Poznali się w Warszawie. Ona przyjechała tu studiować biznes i administrację w języku angielskim. On chciał się wyrwać z Białorusi, bo nie widział tam dla siebie przyszłości. Zobaczył tę przyszłość u jej boku. To będzie opowieść o sportowym życiu, łapaniu byka za rogi i… miłości.
Viola urodziła się w Peczorze, na zachód od Uralu. Stamtąd pochodzi jej mama – Anna. Z ojcem poznali się w Kaukazie. On był himalaistą, ona była lekarzem sportowym i też się wspinała. Czy ich pierwsze spotkanie było romantyczne? – Mama zrobiła ojcu zastrzyk i stracił przytomność – śmieje się Viola. Pojawił się pierwszy syn, który w plecaku rodziców zwiedzał wschodni świat. Jeździł w Kaukaz, Ałtaj, mieszkał pod namiotem, gdy ojciec wybierał się na wyprawy na siedmiotysięczniki. Pik Korżeniewskiej i Komunizma w Pamirze.
Violę już to namiotowe życie ominęło. Rodzice ustatkowali się. Na początku lat 90. przenieśli się do Orszy na północy Białorusi, ojciec był z pochodzenia w połowie Białorusinem, w połowie Polakiem. Z wykształcenia był architektem i zajmował się różnego rodzaju projektami dla miasta. Ale wygoniły ich stamtąd niepokoje społeczne. Gdy Viola miała półtora roku przenieśli się na Ukrainę i zamieszkali w Chersoniu, na północny-zachód od Półwyspu Krymskiego. Pochodził stamtąd tata Anny. W Chersoniu Viola spędziła kawał swojego dzieciństwa. Tamte wspomnienia mają żółty kolor, są wesołe i żywiołowe. Ludzie mówili szybko i mieli południowy temperament.
Viola to dziewczyna wielu talentów. Choć sama woli mówić o sobie “wielu zainteresowań”. Gdy miała trzy latka Anna wysłała ją na gimnastykę artystyczną. Miała fajne koleżanki, uwielbiała panią Olgę prowadzącą zajęcia i po prostu dobrze się bawiła (choć efekty były nie tylko zabawowe, Viola startowała w zawodach jako reprezentantka obwodu chersońskiego). Ilya kręci głową nad naleśnikami, przy stole w kuchni, gdy pytam o tamte lata. Mówi, że nie ma pojęcia jak Viola w ogóle może pamiętać tamte czasy. On ledwie pamięta co się działo jak miał 6-7 lat.
Ilya z Marczuków
Jego korzenie są związane z Polską. Dziadkowie pochodzą z okolic Kamieńca, miasteczka, które po wojnie, po 1945 roku znalazło się na terytorium Białoruskiej SSR, potem Białorusi. Dziadek od strony ojca pochodzi z jeszcze mniejszej miejscowości, wsi Biała, prawie w samej puszczy. – Tam prawie wszyscy Marczuki. Na cmentarzu są 300-letnie pomniki – mówi.
Ilya był dzieckiem podwórka. A właściwie… sali gimnastycznej. Najpierw rodzice oddali go na dżudo i jest im za to wdzięczny. – Też bym oddał swoje dzieci. To bardzo dobrze umieć upadać w sposób kontrolowany. Nawet jeśli jeszcze nie będą wiedzieli o co im w życiu chodzi to dżudo im się przyda – mówi. Potem było karate, pojawiła się lekkoatletyka, choć Ilya przyznaje, że bez sukcesów, bo wielu kolegów go wyprzedzało. Uczestniczył w zawodach. – W Kamieńcu nie było jakoś dużo możliwości, więc byłem wszędzie, gdzie coś się działo – śmieje się.
Mając 11-12 lat wkręcił się w turystykę sportową. Przyszedł na zajęcia i wsiąkł na dobre.
Turystyka sportowa nie ma nic wspólnego z wyjazdami sportowymi albo kibicowaniem na igrzyskach czy imprezach mistrzowskich. Nie wiem czy tak to u nas należy tłumaczyć. Na wschodzie pod tą nazwą kryje się wielodyscyplinowa dziedzina sportu obejmująca techniki linowe, bieganie na orientację i ratownictwo.
Po szkole zostawali na sali i… wisieli. Ćwiczyli się w technikach, robili tyrolki na linach rozciągliwych jak guma w starych gaciach. Dziś mówi, że teraz by w życiu na czymś takim nie zjechał. A wtedy wieszali te liny 5 pięter nad ziemią i na prowizorycznym sprzęcie – a to zjeżdżali, a to podchodzili. Siedzieli na sali do nocy. Co i raz tylko za uszy do domu ściągały ich rozzłoszczone mamy. – Przychodziły z awanturą do trenera, że ledwie my przyszli do domu i od razu uszli – opowiada barwną polszczyzną Ilya.
Robili występy pokazowe w szkole, startowali w zawodach, zdobywali tytuły mistrzowskie. W weekendy uderzali do lasu, nad rzekę z namiotem i śpiworami przypominającymi stare waciaki. Nie ważne czy lato czy zima. Często spędzali tam po 2-3 tygodnie. Takie wycieczki niedaleko od domu.
– Zawody, trwające np. dobę imitują pokonywanie przeszkód w terenie, w górach. Biegało się na orientację, a na punktach robiło zadania specjalne. Trzeba się było przeprawić na drugą stronę rzeki albo zjechać do wąwozu i z niego wyjść. Biegaliśmy więc z linami, w uprzężach, kaskach. Zespół miał sześć osób. Czterech chłopaków, dwie dziewczyny. Czasem trzeba było kogoś podnieść na linie, na noszach, spuścić na tyrolce – opowiada. – Internetu nie mieliśmy, więc pochłaniałem wszystkie książki na temat wspinaczki czy lin. Nie było też przyrządów zaciskowych. Wszystko robiliśmy na prusikach. Karabinki nie były przeznaczone do wspinaczki. Szukaliśmy sprzętu po alpinistach. Jedzenia prawie się nie brało. W sumie jak u alpinistów, jeden batonik i tyle – dodaje.
Szaro, ciężko i ponuro
Viola z nutą żalu wspomina przeprowadzkę do Grodna. Od dłuższego czasu ojciec zajmował się handlem transgranicznym. Woził z Białorusi do Polski meble, samochody. Czasem nie było go w domu cały miesiąc, dlatego Anna naciskała na przeprowadzkę bliżej granicy.
Viola musiała zostawić koleżanki, panią Olgę. I w tym szarym, nowym świecie wszystko zdawało jej się powolne, flegmatyczne. – Na Białorusi ludzie są jak w letargu. Mówią, ciągną. W szkole pytałam koleżanek: “Nie możesz ty tego szybciej powiedzieć?” – opowiada Viola.
W nieszczególnie różowych barwach rysowały się też jej zajęcia gimnastyczne. Trenerka wywodziła się z gimnastyki sportowej i była nastawiona na ciężką harówkę. Nie chodziło już o przedstawienie artystyczne czy team spirit, dobre samopoczucie w zespole, dla którego jesteś gotowa zrobić wszystko. Miał być wynik i konkretna praca. – Często płakałam. Mówiła mi, że jestem jak koń wiejski, że mogę dużo pracować. To nie było przyjemne. Czułam presję, szukałam wymówek żeby nie iść na trening. W końcu to rzuciłam – wspomina Viola.
Przeprowadzka pomogła jej jednak nawiązać porozumienie z bratem. – Wcześniej nie byliśmy blisko. Nie chciał się ze mną bawić. On uciekał, ja nie mogłam go dogonić więc się wkurzałam i rzucałam w jego kierunku kamieniami – wspomina. – Później, jak przenieśliśmy się do Grodna, każde z nas straciło kolegów i to nas zbliżyło. Zaczęłam słuchać jego muzyki – dodaje.
To również w Grodnie zainteresowała się biegami na orientację. Zobaczyła ludzi z mapami, podczas jednego z tych poranków, gdy wybierali się z rodzicami na wspólne bieganie do lasu. Dołączyła do sekcji biegów na orientację.
W szkole mogła wybrać klasę informatyczną z angielskim albo muzyczną z angielskim. – Mama zapytała czy chcę śpiewać czy siedzieć za komputerem. Pewnie, że stwierdziłam, że będę śpiewać i grać! Zwłaszcza, że wydawało mi się, że dzieciaki z tej informatycznej klasy są takie poukładane i ograniczone… – mówi Viola. – A u nas zawsze były jakieś zajęcia teatralne, dodatkowe. Obowiązkowe były dyktanda muzyczne. Ktoś ci gra, a ty musisz to zapisać w nutach. To był bardzo ciężki przedmiot. Najpierw grałam na pianinie i fortepianie. Potem na gitarze. Ale graliśmy tylko jakieś klasyki. Żałuję, że to wszystko było takie uładzone. Bez szaleństwa, bez wolności – opowiada.
Sporo miejsca w jej życiu zaczęła zajmować orientacja. Zaczęła jak miała 11 lat. – Biegaliśmy 2, 3 razy w tygodniu. Dwa razy na zajęciach, a w weekend jechaliśmy do lasu na dłużej – mówi. – Na początku nie interesowało mnie to jako samo bieganie. Podobał mi się klimat w tej sekcji. Ludzie. Chyba później, jak miałam 15-16 lat to zaczęłam już myśleć o treningu. A wcześniej to była zabawa i wspólne spędzanie czasu – mówi.
Na studia chciała wyjechać. – Nie że mi się nie podobała Białoruś. Tak chyba wyszło przez rodziców. Ojciec dużo podróżował i opowiadał o różnych krajach. Ja też chciałam. Jeździć i studiować w międzynarodowym środowisku. Ale nie w Polsce – śmieje się. – Parę razy już miałam okazję tu być i jakoś mi się nie podobało. Ogarniało mnie przerażenie jak wjeżdżaliśmy do Polski. Dużo reklam, dużo samochodów. Wszystko przytłaczające. Na Białorusi tego nie było. W ogóle zewnętrzna reklama jest bardzo droga i tak jest nadal. Dziś jak przyjeżdżam z Polski do Białorusi to wszystko jest takie puste i wydaje mi się szare.
Taksówkarz
Ilya studiował inżynierię sportową w Mińsku. Był mocny z fizyki i matematyki. – Niby mieliśmy się uczyć tworzenia urządzeń sportowych. Ale to w teorii. Po tych studiach odnoszę wrażenie, że to nikomu niepotrzebne – przyznaje. Ale Viola się z nim nie zgadza i opowiada, że w ramach pracy dyplomowej na uczelni stworzył projekt ścianki wspinaczkowej o zmiennym nachyleniu całości i poszczególnych paneli. Z silnikiem i programem do jej sterowania. – To było zabawne, bo nikt z egzaminatorów nie znał się na tym, o czym pisałem. Ani na programowaniu, ani na wspinaczce – śmieje się. Zdobył tytuł naukowy inżyniera instruktora (tak, instruktora sportowego, nie konstruktora).
Na czwartym roku zdał sobie sprawę, że studia mu pracy nie dadzą. Zaczął szukać. – Pracowałem na robotach wysokościowych, później byłem taksówkarzem w Mińsku. Byłem też trenerem, miałem papiery związane z mistrzowską klasą sportową jeszcze z czasów z turystyki sportowej – wspomina.
Szybko zdał sobie sprawę z tego, że w turystykę sportową bawią się tylko na wschodzie. Brakowało mu kierunków rozwoju.
Chciał jeździć w dalekie góry ale na to brakowało pieniędzy i sprzętu. Pamięta jak pod koniec szkoły pojechał w Karpaty Ukraińskie z bratem na 10 dni. Sprzęt pożyczali po kolegach – plecaki, narty. – Dobrze, że mieliśmy swoje śpiwory – mówi. Frustrowało go też to, że w Białorusi nie ma gór. Był mocny w linach, ale cały czas bawił się na drzewach, rzadko na rozwalonych fortach. Na wyjazdy nie bardzo mógł sobie jednak pozwolić.
No więc zajął się wspinaczką i trenowaniem dzieciaków. – Wtedy dużo i dobrze się wspinałem. Spokojnie podciągałem się na każdej ręce. Mimo że miałem gówniane buty wspinaczkowe, byłem znacznie lepszy niż teraz. Szybko zrozumiałem, że to trochę jak balet na ścianie, musisz mieć dobrą technikę. Trzeba ćwiczyć cały komplet ruchów. Prawie nie wychodziłem z sali – opowiada.
Tam poznał swoich kolegów, z którymi później jeździł na wspinanie. Przychodzili do niego w godzinach zajęć dla dzieciaków, płacili grosze i siedzieli do woli. Całe wieczory spędzali w piwniczce przerobionej na bulderownię. Chwyty i stopnie przykręcone były do ścian i sufitu, na 15 metrach kwadratowych. Wykorzystana cała przestrzeń. Po szkole Ilya wysypiał się w metrze, czasem dojeżdżał na ostatni przystanek i musiał kawałek wracać. A potem na ściankę i do nocy.
W każdej z robótek, których się łapał pieniądze były marne. – Przez rok popracowałem na ściance, ale z kasą było bardzo krucho. – Wiedziałem, że programiści dobrze zarabiają. Trochę się interesowałem stronami – opowiada. – Starałem się o pracę, ale jeszcze kompletnie nic nie umiałem. Byłem uparty jak wół. Przysłali mi zadanie, dali termin. A ja dłubałem, próbowałem, walczyłem. Odesłałem. I okazało się, że to dopiero była gra wstępna. Myślę, że całe lato między 4. a 5. rokiem studiów przesiedziałem w domu ucząc się programowania. Ale opłaciło się, bo przyjęli mnie na etat. Trochę trudno było zdać zimową sesję – wspomina. Ale zdał i parę miesięcy później oddał pracę końcową.
Szybko jednak miał tej roboty na etacie dość. Za bardzo go ograniczała. Pojechał na kilka miesięcy na Krym. A po powrocie imał się różnych prac. Obmyślał różne biznesy, grał w pokera. – Ale trzeba naprawdę umieć liczyć i zachować zimną głowę. Nie szło mi tak dobrze żeby można było z tego żyć – opowiada. Na taksówce pojeździł “na przetrwanie”. I na czarno. Nie należał do żadnej korporacji. – Kiedy ktoś zamachał na mnie na ulicy to go zawoziłem. W dni roboczej było gorzej, w weekendy lepiej. Nie było kolorowo.
15-17 godzin
Viola chciała studiować w języku angielskim. Polskiego uczyła się za namową rodziców, którzy stwierdzili, że jej się to przyda i może otworzyć jedne czy drugie drzwi. – Traktowałam to jako możliwość rozwoju. Znajomość dodatkowego języka – mówi. Tata marzyciel przekonywał ją żeby uderzała gdzieś w daleki świat, np. do Kanady. Mama – wolała mieć córkę bliżej siebie. Nie było jej też łatwo zdecydować się na kierunek, bo wiele było dla niej atrakcyjnych. Chyba tylko AWF postrzegała jako studia dla tych, którzy nie dostali się gdzie indziej. – Teraz myślę, że studia na AWF byłyby dla mnie ciekawe, bo lubię wiele sportów. Tak samo studia związane ze sztuką – mówi.
Najpierw pomyślała o Szwecji, bo tam uczyła się jedna z jej koleżanek, na stosunkach międzynarodowych. Ale przy bliższym rozeznaniu okazało się, że tamte studia są w dużej mierze korespondencyjne. A Viola jest istotą społeczną. Chciała wyjść do ludzi. Możliwość studiowania po angielsku pojawiła się w Polsce, w Warszawie w Akademii Leona Koźmińskiego. Mając wsparcie ze strony polskiej szkoły przy ambasadzie Polski, stwierdziła, że spróbuje. Wybrała zarządzanie. – Pomyślałam, że zwiążę to, czego się tam nauczę ze sportem albo ze sztuką – mówi.
Zamieszkała z trzema współlokatorkami i od razu zaczęła rozglądać się za klubem biegów na orientację. Trafiła na UNTS, z którym jest do dziś. – Przyjęli mnie bardzo ciepło. Trener we wszystkim pomagał – opowiada. Chciała też załapać się na stypendium sportowe, więc postanowiła wykorzystać swój talent. Trafiła do grupy aerobiku sportowego, nie wiedząc nawet z czym to się je. Ale jej zdolności zauważyła trenerka na zajęciach z tańca i zgarnęła ją do zespołu. Mając za sobą przeszłość w gimnastyce artystycznej świetnie odnalazła się w dyscyplinie, w której ląduje się z wyskoku w szpagacie. – To jak gimnastyka artystyczna połączona z akrobatyką. Na zawodach musisz zrobić układ na 2 minuty. W trójkę, solo albo w parze – opowiada. Zaangażowane koleżanki dawały jej dodatkowo motywację i razem walczyły o tytuły mistrzowskie na akademickich mistrzostwach Polski. Stypendium miała w kieszeni.
Na treningach aerobiku spędzała jakieś 6 godzin w tygodniu (czasami więcej). Kolejne 4-6 na treningach na orientację. Do tego jeszcze wychodziła “tak sobie pobiegać”. – Na pierwszym roku niedużo biegałam sama. A na drugim już poprosiłam naszego trenera z UNTS o plan treningowy i go realizowałam – wspomina. Wtedy liczba godzin w tygodniu wynosiła raczej 15, nawet 17. Wielu triathlonistów prężyłoby muskuły podając takie wartości. Viola wzrusza ramionami. Mówi tylko, że trudno było to łączyć. – Po aerobiku, gdzie było dużo siłowych rzeczy i rozciąganie, nie da się zrobić szybkiego biegania. I odwrotnie. Po szybkim bieganiu masz spięte mięśnie i porozciągać się żeby skoczyć i lądować w szpagacie to niebezpieczne. Drugi rok studiów był bardzo nasycony. Studia też były niełatwe. Czasem mówiłam dziewczynom z sekcji aerobiku, że jestem wymęczona, i że mogę zrobić mniej, bo mam jeszcze drugi trening. Na szczęście rozumiały – wspomina.
Dwadzieścia kwadratów
Ilyę poznała przez wspólnych znajomych. Jego młodszy brat był z Violą w kadrze narodowej biegów na orientację. Wiedziała, że Ilya się wspina i biega. Gdy wybierał się do Warszawy, zapytał czy by go nie oprowadziła, więc się zgodziła i zaproponowała nocleg.
Z pierwszej randki Ilya pamięta tylko obiad w restauracji Podwale. Nie chciał wierzyć, gdy Viola mówiła, że porcje są naprawdę duże. I zamówił tyle jedzenia, że kilku chłopa by się najadło. Z tych pierwszych miesięcy znajomości pamięta jeszcze Sylwestra, którego spędzali w Dolinie Kondratowej. – Wniosłem tam na plecach oprócz plecaka jeszcze narty i deskę, no, cały “majątek”. I prawie umarłem – śmieje się.
Ich związek zaczął się bez wielkich podchodów. Zaimponował jej opowieściami o spędzaniu nocy w lesie, jeżdżeniu stopem po Europie. Mieli dużo wspólnego. Niecały rok później Ilya mieszkał już w Warszawie. Wygoniły go z Białorusi pesymistyczne nastroje społeczne, brak perspektyw. Trochę klimat polityczny. – Miałem dość tego. Próbowałem walczyć, robić biznesy, organizować zawody i wkurzało mnie, że jest taki marazm i wszystko tak trudno przychodzi – mówi. Polska była naturalnym kierunkiem. Nie tylko ze względu na Violę, ale również na program wspierający ludzi z polskim pochodzeniem. – Masz niemal takie same prawa jak Polacy – mówi. – A Viola po prostu mi zapadła w duszę – uśmiecha się.
Wynajęli maleńkie mieszkanie na Żoliborzu, przy Broniewskiego. Viola wspomina o dużej łazience, a Ilya śmieje się, że zajmowała większą część mieszkania. – Ze dwadzieścia kwadratów – ocenia.
Viola dużo czasu w domu nie spędzała. Studiowała, pracowała. A po godzinach leciała na treningi z UNTS-em albo na gimnastykę. Dużo też jeździła na rowerze, bo traktowała go jako środek komunikacji. Samochodu nie mieli. Ilya pracował z domu. Jest freelancerem i został przy programowaniu. Samotny się jednak nie czuł. Towarzystwa dotrzymywał mu tupot małych stóp. Prusaków.
Narmalny gość i dziewczyna od orientacji
Na pytanie czy się nie mijali, skoro Viola tak dużo trenowała, odpowiadają, że nie. Wszak na treningi orientacji chodzili razem. Weekendy spędzali na bieganiu z klubem po lesie, albo jeździli na zawody. A tych mogliby mieć więcej niż weekendów w roku, gdyby się uprzeć.
– Ludzie z klubu bardzo nam pomagali. Mogliśmy dojeżdżać z nimi na treningi poza miasto, tam, gdzie zwykle nie dociera komunikacja miejska. Inaczej trzeba by np. iść pół godziny od pociągu – mówi Ilya. – Trener pomagał nam też np. opłacając wpisowe na zawody – dodaje.
Przez długi czas Ilya nie mówił po polsku. – Nu u nas łapała telewizja polska, więc na słuch rozumiałem bardzo dobrze. Ale z gadaniem zupełnie mi nie szło – wspomina. Jego praca nie była przypisana do polskiego rynku, więc nie czuł przymusu. W końcu zaczęło mu jednak doskwierać to, że nie jest się w stanie porozumieć z otaczającymi go ludźmi, zwłaszcza w klubie, tak jakby chciał. Nie mógł pożartować, pobawić się słowem. Viola śmieje się na wspomnienie jak ich kolega z klubu Jacek Morawski stwierdził, że ten Ilya to jednak całkiem normalny gość, gdy dogadali się wreszcie po polsku.
Wraz z Ilyą w życiu Violi pojawiła się wspinaczka. – Zawsze chciałam spróbować. Również przez wzgląd na rodziców. Widziałam w domu jakiś sprzęt wspinaczkowy, ale z niego nie korzystałam – mówi. Kumple Ilyi jeżdżą regularnie na wspinanie w góry. A to Kaukaz, a to Patagonia. – Jak jechali do Tajlandii w 2005 roku to realia były całkiem inne. Nie mieli pojęcia jak jest w tym kraju, gdzie się zatrzymać, czy tam może niebezpiecznie, np. czy są jakieś wirusy. Internet nie był jeszcze tak powszechny jak dziś. A przynajmniej takich rzeczy nie było tak dużo w sieci. Ja nie pojechałem. Kupiłem motor i żałowałem tego wyboru.
Następnym razem, jak jechali do Indii to nie mogło mnie tam zabraknąć. Kupiłem bilet i w ogóle mnie nie obchodziło czy dostanę urlop czy nie. Wiedziałem, że i tak pojadę – wspomina. Viola pisała pracę magisterską na wspinaczkowym wyjeździe do Chin. Wspinali się tam w Dolinie Getu, gdzie jest ogromna jaskinia “Great Arch” (“Samolot mógłby tam przelecieć” – mówi Ilya), w której poprowadzone są drogi. Najtrudniejsza wiedzie przez dach.
Ilya miał pecha skręcić na tym wyjeździe kolano. Operacja i rehabilitacja wyłączyły go na pewien czas z biegania.
Eastern European Power is coming!
Na ultra podwórku gwiazda Violi rozbłysła w dosyć zabawnych okolicznościach. Wystartowała w pierwszej edycji Chudego Wawrzyńca, wybrała trasę 50+ i… kilkaset metrów przed metą zamiast polecieć w prawo na mostek, pokierowała się szarfami z trasy 80+. Zatrzymali ją dopiero wolontariusze parę kilometrów od mety. W dodatku dostała godzinę kary, bo ominęła punkt żywieniowy. Pojawiły się rzecz jasna drobne docinki, że zgubiła się, jak to “dziewczyna z orientacji”.
Później jednak przestali się z niej śmiać. Jak wygrywała obiegując przy tym zdecydowaną większość facetów w stawce. Czasem również Ilyę. Ten bowiem ma waleczne serce, które nie zawsze pozwala dojść do głosu zdrowemu rozsądkowi. Na Maratonie Leśnik zszedł z trasy pod koniec wyścigu, mimo że przez większość prowadził lub trzymał się w czubie. Ale odcięło mu prąd. Był głodny, wycieńczony, niemal bez życia. Podobnie było na Supermaratonie Gór Stołowych w 2015 roku. Viola dobiegła do mety przed nim, wygrywając wśród kobiet. A Ilya? Leciał w czubie, a potem pół godziny leżał w cieniu na trasie wyglądając jak suszona śliwka z przypiętym numerem startowym. W wielu startach Ilya powtarza jednak tę pokrętną taktykę. Wygląda na to, że bardziej od super wyniku na mecie liczy się dla niego rywalizacja na śmierć i życie. Może będzie tak biegał wzorem Kenijczyków, aż wreszcie będzie w stanie dowieźć ten zapał do samej mety?
To tu, to tam
Nie są typową parą ze wschodu, która przyjechała żyć w Polsce. Ilya korzysta ze swoich polskich korzeni i ma wiele przywilejów z nich wynikających. Może np. pracować legalnie. Viola również miała pozwolenie na pracę i zahaczyła się na jakiś czas w korporacji. Ale nie czuła się jakby pana Boga za nogi złapała. Krótko po tym jak po stażu zaproponowano jej stałą umowę powiedziała swojej szefowej, że dziękuje i z chęcią skorzysta ale… właśnie się z Ilyą wybierają na trzy miesiące do Hiszpanii, pomieszkać, powspinać się. I ona może pracować zdalnie. Szefowa przystała na to. – Robota nigdy nie będzie stała ponad takimi rzeczami. Nie zrezygnujemy z nich ze względu na jakiś projekt czy dobrą posadę – mówi Ilya.
Pojechali. A szefowa się zgodziła na taki układ. Mieszkali w Taragonie, ze 40 km od mekki wspinaczy – Siurany. Ilya marzył żeby zobaczyć to miejsce. Jest nim zafascynowany. – Tam jest półtora tysiąca dróg w jednym rejonie. Jest wszystko co chcesz, drogi bardzo klasyczne, o dużych trudnościach – mówi. Wynajmowali mieszkanie z widokiem na morze. Zabrali rowery i planowali, że będą na nich jeździli się powspinać. Ułańska fantazja. Zaliczyli nawet parę takich weekendów. Viola wspomina je bardzo ciężko. – Tak, to nie był najlepszy pomysł – przyznaje Ilya. Góry tam mają jak smoki, wiele podjazdów trudno pokonać nawet na najlżejszych przełożeniach. – Na niektórych serpentynach na zakrętach jest jakieś 45 stopni. Nawet samochodem wjeżdżałem na nie z rozpędu! Z górki za to fajnie było! – śmieje się Ilya.
Na co dzień pracowali, biegali, jeździli w skały. – To było wyjątkowe i nierzeczywiste. Mogliśmy siedzieć przez trzy miesiące w takim miejscu i jeszcze normalnie zarabiać pieniądze. Chociaż… to właśnie był ten minus. Osiem godzin musieliśmy przesiedzieć w robocie, patrząc na to, co za oknem i nie móc tam być – wspomina Viola.
Ale Hiszpania sama w sobie ich szczególnie nie urzekła. Wkurzyła ich “maniana”. – Niby masz napisane godziny pracy sklepu, albo że stacja benzynowa jest 24h. Ale nie wiesz dopóki nie pojedziesz. Może się okazać, że zabite na głucho i nie masz pojęcia czy ktoś tu przyjedzie dziś, czy nie. To irytujące – mówi Ilya.
Duże kubki
Swoje miejsce znaleźli w Polsce. Czują, że to ich krąg kulturowy, znają język. Ludzie mają podobną mentalność i historię. I pasuje im to (choć Viola przyznaje z pewnym niesmakiem, że Białorusini nie opowiadają tyle co Polacy o rzeczach, które robią w toalecie). I fajniej płacić za kawę w złotówkach niż w euro. A w dodatku… można ją dostać w dużym kubku. – W Hiszpanii nie da się napić kawy w dużym kubku. Herbaty też się nie napijesz – skarży się Viola.
– Tam nigdy nie będziesz swoim. Zawsze będziesz obcym – mówi Ilya. A Viola dodaje, że w Polsce też ludzie czasem jak słyszą, że pochodzi z Białorusi pytają: “A jak tam u Was”. – A ja już od 7 lat mieszkam w Polsce. Więc u nas to już jest tu. Nie wiem jak to jest na Białorusi.
Jak typowi Polacy narzekają na ZUS i biurokrację. Ale lubią Polskę i Polaków. – Jak wozimy czasem ludzi z Bla Bla Car to zdaje mi się, że o wielu miejscach w kraju wiemy więcej niż tutejsi – dodaje Ilya.
Teraz wynajmują mieszkanie w Piasecznie. Ale nie przepadają za tym miejscem. – Jeśli już to wolałbym w samej Warszawie – mówi Viola. – Nie odpowiada nam klimat tego miejsca, ludzie, dojazdy – dodaje. Widzą siebie w górach. Ilyi podobają się domy letniskowe, ale budowę całorocznego postrzega jako zbytnie uwiązanie, za dużą inwestycję czasową, finansową. – Mógłbym w takim letniskowym domku mieszkać i cały rok – śmieje się. Ale razem dochodzimy do wniosku, że on to mógłby i w namiocie mieszkać.
Viola też chciałaby w góry, ale nie na odludzie. Ilya zastanawia się czy nie lepiej byłoby najpierw kupić mieszkanie w Warszawie, wynająć je i zamieszkać gdzieś w górach za pieniądze z najmu.
Dzień jak co dzień
Na co dzień wstają koło 7, najchętniej robią trening przed obiadem. Viola stara się dojeżdżać w różne miejsca na rowerze. Wieczorem biorą udział w treningach orientacji (biegają i ćwiczą na sali). Ona 2-3 razy w tygodniu chodzi na jogę, on planuje teraz więcej się wspinać i chodzić raz w tygodniu na basen. Po głowie chodzi mu start w Ironmanie, bez specjalnego treningu. W tygodniu wychodzi im 7-8 godzin biegania i dodatkowe 6 godzin treningu sprawności ogólnej. Prowadzą też środowe wieczorne treningi przy sklepie napieraj.pl na górce Kazurce. Czasu nie brakuje im na zupełnie niesportowe rzeczy. Viola chodzi na zajęcia ceramiczne. Ilya jako swoje hobby niesportowe podaje… programowanie.
Sporo startują na orientację. Są okresy, kiedy jeżdżą na zawody co weekend. Startów sztafetowych nie odpuszczają nigdy, a kalendarz zaczynają układać od mistrzostw klubowych. – Jeśli liczyć Szybkie Mózgi i Warszawa Nocą albo Puchar Bielan to imprez uzbiera się z 50 w ciągu roku – mówi Ilya. Większość jednak traktują treningowo. – Mamy też swoje osobiste starty, niezwiązane z klubem. Staramy się je planować wspólnie. Ilya został wylosowany na Lavaredo, ja nie. Więc zapisałam się na Cortinę, krótszą trasę. I startowaliśmy obydwoje – mówi Viola. Choć już kombinują, że to nienajlepszy układ, bo w wielu imprezach przydałby się support. – Poza tym czasem mamy wspólny sprzęt i trzeba od kogoś pożyczyć. Jedna osoba startuje w nocy, druga rano. Trzeba pokombinować z logistyką – mówi Ilya. I wygląda na to, że… będą wyjeżdżać jeszcze więcej, bo żadne nie chce odpuścić.
W przyszłym roku jadą na Transgrancanarię. Ona biegnie 80 km, Ilya 125. Przebąkiwał ponoć, że to dobrze, bo jeśli jemu coś pójdzie źle to przynajmniej Viola go nie obiega.
Wyjazd połączą z obozem biegowym, który organizują. Idea obozów dla biegaczy ze wschodu (z początku w Polsce, teraz również za granicą) pojawiła się gdy Viola rzuciła korporację. Na razie biznes nie hula jak halny, ale Viola przyznaje, że nie ruszyli z tym z kopyta. Kiedy Ilya jest skupiony na swojej pracy, jej trudniej się zebrać. Mówi, że chyba najlepiej i z większym zapałem działa w układzie partnerskim, zespołowym. – A ja bym po prostu chciał żeby ona podejmowała decyzje – dodaje Ilya. – Teraz, jak zgłosiło się 12 osób na Gran Canarię i wszystko spina się finansowo to mam dużo zapału. Ale to spora praca, wymaga dużego zaangażowania, promocji, wszystko zajmuje dużo czasu – tłumaczy Viola.
Póki co traktują tę robotę bardziej hobbystycznie. To śpiewka przyszłości. Każdy z wyjazdów chcą łączyć ze startami na koniec. Już zapowiedzieli obozy powiązane z biegami z cyklu UTWT – Lavaredo, UTMB i Kapadocją. – Zainspirowaliśmy się konkurencją Trail Running Factory, Gediminasa Griniusa i Piotrka Bętkowskiego – przyznaje Ilya. I dodaje zadziornie: – Także ambicje mamy!
Viola ma dopiero 25 lat, Ilya 29. Ona już jest Polką, on w trakcie załatwiania obywatelstwa. Wszystko jeszcze przed nimi. A trzeba przyznać, że start mieli całkiem niezły.
Zostaw odpowiedź