Co jadł, jakiego sprzętu używał, ile piwa wypił przed biegiem – to zawsze ciekawi nas patrząc na zwyciężcę biegu. Sekrety swojego sukcesu w Wielkiej Prehybie zdradza Kamil Leśniak. Tym razem nie będzie o klopsach, ale będzie bezcenny portret czołówki polskiego ultra i szczere wyznania mistrza.

Pomału zaczynają się poważne starty w moim kalendarzu biegowym. Od rozpoczęcia roku przygotowałem się do biegów ulicznych. Nie wiem czy z dużym powodzeniem, ale obiecującym efektem w kontekście biegi górskich. Bieganie w górach rozpocząłem z początkiem kwietnia. Zwycięstwo w Maratonie Leśnik oraz 5. miejsce w Jested Sky Race były dla mnie bardzo udanymi starami, ale jeszcze bez żadnych fajerwerków. W każdym razie, nie tak jakbym chciał. Czułem braki na podejściach, ale to zrozumiałe przecież cały początek roku włóczyłem się po asfaltowych ścieżkach Poznania.

Fatalny tydzień

Bieg w Szczawnicy miał być kolejnym przetarciem się w górskich warunkach, albo dobiciem? Sam nie wiedziałem jak mój organizm zareaguje. Tydzień wcześnie startowałem na dystansie 25 km w Czechach skąd wróciłem naprawdę zmarnowany. Tak dobiłem sobie dwugłowe uda, że przez kolejne 2 dni nic nie zrobiłem. Cały tydzień był dla mnie fatalny. Jedyną wartościową rzeczą było objechanie rowerem 70 km trasy Ultra Mazur. Reszta tygodnia to było totalne dno. Nawet próbowałem zrobić trening 20 km – po 4 km zatrzymałem się i musiałem odetchnąć. Wróciłem do hotelu z licznikiem zatrzymanym na 8 km. Słabszy tydzień – po prostu. Troszkę byłem zdziwiony, że tak mocno odczułem ten bieg w Czechach, ale i tak nie odpuszczałem planów startowania.

Z pozycji faworyta

Do Szczawnicy jechałem jako faworyt w Wielkiej Prehybie. Jednak zdawałem sobie sprawę, że organizator nie wyróżnił z listy startowej wielu dobrych zawodników, z którymi miałem się bezpośrednio ścigać. Chociażby Robert Faron, który od kilku sezonów jest na szczycie biegów górskich. W zeszłym roku był przed mną. Kolejny agent to Piotr Biernawski – sam się śmiał na biegu, że gdyby nie ja to byłby to bieg weteranów. Coś w tym jest, ale biegi górskie długie takimi biegaczami się rządzą – oni są najmocniejsi. Sam Robert gdy biegnie, ma takie szatańskie oczy, że strach go zatrzymać. Mega zazdroszczę tej dzikości na trasie. Co do Piotra – mieszka w górach, trzepie tam mnóstwo kilometrów. Tylko co chwile przewijam te fotki jego z fejsunia gdzie się mieni z buziaczkem na tle pięknych Tatr. To był drugi delikwent, któremu zazdroszczę. Ma on też fajny samochód w którym może spać – podwójnie zazdroszczę.

Mocne byczki

To jednak nie koniec. Na starcie spotykam Rafała Klechę. Gdyby nie mój przyjaciel, to nie wiedziałbym kto to jest, a niewiedza budzi strach, a tego przecież nie lubimy na biegu. Na szczęście się dowiedziałem kilka miesięcy wcześniej kto to jest ten przyjemny Pan. Mieszka w Zakopanem, prowadzi wraz z żoną Daczę Biegacza którą gorąco polecam, nam ultrasom. Byłem z nim kilka razy na treningu – mocny byczek i dobry kompan na długie wybieganie po Tatrach. Słonik też się zjawił – też ma chrapkę na ściganie się – w końcu te jego tatuaże zobowiązują żeby być zadziorem. Znamy się z poznańskich ścieżek, więc mniej więcej wiedziałem co i jak biega. Dalej patrząc Łukasz Szumiec – zawsze pamiętałem go z tego, że biegał mocno w górach i startował w triatlonach. Chyba dobrze pamiętam. Kiedyś mu zgarnąłem na ostatnich metrach 4. miejsce w Krynicy. Od tego czasu na każdym starcie Łukasz ostrzega mnie, żebym uważał na finisz. Zawsze się z tego śmiejemy. Łukasz ma mega dobry występ w Rzeźniku za sobą wraz z Bartkiem Gorczycą.

No właśnie Bartek Gorczyca? A Marcin Świerc?

Nie musiałem się o nich bać, bo startowali na dystansie ultra gdzie odbywały się mistrzostwa Polski. Tam też reszta słodkiej gromadki się znajdowała: Miłosz Szcześniewski, Paweł Dybek, Wojtek Probst
Ja nie wybrałem tego koszyczka z elitą. Ano dlatego, że nie byłem gotów na takie bieganie. Miałem swój plan którego się chciałem trzymać… mniej więcej. Chciałem się spokojnie rozbiegać do ultra. A od półmaratonu w Poznaniu do biegu w Szczawnicy był za krótki okres, żeby porywać się na ultra. To odłożyłem sobie dopiero na czerwiec. Nawet skrócona trasa mnie nie interesowała jakoś bardzo, mimo namowy znajomych.

Organizacyjnie nie szykowałem się do tego biegu zbyt ambitnie. Nie chciałem się stresować. To miał być tylko element układanki treningowej. Do tego stopnia, że spania ani transportu nie zorganizowałem sobie. Życie na relaksie. W momencie jak dowiedziałem się, że spadł śnieg, to moje jakiekolwiek cele runęły. Został tylko ściganie się o miejsce.

Pogoda miała inne plany

18121444_1304641919650547_7426944728275551768_o

Pogoda miała swoje plany na ten bieg… Fot. Piotr Dymus

Gdzieś tam z tyłu głowy myślałem sobie, żeby pobiec w granicach 3h 32min, a 3h 38min to by mi dało dużo punktów ITRA. Na tym mi ostatnio zależy. Dobry wskaźnik ITRA to szansa na dobrą prezentację na arenie międzynarodowej. Wiedziałem, że takie czasy dają dobre „punkty”. Pogoda miała inne plany. Ja się nie sprzeciwiałem jej i poszedłem na piwo z chłopakami. Tak to jest jak spotykasz nagle sporo znajomych, których widzisz tylko na biegu.

Cały ten dzień mnie bolała głowa, chyba od tego, że dużo myślałem. Taki człowiek jak ja nie ma tyle miejsca w głowie, żeby tyle informacji przetwarzać. Dobre piwo i sen pomogły wyjść z opresji. Rano wstałem świeży i gotowy do działania. Zbytnio mi się nie spieszyło z przygotowaniem się do wyjścia na linię startu.

Wieczorem dnia poprzedniego nie miałem już sił ani głowy do pakowania. Kumacie, że wystarczy mi pół piwa, żebym czuł się w siódmym niebie? To jest ekonomia! Albo dowód, że naprawdę mało spożywam trunków alkoholowych.

Pakowanie i kompresowanie

Spakowałem najpotrzebniejsze rzeczy: 2 żele o smaku waniliowym i orzechowym oraz 2 butelki izotonika Perpetuem oraz Heed firmy Hammer, która jest moim partnerem w tym zakresie. Drugi sezon już tankuje ich, więc mnie więcej orientowałem się co mi dobrze leży z ich asortymentu. Zabrałem kilka tabletek z solami oraz telefon na kilka foteczek.

Co do ubioru zbytnio nie przesadzałem. Spodnie krótkie oraz koszulka plus termoaktywna bluza z Lidla, bo z Inov-8 było mi żal ubierać bluzę, bo lubię ją do chodzenia na uczelnię. Buffa na głowę i rękawiczki mega ciepłe od Inov-8. Palce szybko mi sztywnieją nawet przy niewielkim mrozie – więc zachowawczo zabrałem grubsze rękawiczki. I teraz hit, bo założyłem kompresje. Tak, tak ja. Naczytałem się ostatnio książek. A w efekcie, że bardzo dobrze się znam z firmą Royal Bay to przetestowałem ich produkty na ten bieg. Chciałem zobaczyć głównie kompresje na uda. I tak też zrobiłem. Dodatkowo założyłem jeszcze skarpetki na łydki Royal Bay ale to dlatego, żeby było ciut cieplej. Na łydki ubrałem ‘’Relax’’, bo jeszcze się obawiam składać mocnej kompresji na długie starty. Miałem kiedyś mały incydent z opaskami gdzie ubrałem za ciasne kompresy na moje wielkie łydki. Taka troszkę głupota – zamiast zainteresować się co i jak, to wsunąłem swój nowy prezent na nogi i napierałem po Alpach przez 27h! Teraz to sprawy podszedłem ciut mądrzej.

Sekrety sukcesu

18159509_1536381886394839_361393076_o

Fot. Marcin Mondorowicz/Biegający Foto

Teraz to się rozpisałem. Wybaczcie, ale to jest artykuł, musi być ze szczegółami, aby czytelnik poznał wszystkie aspekty sukcesu biegacza. Bo mowa tutaj o pewnym sukcesie, nie jakiegoś wielkiego, ale tego tu i teraz. Każdy bieg musi mieć swojego zwycięzcę. Mi się udało ten bieg wygrać.

Nie będę słodził, że nie chciałem, bo bym skłamał. Chciałem, ale wiedziałem, że muszę być czujny mimo swojego wesołego nastawienia do wszystkiego i wszystkich dookoła.

Ruszyłem na trasę tak jak chciałem – spokojnie do pierwszego podbiegu. I tutaj miałem dostać informację jak bieg się ułoży. Z ostatnich dwóch lat zapamiętałem scenę jak Bartek i Marcin wystrzeliwują z procy, aby od samego początku rozerwać grupę. Zawsze mnie to stresowało, bo musiałem się mocno hamować, żeby nie przesadzić na początku. Teraz nie było chłopaków, więc byłem ciekaw czy ktoś się znajdzie, aby wystrzelić. Wyszliśmy na pierwszy zakręt i okazuje się, że nikt ze znajomych nie podjął się prowadzić peletonu. To był dla mnie znak, że nie muszę się martwić, że będę musiał od początku uważać co się dzieje. Biegliśmy w grupie przez kilka pierwszy kilometrów. W sumie już od pierwszego podbiegu leciałem z przodu nie odwracając się. Ktoś by mógł pomyśleć, że się obawiam. Lepiej nie odwracać się i dać znać, że wszystko jest komfortowo i jestem tu na wybieganiu. Czytałem o tym w książkach.

Namiętne spojrzenia

Do ok. 7 km jeszcze słyszałem szumy za sobą. Dopiero na punkcie odżywczym odwróciłem się tak namiętnie, że chyba straciłem kilka sekund wpatrywanie się w ścieżkę za sobą. Chciałem wiedzieć kto ma chce mnie złapać, chciałem widzieć jak czy ma grymas na twarzy czy też płomienie w oczach. Nikogo nie było tak na przynajmniej 60 sekund. To dało mi pewien komfort. Nie musiałem się spinać. Liczyłem, że do połowy lecę spokojnie, a potem będę gonił, jak będzie trzeba. Jednak jak się okazuje nie trzeba, więc do Radziejowej spokojnie podbiegłem. Byłem tu kilka razy, ale dopiero przy projekcie Korona Gór Polski, który robię wraz z team Inov-8, skumałem, że to jest to miejsce. Od Radziejowej wiedziałem dobrze jak trasa wygląda. Zbieg do 2. punktu odżywczego zrobiłem mocno. Wykorzystałem to co umiem obecnie – zbiegać.

Droga prowadząca do Bacówki na Obidzy to też droga powrotna przez krótki odcinek. Jednak na tyle długi, aby zobaczyć się ze swoją konkurencją. Policzyłem, że mam ok. 6 minut przewagi na Rafałem i Piotrem. To mi wystarczyło, aby odetchnąć.

Masakra błotna

18156171_1304641506317255_4348527770519040994_o

fot. Piotr Dymus

Na tym odcinku łączyły się trasy biegów Prehyby i Mnicha. Co było plusem i minusem dla mnie. Z jednej strony dodatkowy bodziec do gonienia oraz doping, a z drugiej już mocno rozdeptana ścieżka. W momencie dołączenia biegu ok. półmaratońskiego powstała istna masakra błotna. To był bardzo ciężki odcinek, z którym miałem wiele problemów. Aby przemieszczać się w swoim tempie musiałem co chwilę prosić o przepuszczanie mnie przez ścieżkę. W niektórych sytuacjach tylko wołałem długie: „Uwagaaaa!”. Nie dlatego, że tak szybko biegnę, ale dlatego, że było tak ślisko i niebezpiecznie. Rok, czy dwa lata, temu nie było problemu abym się przeciskał między zawodnikami z innych tras. W tym roku był to duży problem dla mnie i dla innych. Główny powód to błoto, pośredni to ścieżki błotne w rynnach śniegu. To z kolei utrudniało wydostanie się z takiej śliskiej rynny błotnej na bok. Ja to rozumiem i cierpliwie czekałem. Wiedziałem, że nie tylko ja będę miał z ten problem.

Na 3 punkcie odżywczym chwyciłem kilka ćwiartek pomarańczy i pognałem dalej. W tej samej chwili jak przebiegłem matę pomiarową dostrzegłem kolejny swój błąd. Jedzenie!

Na głodzie

Na trasę zabrałem tylko 2 żele, to zdecydowanie za mało. Stwierdziłem jednak, że będę jadł na punktach. To był dobry plan, którego nie zrealizowałem. Tak to jest jak z przyzwyczajenia wbiegasz na punkt i chcesz jak najszybciej z niego wyjść. Już od 25 km czułem lekki głód, a po 35km po prostu byłem mocno głodny. To śmieszne, bo zazwyczaj na biegach nie odczuwam głodu, bo żołądek jest zbyt mocno „skurczony” – po prostu odcina prąd. Teraz odcinało pomału prąd i czułem głód. Wiedziałem, że mam bezpieczną pozycję i jest w miarę płasko do mety. Trzeba było to przetrwać tylko.

Ten odcinek mi się bardzo nudził. Biegłem i myślałem tylko co sobie kupić do jedzenia. Co jakiś czas tylko się odwracając czy w oddali ktoś się za szybko nie zbliża. Chwile jeszcze przed metą na ostatnim odcinku leśnym udało mi się złapać zająca. Chwila rozkojarzenia i robiłem fikołki w dół. Istna kaskaderka. Lądując na nogi po kilku obrotach z uśmiechem na twarzy krzyknąłem: „wszystko jest okej”. Teraz za te uśmieszki płacę – biodro ciut boli, a przy witaniu się z kimś unikam podawania ręki 😉

Tym razem udało się jako pierwszemu dobiec do mety Wielkiej Prehyby, ale nie jest ona tak wielka w momencie braku na tym dystansie mistrzostw Polski. Więc zdaje sobie sprawę, że mocniejsze ściganie było by na ciut dłuższym dystansie.

Dojadanie i libacja

17991294_817852105035428_1132257869299359696_o

Inov-8 team: Kamil Leśnik – zwycięzca Wielkiej Prehyby, Krzysiek Dołęgowski drugi na Chyżej Durbażce, Wojtek Probst trzeci w Niepokornym Mnichu. Fot. Biegi w Szczawnicy

Na mecie od początku szukałem jedzenia – dużo jedzenia. Miałem ochotę na wszystko. Do tego stopnia, że przez kolejne 24 godziny dojadałem z talerzy znajomych. A nie ja to przecież zawsze robię.

Patrząc na to teraz to 3. maraton górski w tym roku wygrany: Columbus Trail, Maraton Leśnik i teraz Wielka Prehyba. Nie mogę się dalszego sezonu doczekać, bo tak naprawdę zaraz ruszamy z tymi najważniejszymi biegami.

Wieczorem oczywiście bajeczna dekoracja i libacja. Lubię taki klimat z wielką sceną i liczną widownią. Patrząc na ten bieg stwierdzam, że jestem tak gdzie moje miejsce – sami swoi! Z tą libacją to przesadziłem – jakoś się zarymowało. Natomiast zawsze jest ten moment gdzie można pogadać i tak właśnie cała noc mi minęła…

Rano z Mikim z Kingrunners ruszyliśmy w wzdłuż Dunajca – niby płasko ale warte miejsce do zobaczenia 🙂

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany