.
O, a tego nie wiem!
K.D.: A Gediminas umie! I też miał kiedyś długie włosy. I grał w zespole.
Ale widzisz, Gediminas kojarzy mi się z biegami na ponad 100 km. 160-tkami. A Kilian z czymś bliższym memu sercu, z szybkimi maratonami górskimi.
K.D.: On niestety jest dobry we wszystkim.
No tak. To jest inna rzecz. Pamiętam jak ludzie się śmiali, że Kilian ma 3:20 w maratonie, i co to w ogóle za wynik. Po czym się okazało, że to był Marathon du Mont-Blanc.
K.D.: Czyli jeśli miałbyś wybierać wolałbyś być bardziej podobny do Kiliana niż Gediminasa?
Najbardziej chciałbym być podobny do Zacha Millera. Jego szybkości są czymś, czego szukam w tym wszystkim. Zbiegać na takich szybkościach to już coś wybitnego. On na 75. kilometrze, do mety ma 5 km i robi je poniżej 16 minut. Człowiek się może załamać! To 3:10 na kilometr!
Czyli pracujesz nad tą szybkością?
Tak. Na pewno. Najpierw, zimą, pracuję nad siłą biegową, a potem przekształcam ją na szybkość. Widzę, że jest progres, więc jest ok.
To jak wyglądają Twoje treningi szybkości?
Na przykład wybiegam na Szyndzielnię najłatwiejszym szlakiem, on ma 4,5 kilometra i 500 do góry i jest taki biegowy, powiedzmy. I lecę jak najszybciej w górę. Wolniej w dół i znowu jak najszybciej w górę i tak dalej. To jeden rodzaj. Inny, na płaskim – 10-30 kilometrów na prędkości poniżej 3:40-3:50.
A takich stricte szybkościowych nie robisz?
Nie, setek, kilometrówek – nie. Kiedyś trenowałem takie rzeczy, ale uznałem, że nie ma to u mnie sensu. Bo więcej się na tym psychicznie męczyłem niż zyskiwałem.
Biegacie razem z Kasią?
Tak. Ona jest dosyć mocna w górach. Choć wychodzę z nią raczej jak mam bieg regeneracyjny. Aczkolwiek wczoraj byliśmy na Błatniej i zostałem zdziwiony. Biegłem sobie i myślałem, że Kasia pewnie ze 200 metrów za mną, odwracam się, a ona tuż przy mnie. Zastanawiam się czy ja biegnę wolno, czy ona szybko. Patrzę na zegarek – jest poniżej czwórki. Hm… ciekawe.
To jak to wyglądało – zachęciła Cię żebyście pobiegali razem czy powiedziała – rusz się?
Kasia biega całe życie. Biegała swoje dychy, piątki, jak jej się chciało to wychodziła i biegała. A ja z językiem po kolana próbowałem za nią. Po czym zaproponowała – No to chodź na Szyndzielnię! No dobra, pomyślałem. A potem pożałowałem. Patrzę, a ona już jakiś kilometr przede mną. Tragedia! Biegłem jakieś 40 minut, nie mogłem ruszać nogami!
Czym Ci zaimponowała Kasia?
Ona jest bardzo inteligentna. Hm… potrafi być zbyt inteligentna! Zeszliśmy się po prostu. Fajnie nam się gadało. Poznaliśmy się na studiach.
K.D.: A jak Ty jej zaimponowałeś?
Ha ha, nie wiem czy to można nazwać zaimponowaniem!
No dobrze, to czym zwróciłeś jej uwagę.
Mam dosyć dobry słuch, więc wymowa jest bardzo dobra. I jak zacząłem gadać to Kasia myślała, że ja jestem w ogóle z Anglii.
A, czyli na kolegę z zagranicy! I jeszcze to nazwisko!
Nazwisko to może, ale jak powiedziałem gdzie mieszkam to zapytała: To Ty z Czech jesteś? To już w ogóle byłem niezłą mieszanką. Austriackie nazwisko, gada po angielsku i jeszcze z wioski z Czech.
Pamiętasz Waszą pierwszą randkę?
No, może taką w cudzysłowie… W Międzybrodziu była burza jak cholera. Ja się schlałem jak cholera. Wyszedłem na zewnątrz z metalową parasolką i próbowałem łapać błyskawice. To było nasze pierwsze “spotkanie”.
I co, pomyślała: “Jaki odważny chłopiec”?
Tak… Miałem wykład przez 3 godziny później! Ale też w sumie od tego czasu to z alkoholem jakoś mi nie po drodze. Jedno czy dwa piwa, ale więcej nie.
To chyba takie znamienne, że biegaczom tak się nie układa z alkoholem.
No właśnie wszyscy moi znajomi mówią: “Aaaa, z Tobą się nie da gadać. Zawsze jesteś trzeźwy…”. Ale to jest dopóki nie ma imprezy i nie trzeba kogoś odwieźć. Bo wtedy ja jestem jedynym, który może prowadzić.
Ale kłóci Ci się to z treningiem?
Nie, po prostu nie lubię.
Odlubiłeś.
Hm… Czy w ogóle lubiłem… To chyba też było takie młodzieńcze. Piło się w grupie.
No ale jak grałeś w kapeli to z alkoholem nie byłeś na bakier?
Nie, nie piliśmy.
To skąd wena?!
To był taki czas, że ta wena po prostu była. Siadałem z gitarą, pisałem kawałek – jeden, drugi, trzeci, potrafiłem w jeden dzień całą płytę napisać.
A z ludźmi, z którymi grałeś masz jakiś kontakt?
Nie, kapela się rozpadła przez to jacy ci ludzie byli. Jeśli musiałem pisać każdą partię instrumentów od gitary, przez bas, perkusję, a oni się tylko uczyli. Miałem tego dość. Chciałem żeby dali coś od siebie.
K.D.: Umiesz czytać nuty?
Nie, głównie zapamiętuję. Nagrywałem sobie raczej w programach i rozpisywałem w tabulaturach. W naszych czasach są już takie programy, że można wszystko wpisać. Gitary, bas, perkusję, klawisze. I ma się gotowy kawałek. Można sobie ustawić równe tempo i nagrywać do tego. Jak Metallica nagrywała swój pierwszy album to nie było takie proste.
Nie miałeś zakusów żeby pociągnąć ten muzyczny kierunek?
Byłoby bardzo ciężko. Dużo czasu trzeba by było spędzać na próbach, koncertach. Koncert trwa półtorej godziny, dojazd czasami sześć. A poza tym, teraz może się to troszkę pozmieniało. A jak ja grałem to można było butelką w głowę dostać na koncercie. Graliśmy raz przed Hunterem.
K.D.: A jak się nazywał zespół?
Pierwszy Negation, a drugi Biolithic. Już nawet nie pamiętam co to znaczyło, ale chodziło o jakąś martwą tkankę.
Byłeś samoukiem?
Tak, wziąłem gitarę, zacząłem grać i tyle. Po sześciu latach coś z tego zaczęło wychodzić. A teraz tylko sobie pogrywam żeby nie zapomnieć.
Jak myślisz co będziesz robił za 10 lat?
Będę wtedy miał 42… Co bym chciał… Na pewno chciałbym mieć nadal swoje nogi, swoje stawy żeby móc na nich biegać.
A nie żeby trzymać tam pstrągi…
Ha ha… Jeśli chodzi o zwierzaki to myślę, że będzie już pewnie większa kultura świńska. Pewnie ze 20-30 sztuk.
I zakładasz, że będziecie razem z Kasią?
Tak. Jesteśmy już razem 12 lat. Więc chyba już tu nic się nie zmieni. Choćby nie wiem co.
K.D.: No wiesz, ludzie się rozstają. A wyście się ciągle nie pobrali.
Może to jest pewien plus, ha ha.
Macie za sobą jakieś poważniejsze kryzysy?
Jeden. Rozeszliśmy się i szybko stwierdziliśmy, że nie ma sensu się rozchodzić. Ja próbowałem się z kimś spotykać, ale jak rozmawiałem z tymi ludźmi to się załamywałem. Trudno było pogadać o czymś wartościowym. A z Kasią rozmawiamy o teorii względności. Wczoraj oglądaliśmy Planet Earth 2. Oboje uznaliśmy, że Oscary powinny być dawane za takie rzeczy. Tak kosmiczne zdjęcia!
O czym był ten odcinek?
O gatunkach żyjących na wyspach, jak sobie radzą. Jest jedna taka rosyjska wyspa, wulkan. Z 10-20 metrów z każdej strony pionowego spadku do morza. A to jest bardzo wzburzone. I z 30 000 pingwinów sobie tam żyje. I widać jak wskakują na te skały, rozbijają się, ale otrzepują się, pobryzgają trochę krwią i idą dalej. Bo trzeba zanieść jedzenie młodym.
K.D.: Czyli interesujesz się przyrodą?
Tak, ogólnie przyrodą, ale też fizyką, chemią, biologią. Mam bardziej naukowe podejście do świata.
A czym się Kasia zajmuje?
Jest nauczycielką angielskiego. Ja w ubiegłym roku stwierdziłem, że już nie mam siły ludzi uczyć i przeszedłem na tłumaczenie. Kasia dalej uczy. W szkole języków w Bielsku.
Planujecie dzieci?
Obydwoje mamy trochę sceptyczne podejście do tematu. Nie wiem jakbym się nadawał. Zresztą… mamy siedmioro dzieci.
Całą zagrodę dzieci!
K.D.: A jak mają na imię?
Moja peruwianka czyli długowłosa ma na imię Ose od wioski na Lofotach w Norwegii, w której mieszkaliśmy przez dwa dni. Jedna peruwianka jest Leia. Przyszła do mnie jak oglądałem Gwiezdne Wojny. A trzecia jest Pi. Dlatego, że wziąłem ją jak był światowy dzień liczby Pi. Oczywiście Kasia zmieniła na Pimpek i… Ja chciałem górnolotnie, a wyszło jak wyszło.
Kasi najmłodszy nazywa się Piglet, bo ma brak któregoś pigmentu. Jest dwukolorowa, rudo-popielata z czerwonymi oczami. Jest Fiołek. On sobie przyniósł imię, więc Kasia stwierdziła, że niech tak zostanie. Ale ostatnio miała operację nóżki i dostała głupiego Jasia. Więc jakoś tak wyszło, że teraz wszyscy nazywają tę świnkę Jan.
I wszystkie pozostałe świnki mówią do niej Jan.
… 🙂 Tak. Jest jeszcze peruwianka Czarna. Bo jest czarna. I jest Gumka.
Nie wiem czy chcemy wiedzieć!
Ha ha, nie taka gumka! Jak siedzi to ma każdą łapkę w inną stronę. Wygląda jakby była z gumy. Jeszcze była Biała (bo była biała), była siostrą czarnej. Była Wifi – i teraz przyda się logika – Wifi od Tiffany. A pierwsza… pierwsza chyba była Gućka. Augustyna. Ale znajome, które też mają adopciarnię, bo tak to chyba należy nazwać, mają wszystkie najlepsze tenisistki na świecie. Jest Azarenka, była Szarapowa, była Serena i Wenus.
K.D.: Czyli masz też znajomych po kluczu świnkowym?
Tak, sporo.
K.D.: O, czyli jest coś takiego jak środowisko świnkowe.
Tak, tak. Mamy znajomą w Niemczech, która ma chyba ze 30 świnek. Ma dla nich wydzielony pokój. Przynosi im całą wielką miskę jedzenia.
A co jedzą świnki?
Wszystkie warzywa i owoce. Choć niektórych bym nie dawał. Np. sałata mnie nie przekonuje.
Masz znajomych świnkarzy, biegaczy, gitarzystów już trochę słabiej…
Nie, jeszcze są. Aczkolwiek już też schodzą na dalszy plan.
A kiedy ostatnio grałeś?
Wczoraj.
A, czyli grywasz regularnie.
Tak, tak.
Pomiędzy tłumaczeniami?
Tak. Albo jak tłumaczę to pogrywam sobie coś, czytam tekst. I dopiero wtedy rozumiem.
I co, growlujesz ten tekst?
To nie jest śmieszne! Czasami tak trzeba. Żeby zrozumieć! Niektóre teksty są tak przetłumaczone, że jak się je zaśpiewa to dopiero coś się zaczyna rozumieć. Raz na trening wziąłem tłumaczenie przerobione w programie na mowę. Biegłem tak długo i słuchałem, aż się nie skończyło. No i wyszły 43 km. Ciężko się tego słuchało. Ten. Przycisk. Służy. Do. Tego.
K.D.: To było o tej tokarce?
Nie, wirówka laboratoryjna.
A jakie najdziwniejsze rzeczy tłumaczyłeś?
Chyba tę tokarkę właśnie. Bo to nawet nie była instrukcja obsługi tylko instrukcja naprawy. I wszystkie układy scalone były opisane. Jakieś mostki, nie-mostki. Oporniki.
Nie zapragnąłeś sobie kupić?
Mój dziadek ma wszystkie narzędzia w garażu. Ja w ogóle jestem z tego typu ludzi, którzy lubią sobie wszystko robić sami. Zagrody dla prosiaków na przykład robię sam.
A powiedz czy z jakimś twoim dziełem translatorskim możemy się spotkać?
Jakbyście się zajmowali naprawą tokarek… Ha ha. Raczej robię tłumaczenia fachowe. Do laboratoriów na przykład. A nawet tłumaczyłem tekst o maszynie do produkcji butów. Nakładasz na nią podeszwę i doszywa cholewkę. Między innymi.
A jaka była najfajniejsza rzecz, którą przetłumaczyłeś?
To może dziwnie zabrzmieć, ale to był jakiś dziennik ustaw brytyjskiego parlamentu. Było komicznie. Chodziło o sprowadzanie warzyw. Żeby warzywo przeszło kontrolę musi być takie, takie i takie, powinno w nim brakować tego, tamtego. Jeśli jest to i to i to – powinno być odrzucone. Ja się zastanawiałem – to co ja jem? Jak jem owoc, który ma plamki na skórce to to już nie jabłko? Nie mogłoby być jako jabłko sprzedane? Czytałem, śmiałem się i tłumaczyłem.
Lubisz Monty Pythona?
Bardzo! Mam wszystkie odcinki z serii, plus filmy i to wszystkie rozszerzone. John Cleese miał taki tour, kiedy rozwodził się z żoną. Wchodził na scenę i mówił: “Kobiety są brutalne, wiecie o tym. Dlatego właśnie mam ten tour”. Jak zarobi tyle i tyle miast to będzie mógł ją spłacić i dopiero zapracować na siebie. Ciekawy stand-up w jego wykonaniu.
A jakie jest Twoje marzenie tłumacza?
Żeby móc zarobić z tego, ha ha.
K.D.: Ale jeśli miałbyś postawić taki swój translatorski pomnik.
Na przykład coś takiego jak Monty Pythona?
K.D.: Jakie zlecenie byłoby Twoim marzeniem?
Pewnie jakaś książka. Ale jaka – nie wiem. Hm… Monty Python nie jest dobrze przetłumaczony. Przynajmniej nie całość. Może gdyby udało się tak przetłumaczyć Monty Pythona żeby ludzie w Polsce mogli w pełni zrozumieć ten piękny humor to może… może to by było takim marzeniem.
Masz jakieś konkretne plany wobec Szczawnicy?
Wybieram się, zaprosili mnie. Jestem teoretycznie w elicie… Jeśli trzeba się będzie ścigać o jakieś miejsce to na pewno będę to robił. Ale co wyjdzie to wyjdzie. Jeśli piąte to piąte, jeśli pierwsze to pierwsze. A jak dziesiąte to dziesiąte. Menedżer jednego z konkurencyjnych teamów zadzwonił do mojej koleżanki podpytać co robię, ha ha.
Panie, świnie karmi! A masz szczególnych rywali w Polsce, których chciałbyś sklepać?
Miłosza. Miłosz Szcześniewski to mój rywal z ubiegłego roku. Raz on wygrywał, raz ja, potem znowu on, a ja zszedłem z trasy. Więc jeśli udałoby mi się go obiegać to byłoby super.
K.D.: Ale lubicie się?
Tak, tak. To jest koleżeńska rywalizacja. No… fajnie by było utrzymać się za Bartkiem i Marcinem, ale zobaczymy co z tego wyjdzie.
K.D.: Swoje treningi na STRAVie podpisujesz “NM”, to nie są Twoje inicjały…
To jest informacja, że to jest trening pod Niepokornego Mnicha. Inaczej – pod które zawody się przygotowuję takie mam inicjały treningów.
To będziemy podglądać i trzymać kciuki. Dzięki za rozmowę.
Świetny wywiad, ale jaki miałby być kiedy rozmawia się z tak ciekawym, kreatywnym i radosnym człowiekiem.
Bardzo obszerny i interesujący wywiad. Coś wiem z autopsji o fachowych tłumaczeniach technicznych wykonywanych ciągiem przez 16 godzin, aż wysiadały oczy i kręgosłup. Oczy najpewniej od Wi-Fi (polecam Internet na kablu), a na kręgosłup mam podkładkę ortopedyczną pod plecy i na siedzisko z otworami pod guzy kulszowe i od tej pory da się pracować w siedzącej pozycji. Fajnie byłoby wykonać tłumaczenie książki z zakresu pasji, np. o bieganiu, szachach, triatlonie, zwierzętach… Do tego trzeba by wybrać się pewnie na targi książki i poszukać wydawcy, bo z Internetu nie ma takich zleceń. Jedynie polecenie lub targi. A Wojtkowi zazdroszczę rekordu trasy na Piekle Czantorii 🙂 i wyników w ogóle. Gratulacje za najnowsze zwycięstwo w Biegu Rzeźnika! 2:41 / km w podstawówce, dla mnie kosmos. Dobre podstawy dają wielkie efekty.