Transvulcania zrodziła się w mojej głowie z marzeń o biegu, trudnym i rozgrywanym w pięknym miejscu, które chciałbym zobaczyć. Kiedy na poważnie zacząłem rozważać zapisanie się – ciarki przebiegły mi po plecach, co uznałem za dobry objaw – odrobina strachu i szacunku do wyzwania skutecznie motywuje do przygotowań.

Droga do linii startu

Przygotowania nie chciały jednak iść gładko. Po entuzjastycznym okresie początkowym, gdy biegało mi się lekko i przyjemnie, dorobiłem się kontuzji mięśnia płaszczkowatego. Kolejne 8 tygodni spędziłem szukając rozwiązania problemu, którego nie było widać na USG, RTG, MRI. Na który nie pomagały masaże, igłoterapia, rozciąganie ani odpoczynek. Bolało ciągle, a ja dostawałem szału, patrząc na kalendarz, który nieubłaganie skracał mój czas przygotowań. Ratowałem się pływając 4-5 razy w tygodniu i 2 razy odwiedzając siłownię. Mięśni zrobiło się trochę więcej, a żona chyba zaczęła martwić się o kryzys wieku średniego, ale dzielnie znosiła moje pomysły i humory. Wyratował mnie Krystian  z Wielkopolskiego Centrum Terapii Manualnych, który stwierdził, że warto zająć się stawem skokowym.

Przygotowania, mimo że bardzo nerwowo, szły w miarę dobrze. Najgorsza była ciągła niepewność, bo w prawej nodze co chwila coś się odzywało. Do momentu startu przebiegłem 500 km (200 km+300 km) w ciągu 8 tygodni. Większego kilometrażu bym pewnie nie wytrzymał. Było sporo crossów, podbiegów (robionych wolno i spokojnie), trochę biegów ciągłych – wszystko praktycznie biegane w terenie. Najdłuższe wybieganie miało 26 km. Asfalt omijałem – miałem wrażenie, że noga go nie lubi i tyle. Wolałem jej słuchać.

Ośmiorniczki godne uwagi

Na wyspie spotkałem się na lotnisku Santa Cruz z Kamilem Leśniakiem i Olą Gibaszek, którzy czekali na mnie z kartką „ZŁOMEK”, na co ostatnio sobie (niestety) zasłużyłem. Po stwierdzeniu kompletnej bezużyteczności komunikacji publicznej i wysokich cen taksówek (50€ do Los Llanos) podjęliśmy decyzję o wynajęciu samochodu.

Pierwszym problem, który zaskoczył nas na wyspie była… niedziela i w związku z tym – pozamykane sklepy. Znalezienie otwartej restauracji też graniczyło z cudem. Wreszcie udało się nam namierzyć bar za stacją benzynową. Głód wygrał ze zdrowym rozsądkiem i mimo, że nikt z lokalnych gości nie jadł – my odważnie zamówiliśmy ośmiorniczki. Okazały się wyjątkowo smaczną opcją. Kamil z Olą domówili nawet porcję.

Tak wyglądają ośmiorniczki serwowane na La Palmie w barze za stacją benzynową. Fot. Andrzej Olszanowski

Tak wyglądają ośmiorniczki serwowane na La Palmie w barze za stacją benzynową. Fot. Andrzej Olszanowski

Wieczorem uzgodniliśmy które odcinki trasy interesują nas najbardziej. Wybraliśmy:

  • Ostatnie 7 km – słynny zbieg do Tazacorte i ostanie 5 km prowadzące korytem rzeki do podejścia do Los Llanos, wraz z częścią biegu po mieście aż do mety, żeby sprawdzić co nas czeka na końcu.
  • Pierwsze 7 km – od startu – Faro de Fuencaliente do Los Canarios.
  • Od El Pilar w kierunku El Reventon – wybraliśmy ten odcinek głównie ze względu na łatwy dojazd samochodem.
  • Roque de Los Muchachos – tu już tylko wjazd samochodem bez biegania, szczególnie, że wypadało to już w czwartek i do startu nie zostało wiele czasu.

Zbieg do Tazacorte – Los Llanos

Wyruszyliśmy w poniedziałek. Zaparkowaliśmy w okolicach plaży, odnaleźliśmy szlak  i ruszyliśmy pod prąd trasy – w górę. Zbieg z Roque de Los Muchachos to około 20 km, w trakcie których traci się ponad 2400 m w pionie, jednak to właśnie ostatnie 300 m znajduje się w praktycznie każdym filmie z Transvulcanii. Technicznie nie jest to trudny odcinek. Nie jest stromo, a poukładane kamienie pozwalają zbiegać spokojnie, jednak widok jest naprawdę niesamowity. Trochę obawiałem się faktu, że w tym miejscu będę miał już grubo ponad 60 km w nogach.

Po zbiegnięciu do portu trasa skręca pod most i dalej prowadzi wyschniętym korytem rzeki, gdzie można poskakać trochę po kamieniach i pooglądać dość osobliwy krajobraz. Odcinek ciekawy, jeśli ktoś zachowa jeszcze siły żeby w tym miejscu hasać. Mniej więcej 3 km przed metą zaczyna się ostateczna zemsta organizatora – dość strome podejście (342 m w pionie), które prowadzi kamiennymi i asfaltowymi drogami. Ostatnie 1,5 km wiedzie prostą ulicą Los Llanos, pod koniec skręca w prawo i w lewo na dywan prowadzący do mety. Na tym odcinku dowiedzieliśmy się kilku rzeczy. Po pierwsze – woda znikała z bidonów znacznie szybciej niż wskazywałaby na to pogoda. Każdy wypił po prawie 1,5 l, a zrobiliśmy tylko 10 km. Po drugie – mimo, że byłem posmarowany kremem z filtrem 30, w domu okazało się, że mam pięknie przypalone ramiona i kark. Po trzecie – wbiłem sobie do głowy, że bieg nie kończy się w Tazacorte i ta ostatnia piątka to nie będzie piknik.

Powalająca widokowo ścieżka, która pojawia się chyba na wszystkich filmach z Transvulcanii. Fot. Andrzej Olszanowski

Kamil Leśniak podczas treningu na La Palmie. Z takimi widokami przed oczami (i za plecami) można biegać przez cały dzień. Fot. Andrzej Olszanowski

Nieśmiała roślinność na polu z osadami wulkanicznymi. Fot. Andrzej Olszanowski

Nieśmiała roślinność na polu z osadami wulkanicznymi. Fot. Andrzej Olszanowski

Faro de Fuencaliente – Los Canarios

Ponieważ nastawiałem się na ukończenie biegu, choćby metodą oblężniczą, zamierzałem zacząć bardzo spokojnie i ten początkowy odcinek interesował mnie najbardziej. Pierwszy limit na tej trasie jest na El Pilar na 25. kilometrze i aby się zmieścić trzeba dotrzeć tam poniżej 5 godzin. Pierwsze 17 km to właściwie ciągłe podejście, które kończy się na wysokości 1844 m n.p.m. Byłem ciekaw czy da się tę pierwszą część po prostu spokojnie podejść i mimo to zmieścić się w  czasie. Umówiłem się z Kamilem i Olą, że będę sobie tylko żwawo maszerował, testując moje tempo startowe.

Już pierwszy rzut oka pokazuje dwie zasadnicze wady ścieżki, którą prowadzi trasa – jest bardzo piaszczysta i bardzo wąska. Wyobraziłem sobie 1800 nabuzowanych adrenaliną biegaczy, którzy po około 300-400 metrach od startu próbują się tu pomieścić i doszedłem do wniosku, że ten odcinek będzie bardzo wolny, chyba że wystartuję zaraz za elitą (by paść w konwulsjach kilka kilometrów dalej). Ta część wyspy pokryta jest pyłem i piaskiem wulkanicznym i, nie licząc intensywnie żółtozielonych krzaczków, roślinności jest bardzo niewiele, a wszystko jest prawie czarne. Piasek przypominał żużel i nie budził zaufania. W relacjach, które czytałem pojawiały się przestrogi by zabrać stuptuty i zapasową parę skarpet.

Do Los Canarios, w którym czekał już Kamil, nie spiesząc się zbytnio (trucht na bardziej płaskich odcinkach, żwawy marsz pod górkę) dotarłem ze średnim tempem 9:32 min/km – co mnie uspokoiło. Wracając pozbiegaliśmy sobie radośnie. Piach przyjemnie amortyzował i pozwalał na bezkarne wygłupy, również poza szlakiem. Celowo próbowałem trochę podmęczyć uda, bo w czasie przygotowań moim najdłuższym ciągłym zbiegiem była Góra Morasko – najwyższe wzniesienie na terenie Poznania (400 m długości i 30 m różnicy wysokości). Zakładałem, że skoro jest poniedziałek, to do soboty nogi powinny wydobrzeć. Wody ubywało z bidonów znacznie wolniej niż poprzednio. Dzień był raczej chłodny i lekko pochmurny, co jest ponoć wyjątkiem o tej porze roku.

Wąska ścieżka w wulkanicznych osadach. Pod nogami coś na kształt żużlu. W relacjach z Tranvulcanii niektórzy wspominają, że warto zabrać ze sobą stuptuty. Fot. Andrzej Olszanowski

Wąska ścieżka w wulkanicznych osadach. Pod nogami coś na kształt żużlu. W relacjach z Tranvulcanii niektórzy wspominają, że warto zabrać ze sobą stuptuty. Fot. Andrzej Olszanowski

Kamil narzekał na paznokcie, które uszkodził biegnąc maraton w Szczawnicy. Ból wyłączył go z treningu w ostatnich tygodniach i miał coraz gorszy humor, bo o ile po płaskim i pod górę jeszcze jakoś szło, to zbieganie było bardzo bolesne. W obliczu ostatnich 25 km trasy nie nastrajał go to dobrze. Wieczorem zapada decyzja o usunięciu wszystkiego, co przeszkadza. To, co zostało na palcach zdezynfekowaliśmy, Kamil założył silikonowe osłonki (które niezmiennie wszystkich poza nim bawiły) na duże palce i poszedł sprawdzić czy jest lepiej. Wrócił lekko zdyszany, ale w znacznie lepszym humorze.

El Pilar – El Reventon

Naszą uwagę przykuła grupka biegaczy, wśród której rozpoznaliśmy m. in. Annę Frost. Od grupki odłączyła się przemiła osoba, która podeszła do nas wypytując skąd jesteśmy i w którą stronę zamierzamy biec. Pogadaliśmy chwilkę, życzyliśmy sobie powodzenia, Kamil zrobił sobie z panią zdjęcie, a kiedy pani sobie poszła, ja w końcu mogłem zapytać pozostałych kim była. Teraz już wiem i będę pamiętał. Mira Rai – nepalska biegaczka ultra, która wygrywała m.in. w Mustang Trail Race Manaslu Trail Race, czy Mont-Blanc 80. Więcej na jej temat przeczytacie w artykule na napieraj.pl pt. „Mira Rai – dziewczyna z Nepalu”.

Kamil Leśniak i Mira Rai - nepalska biegaczka ultra odnosząca sukcesy na światowym poletku. Fot. Andrzej Olszanowski

Kamil Leśniak i Mira Rai – nepalska biegaczka ultra odnosząca sukcesy na światowym poletku. Fot. Andrzej Olszanowski

Na odcinki od El Pilar do El Reventon droga jest szeroka i prowadzi lasem lekko falując. Widoki cieszące oko, do tego chłodno. Na pewno będzie można tu trochę swobodniej pobiec i nadrobić trochę tempa nie męcząc się zbytnio.

Po drodze zaliczamy kilka kolejnych spotkań, z których najmilej wspominam panią (znów nie wiedziałem kto to był, ale tym razem Kamil chyba też nie) w dość zaawansowanej ciąży, od której dowiedzieliśmy się, że w tym roku biegnie tylko półmaraton…

Pakiety odbieraliśmy w Los Llanos. Mało kto mówił po angielsku. W pakiecie koszulka, buff i całkiem dobre skarpetki – wszystko zgodne z CI biegu.

Na start z braku innych opcji zdecydowaliśmy się dostać autobusem (jest darmowy, ale trzeba się zapisać), który wyjeżdżał z Los Llanos o 3:30. Jeszcze nie wiedzieliśmy jak dotrzemy do tego miejsca, co psuło mi humor, gdyż na piechotę mieliśmy 8 km.

Fragment trasy Tansvulcanii. Fot. Andrzej Olszanowski

Słynna końcówka zbiegu do Tazacorte, fragment trasy Tansvulcanii. Fot. Andrzej Olszanowski

W drodze na Transvulcanię. Fot. Andrzej Olszanowski

W dole rozpościera się widok na Tazacorte. W oddali po lewej widać Los Llanos, gdzie znajduje się meta. Fot. Andrzej Olszanowski

W drodze na Transvulcanię. Fot. Andrzej Olszanowski

Tutaj startuje Transvulcania. Fot. Andrzej Olszanowski

Wieczorem postanowiłem znaleźć taksówkarza, który wziąłby kurs do Los Llanos w sobotnią noc o 3:00, ale nawet nie udało mi się nikogo taką propozycją rozbawić. Żadna z osób, do których się dodzwoniłem nie mówiła po angielsku. Mimo że w oficjalnych wypożyczalniach brakowało ponoć samochodów Kamil znalazł stronę pośrednika, który po skasowaniu z nas 25€ tytułem przedpłaty, przysłał potwierdzenie, że samochód będzie jutro dostępny na lotnisku w Santa Cruz. Chociaż wstępnie wyglądało nam to trochę dziwnie – Hertz potwierdził rezerwację. Wypożyczenie samochodu w Cicar kosztowało nas dziennie 30 euro – wraz z opcją drugiego kierowcy, ubezpieczeniem itp. W Hertz przy odbiorze samochodu zaczął się niestety typowy taniec, jaki znam z sieciowych wypożyczalni. W skrócie: „Skoro rezerwację robił pan Leśniak, a kartę kredytową daje pan Olszanowski, to musicie kupić ubezpieczenie, opcję drugiego kierowcy. Nie – nie można gotówką itp. itd.”. Koszt rośnie ze 120 do 180 euro. Postawieni pod ścianą – płacimy. Wszystkie inne opcje są albo drogie albo niepewne. Aby uniknąć przepłacania i problemów z dostępnością samochodu – najlepiej skorzystać z Cicar i zarezerwować samochód odpowiednio wcześnie.

Roque de Los Muchachos

Wycieczkę zaplanowaliśmy na czwartkowe przedpołudnie. Roque de Los Muchachos jest najwyższym punktem wyspy i położone jest na grani otaczającej największy na wyspie krater. Znajduje się tutaj kilka potężnych teleskopów – panują tu jedne z najlepszych na świcie warunków do obserwacji gwiazd. Podróż samochodem zajęła nam około 1:40, jednak była absolutnie warta tego, co czekało nas na górze. Przez około 1,5 godziny chodziliśmy, podziwialiśmy widoki, robiliśmy zdjęcia i kręciliśmy filmik do akcji „Biegam Ultra – nie śmiecę”.

Typowy szlak na La Palmie. Fot. Andrzej Olszanowski

Tak wygląda typowy szlak na La Palmie. Ola idzie zobaczyć krater. Fot. Andrzej Olszanowski

Roque de los Muchachos. Fot. Andrzej Olszanowski

Roque de los Muchachos. Fot. Andrzej Olszanowski

Andrzej, Ola i Kamil. Fot.

Andrzej, Ola i Kamil. „Nie patrz w dół!” Fot. Archiwum autora

Powalające widoki z okolic Roque de los Muchachos. Fot. Andrzej Olszanowski

Powalające widoki z okolic Roque de los Muchachos. Fot. Andrzej Olszanowski

Początkowo wydało mi się, że wysokość mi nie przeszkadza, ale gdy zrobiłem kilka szybszych kroków pod górę, zorientowałem się, że oddech przyspiesza znacznie bardziej niż bym chciał. Raczej nie będę się tu rozsiadał w sobotę – trzeba będzie wiać jak najszybciej na dół.

Piątek

Odpoczywamy, a po południu zaczynamy się pakować. Siadam z kartką i kalkulatorem żeby policzyć ile i jakiego jedzenia powinienem zabrać, co wzbudza powszechną wesołość. W tym roku korzystamy z Kamilem z odżywek Hammer, które na etapie przygotowań sprawdziły się bardzo dobrze. Szczególnie smaczne są żele, ale na planowane przeze mnie nawet 15-16 godzin na trasie same żele nie wystarczą. Ogólne wytyczne Hammera mówią żeby przyjmować około 180 kcal na godzinę i nie przesadzać z nawadnianiem. Po drugiej godzinie warto zacząć przyjmować też odrobinę białka, a po trzech godzinach przejść na Perpetuem – mieszankę, która zawiera również tłuszcz. Przeliczam raz jeszcze – wszystko się zgadza – powinno wystarczyć. Pakuję, zapamiętuję co gdzie jest, grzebię co chwilę przy plecaku, czym wkurzam wszystkich wokół.

Czerpanie energii z kosmosu. Spokojne śniadanie w wynajętym mieszkaniu. Fot. Andrzej Olszanowski

Czerpanie energii z kosmosu. Spokojne śniadanie w wynajętym mieszkaniu. Fot. Andrzej Olszanowski

Nie trzeba się nawet ruszać z hotelu żeby popatrzeć na piękne góry. Fot. Andrzej Olszanowski

Nie trzeba się nawet ruszać z hotelu żeby popatrzeć na piękne góry. Fot. Andrzej Olszanowski

Kamil miesza suple. Mieli z Olą niezły ubaw obserwując mnie z kartką papieru, robiącego obliczenia ile czego zabrać na trasę. Fot. Andrzej Olszanowski

Kamil miesza suple. Mieli z Olą niezły ubaw obserwując mnie z kartką papieru, robiącego obliczenia ile czego zabrać na trasę. Fot. Andrzej Olszanowski

Od popołudnia wymieniamy się muzyką. Już kiedyś przekonałem się, że ani to czego słucham na co dzień, ani „power standardy”, po prostu na mnie nie działają, kiedy robi się ciężko. Za to na przykład Maryla Rodowicz czy Boney M – jak najbardziej. Zgodnie dochodzimy do wniosku, że najlepsze są utwory lekko absurdalne i po polsku żeby w razie czego dało się śpiewać. Oficjalnym utworem zostają „Usta Mariana” Andrzeja Rosiewicza, które przywiózł Piotr.

Budzik wyrywa nas z płytkiego snu o 2:00. Wstawiamy kawę, odwiedzamy toaletę. Smaruję co trzeba kremem Second Skin. Ramiona, głowę i kolana filtrem 50. Pakujemy się do samochodu i jedziemy w kierunku Los Llanos. Przy poszukiwaniu miejsca do parkowania pojawia się mały problem – miejsca oznaczone na niebiesko mają ograniczony czas postoju. Szukamy normalnych, a kiedy znajdujemy, okazuje się, że czasu jest mało, do autobusu dość daleko i nie do końca wiemy gdzie mamy iść. Ostatecznie podążając za innymi biegaczami docieramy do naszego zionącego Bengayem środka transportu.

Droga na start zajmuje około 50 minut. W autobusie czuje się nerwową atmosferę, trochę rozglądam się patrząc w czym ludzie biegną, ale nie znajdując nic szczególnie ciekawego zakładam słuchawki i drzemię. Gdzieś w połowie drogi sprawdzam zegarek – tętno 60, dwa głębokie wydechy – 55… Gdzie te czasy kiedy buty na starcie wiązałem w drugim zakresie?

Zestaw bojowy naszykowany. Rękawki, numer startowy, plecak, kije. Fot. Andrzej Olszanowski

Zestaw bojowy naszykowany. Rękawki, numer startowy, plecak, kije. Fot. Andrzej Olszanowski

Ostatnie chwile przed startem. Wszyscy przeżywają to na swój sposób, ale każdy jest podekscytowany. Fot. Kamil Leśniak

Ostatnie chwile przed startem. Wszyscy przeżywają to na swój sposób, ale każdy jest podekscytowany. Fot. Kamil Leśniak

Start

Każdy rozładowuje stres na swój sposób. Kamil siedzi w tojce z czołówką w trybie SOS, robimy sobie zdjęcia, zaczepiamy kulturalnie zawodników z elity, rozciągamy się. Nie jest zbyt zimno, ale jednak stoimy w kurtkach, które z Piotrem zdecydowaliśmy zabrać ze sobą również na trasę. Windshell inov-8 waży tyle co nic, a dzień wcześniej organizator przysłał informację, że ze względu na nadciągający front zaleca zabranie czegoś wiatro- lub nawet wodoodpornego. Prognozowana temperatura na Roque to 5 stopni Celsjusza.

Około 5:30 zaczynamy już trochę poważnieć i schodzimy w kierunku startu, żeby nie zostać na samym końcu grupy. Zgodnie z planem grzecznie ustawiamy się z Piotrem mniej więcej w 2/3 stawki. Ściągamy kurtki, poprawimy sprzęt, patrzymy czy kijki siedzą dobrze na plecakach. W tym roku obowiązuje (słuszny, patrząc na ścisk wokół) zakaz używania ich do punktu w Los Canarios.

Piotr i Kamil. Fot. Andrzej Olszanowski

Kamil Leśniak pozuje do zdjęcia z Sagem Canadayem, który dotarł na metę jako trzeci zawodnik. Fot. Andrzej Olszanowski

„Thunderstruck” i do roboty. Chwilka biegu i… nagle stop. Ludzie powoli zaczynają upychać się na ścieżce. Wiedziałem, że tak będzie i wcale mnie to nie denerwuje. Nic tu nie wymyślę, szarpanie obok szlaku nie ma sensu. Piasek wydaje się tam głębszy i jest sporo ostrych kamieni. Pamiętam, że rok wcześniej Emily Forsberg rozcięła tu gdzieś rękę na tyle skutecznie, że musiała zejść z trasy. Jest dużo czasu żeby potem gonić, jeśli będzie z czego. Po drodze gdzieś ucieka mi Piotr, ale nie gonię go. Jest silniejszy, więc niech spokojnie robi swoje.

Zbliżając się do miasta trafiam na niesamowity doping kibiców. Patrzę po twarzach zawodników wokół – wielu się uśmiecha, część wygląda na wzruszonych, gdy przybijają dzieciakom piątki. Podbiegam do chłopca zawiniętego w koc i obejmując się ramionami pytam gestem czy mu zimno, za co dostaję piękny zaspany uśmiech i wzbudzam wesołość całej rodziny. Myślę o dzieciach w domu. Dobra chwila.

Pierwsze 4 km do miejsca, gdzie szlak przechodzi w szerszą drogę, zajęły mi 50 minut (12:22 min/km). Potem robi się szerzej, stawka troszkę się rozciąga i w efekcie na pierwszym punkcie (7 km/ 716 m) melduję się po godzinie i 23 minutach (11:52  min/km). Wiem, że jest dość wolno, ale na razie zgodnie z planem. Poza tym żeby spóźnić się na limit w El Pilar musiałbym poruszać się wolniej niż 12 min 14 s na km, a za Las Deseadas przecież będzie zbieg, na którym mogę trochę nadrobić. Punkt w Los Canarios mijam bez zatrzymywania. Na filmach widziałem tu kolejki, więc wolałem wziąć trochę więcej płynów niż być zmuszonym do korzystania z niego. Wcześniej poprosiłem żonę, żeby wysyłała sms-y na której jestem pozycji i kawałek za punktem dostaję info: 1189. Czyli sporo osób nadal jest za mną.

Miejscami jest zimno, z drzew lecą wielkie krople wody, orientuję się że przechodzimy przez chmury, które wiszą dość nisko. W pewnym momencie niebo robi się czyste, chwilę później po prawej zauważam wystający z chmur szczyt – to chyba El Teide (3718 m n.p.m.) na Teneryfie… Widoki niezmiennie robią potężne wrażenie, choć trzeba uważać, bo łatwo o coś zaczepić nogą. Do tego momentu minąłem już trzech poobijanych po wywrotce zawodników, którzy kulejąc próbują walczyć dalej, choć do mety jest dobrze ponad 55 km.

Na trasie. Fot. Materiały organizatora

Andrzej Olszanowski na trasie. Fot. Materiały organizatora

Do drugiego punktu (Las Desedas/1.844 m) podchodząc i truchtając docieram po 3 godzinach i 14 minutach. Po drodze pamiętam o jedzeniu i piciu, co jakiś czas pociągając trochę żelu (Espresso!) z butelki i popijając na zmianę izo i wodą. Cieszę się, że zrobiliśmy kilkudniowy rekonesans, bo wiem, że dużo mi umyka. Z niektórych fragmentów trasy nie kojarzę prawie nic. Świat ograniczał się często tylko do plecaka i butów osoby przede mną i ewentualnie kilku metrów terenu między nami. Nagle słyszę wrzawę i wpadam na punkt w El Pilar (25,7 km /1.440 m). Dość szybko wyłapuje mnie człowiek z obsługi, który pomaga mi napełnić bidony i bukłak. Po paru krokach orientuję się, że nie podziękowałem, wiec cofam się, klepię gościa po ramieniu i lecę dalej. Brałem udział w kilku biegach, ale uprzejmość, zaangażowanie i profesjonalizm, z jakim pracują ludzie tutaj robi naprawdę duże wrażenie. Dostaję sms – miejsce 947. Zapas do limitu – ponad 48 minut.

Następny odcinek pozwala na spokojny bieg. Jest szeroko i w miarę płasko przez około 6 km. Humor mam świetny, muzyka niesie (jeszcze nie Maryla ani Andrzej), nogi praktycznie niezmęczone. W El Reventon jestem już 847., a średnie tempo rośnie do 9:02 min/km. Do kolejnego punktu (Pico de la Cruz – 42,2 km 2038 m, 668. miejsce) też docieram w niezłej formie, choć mięśnie zaczynają robić się trochę ciężkie i nie chcąc ryzykować stwierdzam, że skoro przez poprzednie punkty przechodziłem bez postoju, to czas na mały serwis.

Krach i odrodzenie

Uzupełniam płyny – rozrabiam zapasowy izotonik, rzucam się na owoce. Pomarańcze i arbuz wchodzą wspaniale, cola też smakuje. Siadam na ziemi i ostrożnie rozciągam mięśnie zaczynając od zmęczonych podchodzeniem pośladków, okolic bioder, przez czwórki, dwójki i łydki. Gimnastyka zajmuje mi  6 minut.

W dobrym nastroju wychodzę z punktu, ale po kilometrze moje świetne samopoczucie nagle się kończy. Przez dłuższą chwilę zastanawiam się czemu nagle wszystko mi siadło. Podejście, które pokonuję rzeczywiście jest dość strome, mimo że nie widać go nawet na profilu trasy, który mam na rękawie, ale to żadna nowość, bo podobnych niespodzianek było już po drodze kilka. Po prostu jest mi jakoś ciężko, może chodzi o wysokość? Dochodzę do wniosku, że chyba pokpiłem trochę sprawę jedzenia. Zapomniałem o regularnym opróżnianiu buteleczki z żelem. Powoli, żeby nie przesadzić  naprawiam błąd, wrzucając w siebie jeszcze kapsułki z kofeiną i guaraną, mój pakiet awaryjny na takie właśnie okazje na drugą część trasy.

Choć mam wielką ochotę stanąć i odpocząć, uparcie trzymam się za biegaczką przede mną. Podchodzi równo i spokojnie, co bardzo mi teraz odpowiada. Po pewnym czasie kryzys mija, przez Pico de La Nieve (47,7 km 703. miejsce – straciłem trochę – pewnie przez posiedzenie na punkcie, bo tyle osób mnie na trasie nie minęło) przechodzę prawie bez zatrzymania, zalewam tylko wodą zapasową butelkę z Perpetuem – powinno wystarczyć do mety. Na razie sprawdzało się bardzo dobrze, a błąd był zdecydowanie po mojej stronie.

Wiem, że do Roque zostają mi 4 kilometry, w trudnym co prawda terenie, ale czuję, że wszystko jest dobrze, i że tak już pewnie zostanie. Śpiewam sobie, choć po pewnym czasie staram się robić to cicho, bo ci przede mną myślą, że chcę ich wyprzedzać. Korzystając z faktu, że pojawia się zasięg, podłączam telefon do słuchawek i dzwonię do żony zameldować, że tu gdzie jestem jest naprawdę pięknie.

Widoki na trasie Transvulcanii. Fot. Andrzej Olszanowski

Widoki na trasie Transvulcanii. Fot. Andrzej Olszanowski

Widoki na trasie Transvulcanii. Fot. Andrzej Olszanowski

Początek ostatniego podejścia do Los Llanos. Zdjęcie pochodzi z rekonesansu trasy, bo w czasie biegu albo jest dobre napieranie, albo robienie zdjęć. To jednak średnio idzie w parze. Fot. Andrzej Olszanowski

Widoki na trasie Transvulcanii. Fot. Andrzej Olszanowski

Podejście do Los Canarios. Fot. Andrzej Olszanowski

Gdzieś przed punktem na Roque dopada mnie totalna euforia. Widoki oszołamiają. Poniżej, w kraterze, przewalają się chmury. Na twarzy uśmiech, lecą łzy. Nic nie boli, nogi są lekkie, wbiegam pod górę. Wiem, że to się skończy, ale cieszę się tą chwilą. Za mną już 50 km i 4000 m w pionie.

Punkt na Roque de Los Muchachos (51,82 km/2420 m/ poz. 715.) to pułapka. Wielki biały namiot, po wejściu do którego trafiasz w sam środek wielkiego pasta party. Stoły, ławki… Wszystko obsadzone, ludzie jedzą i dyskutują. Siłą woli przełamuję się by nie dołączyć. Wiem, że teraz czeka mnie najgorsze, gdyż już wcześniej miałem problem ze zbieganiem. Niestety, nie miałem okazji potrenować w górach i zbiegam wolno i zachowawczo. W tym terenie wiąże się to z dużym obciążaniem kolan, które już od pewnego czasu protestują. Wiem, że do mety już tylko niecałe 25 km, problem w tym, że w ciągu najbliższych 17 km mam zbiec z Roque (2420 m) do Tazacorte (0 m).

Andrzej w okolicach Roque de los Muchachos. Fot. Materiały organizatora

Andrzej w okolicach Roque de los Muchachos. Fot. Materiały organizatora

Dla osób, które dobrze zbiegają po kamienistych ścieżkach ten odcinek to szansa na podgonienie tempa, a ja po prostu się męczę z zazdrością patrząc na mijających mnie zawodników. Zegarek przestawiam na wysokościomierz i co chwila zerkam na niego z nadzieją, że cyfry będą zmieniać się szybko. Nic z tego.

W pewnym momencie znajduję sobie duży kamień i przystaję żeby się porozciągać, mając nadzieję, że zmniejszy to trochę ból w dolnej części kolan, który odzywa się teraz przy każdym kroku w dół. Z grupy stojących nieopodal ratowników od razu odłącza się jeden i podchodzi pytając czy wszystko ok, i czy mogą jakoś pomóc. Po raz kolejny robi na mnie wrażenie spokój i niewymuszona uprzejmość tych ludzi. Z pomocy rezygnuję – Ibuprofen mam ze sobą w razie czego, zamrażania się obawiam. Ból to jednak ważna informacja, a lód na pewno nie poprawi mojej techniki na zawołanie. Nie chcę powiększać szans, że uszkodzę coś na serio. Pozostaje opcja oklejenia mięśni, z której korzysta coraz więcej osób, ale stwierdzam, że aż tak źle nie jest i kontynuuję schodzenie przerywane biegiem gdzie tylko się da.

Docieram do Torre del Time (61,9 km/1156 m/poz. 702.), uzupełniam wodę, w kieszeń wpycham kwaśne żelki obsypane cukrem, łyk coli, woda na głowę, i w drogę. Kiedyś wyczytałem, że na puntach można zmarnować lub zyskać sporo czasu w stosunku do innych. Wziąłem to sobie do serca. W domu policzyłem ile czasu spędziłem łącznie na wszystkich punktach i wyszło mi, że skorzystałem z pięciu na dziewięć możliwych. El Pilar 25 km – 3 minuty, Pico de La Cruz 42,2 km – 6 minut (rozciąganie), Pico de La Nieve – 47,7 km – 2 minuty, Roque – 51,82 km – 3 minuty i El Time – 2 minuty. Razem około 16 minut. Myślę, że całkiem sprawnie.

Andrzej Olszanowski na trasie na zbiegu do El Time. Fot. Materiały organizatora.

Andrzej Olszanowski na trasie na zbiegu do Tazacorte. Fot. Materiały organizatora.

Zbieg do Tazacorte dłuży się niemiłosiernie, choć pojawiają się płaskie odcinki, na których od razu zrywam się do żwawego biegu, często doganiając i mijając tych, którzy minęli mnie wcześniej. Mam zaskakująco dużo siły. Spotykam dużo zawodników z zielonymi numerami biegnących maraton. Startowali z El Pilar o 10.00, a kończą już za chwilkę w Tazacorte. Część mocno zmęczona. Zagaduję mówię, że mają już niedaleko, a „schodów” nie muszą się bać, bo będzie prościej niż tu, gdzie teraz jesteśmy.

Dobijają mnie strome proste odcinki po asfalcie, ale pomagają kibice, których jest coraz więcej. Na przykład pan, który częstuje wszystkich puszkami piwa. Patrząc na zegarek zdaję sobie sprawę, że jest szansa zdążyć na metę krótko przed 19.00 czyli złamać 13 godzin, choć trzeba będzie się postarać.

Krótko przed ostatnim zbiegiem (zostaje już tylko 400 m w pionie!) zauważam zawodnika siedzącego obok trasy. Głowa zwieszona, schowana w ramionach, kiwa się lekko i mamrocze. Nikt nie staje żeby mu pomóc. No kurde wiem, że meta blisko, ale gość wygląda słabo. Zatrzymuję się i pytam co się dzieje. Mówi, że mu źle, nie może zwymiotować i jest mu gorąco. Mówi, że nic nie chce, ale czy mogę go polać wodą. Patrzę na ostatni bidon i stwierdzam, że nie ma co się szczypać – powoli zalewam mu głowę i kark. Trochę oprzytomniał i podziękował.

Na „schodach” słyszę znajome: „Mocniej ręce – pracuj rękoma!”. Kamil z Olą podeszli pokibicować. Pytam o Piotra. Mówią, że przebiegał tędy z 15 minut wcześniej. Na zbiegu na zakrętach często stoi policja i medyczni. Nawierzchnia i nachylenie samego zbiegu nie są niebezpieczne, ale opuszczenie trasy może skończyć się tu jednak źle, bo zbocze jest bardzo strome. Zbiega się nieźle. Wrzawę z Tazacorte słychać już od dłuższego czasu. W końcu teren wypłaszacza się i wpadam na metę maratonu (Tazacorte 69,2 km/0 m/poz. 712.). Na punkcie biorę tylko łyk wody. Czuję, że te 13 godzin jest gdzieś na styk. Nie chcę ryzykować, a wydaje mi się, że dam radę na tych resztkach, które mam ze sobą.

Skręcam pod most w koryto rzeki, niektórzy mijani biegacze głośno komentują widok tego, co nas czeka. Znam ten kawałek. Wiem co teraz będzie, co bardzo pomaga. Wszędzie kamienie, skały. Znowu trzeba się skoncentrować, żeby nic nie wywinąć, szczególnie, że do mety mamy mniej niż 5 km. Ostatnie podejście to niby tylko 1,6 km i 342 m w pionie, ale czuję, że stopniowo wyciąga ze mnie resztę sił.

Potem zdałem sobie sprawę, że znowu  zapomniałem o jedzeniu, co teraz zaczyna się boleśnie mścić. Wychodzę na ulicę, zaczynam biec. Wiem że zostało mi 1,5 km, a czas ucieka. „Vamos! Campeone!” – ludzie wstają z miejsc w knajpach, dzieci biegną równo ze mną, masa rączek wystawionych do przybijania piątek, które nie sposób zignorować. Mam dość, ale próbuję odwzajemniać uśmiechy. Przy pomniku skręcam w prawo, potem od razu w lewo i widzę dywan, a po chwili też zegar nad nim i już wiem, że zdążyłem. Metę mijam po 12 godzinach 58 minutach i 27 sekundach (670./1545. OPEN).

Nie mogę uwierzyć, że to koniec. I że się naprawdę udało.

Na mecie po raz kolejny doświadczam uprzejmości i profesjonalizmu obsługi. Ktoś pyta jak się czuję i czy chcę do medyków. Mówię, że nie jest źle. Chęć zwymiotowania zaraz pewnie minie, reszta jest ok. Trafiam na krzesło, pan pyta  czy zdjąć mi chipa z buta. Trochę protestuję, głupio mi, ale czuję się coraz gorzej, więc chowam dumę do kieszeni. Pan pyta jaki chciałbym rozmiar koszulki finiszera… Przynosi ją, upewnia się, że wszystko ze mną ok, pyta czy jeszcze czegoś nie potrzebuję. Po czym oddala się zająć się kolejnym zombie wbiegającym na metę. Uściskałbym go, ale nie sądzę żeby się ucieszył, poza tym za szybko się przemieszczał.

Andrzej na ok. dwudziestym kilometrze trasy. Fot. Materiały organizatora

Andrzej na ok. dwudziestym kilometrze trasy. Fot. Materiały organizatora

Siedzącego jeszcze na krześle odnajduje mnie Piotr, wychodzę więc ze strefy mety mijając prysznice, matę do rozciągania i bufet. Wszystko uporządkowane, profesjonalne. Wyciągam z plecaka folię i owijam się nią, bo zaczyna mnie trochę trząść. Pojawia się Kamil z Olą i okazuje się, że mieli problem ze znalezieniem miejsca do parkowania, ale „nie jest daleko”. Już wolałbym usłyszeć, że jest, bo „jeszcze tylko 100 metrów” powtarzane kilka razy zawsze doprowadzało mnie do szału. Na przejściu dla pieszych, gdzie pali się co prawda zielone światło, pytam gestem kierowcę stojącego przy pasach czy mogę przejść bo wydaje mi się, że mogę nie zdążyć. Rodzina siedząca w samochodzie otwiera wszystkie okna macha rękoma i znów słyszę znajome „Vamos! Campeone!”. Campeone w żółwim tempie, acz z godnością pokonuje zebrę i dzielnie wspina się na krawężnik po przeciwnej stronie…

Piękny dzień. Zaczyna do mnie dochodzić co zrobiłem.

***

Zasłużone piwo i toast za dobrze wykonaną robotę. Fot. Andrzej Olszanowski

Zasłużone piwo i toast za dobrze wykonaną robotę. Klif, który widzicie w oddali to słynny zbieg do Tazacorte na trasie Transvulcanii. Stąd wygląda niewinnie. Fot. Andrzej Olszanowski

Wieczorem siedzimy z Piotrem pijemy piwo i trochę boimy się zasnąć. Wiemy że jutro będziemy czuć się pewnie znacznie gorzej. Ja ciągle nie mogę się rozgrzać. W końcu zakładam na siebie dwie warstwy, w tym bluzę z kapturem, buffa na głowę i tak ładuję się do śpiwora. Na dobranoc jeszcze Recoverite. Obok przygotowuję komplet rzeczy na zmianę, gdybym nagle zaczął się pocić.

Rano budzę się przyjemnie wyspany i wypoczęty. Nogi oczywiście bolą, ale znacznie mniej niż bym się spodziewał. Nic mi się chyba nie zepsuło, wszystko jest tylko zmęczone. W sumie mam tylko poobijaną lewą piętę i jeden pęcherz. Z dziwnych rzeczy jeszcze dwa tygodnie później delikatnie cierpła mi prawa stopa.

Uszczerbki na ciele są symboliczne. Fot. Andrzej Olszanowski

Uszczerbki na ciele są symboliczne. Fot. Andrzej Olszanowski

W niedzielę do 12 musimy opuścić mieszkanie więc przenosimy się do Santa Cruz, gdzie wynajęliśmy pokoje blisko portu, na jednej z głównych ulic za dość rozsądne pieniądze. Dwuosobowy pokój w La Cubana kosztuje 32 euro, jedynka 28. Toaleta i kuchnia są wspólne, ale jest czysto i z klimatem. Do kawiarni, która sądząc po cenach bazuje chyba głównie na lokalnej klienteli, mamy 10 metrów. Dzień spędzamy leniwie chodząc trochę po ślicznych uliczkach i jedząc co nam w ręce wpadnie.

Czas odpocząć.

Każdy świętuje po swojemu. Fot. Andrzej Olszanowski

Fot. Andrzej Olszanowski

P.S. Wiem jakie błędy popełniłem na trasie, ale mimo wszystko nie mam uczucia niedosytu i chęci powrotu aby swój wynik poprawić. Mam wrażenie, że z mojego szarpanego i przerywanego treningu skorzystałem  na trasie w dość rozsądny sposób. Są inne miejsca, które chcę odwiedzić.

Krajobraz księżycowy La Palmy. Fot. Andrzej Olszanowski

Krajobraz niemal księżycowy. Fot. Andrzej Olszanowski

Wydatki wstępne:

– wpisowe – 93 euro
– nocleg – 600 euro za 4 osoby za 7 nocy
– lot (TXL->MAD->SPC) — 2200 zł
Jak trafić na listę startową?

Trzeba mieć ukończony bieg na dystansie powyżej 40 km w górach, co jest weryfikowane w momencie zapisów. Nie demonizując zbytnio trasy, wydaje mi się, że jest to dość niska bariera. Na pewno nie warto atakować tego biegu spełniając jedynie wymagane minimum. Warto poczytać relacje i pooglądać trochę filmów żeby wyrobić sobie pewną opinię na temat tego, czego można się spodziewać. Limit miejsc (1800) wyczerpuje się  dość wolno, nie ma walki o dostanie się na listę.
Baza noclegowa

Na La Palmie to głównie apartamenty lub hotele. Kolega prowadzący biuro podróży uprzedzał mnie, że ta wyspa jeśli chodzi o turystów nie jest aż tak popularna, co ma swoje lepsze i gorsze strony. Korzystając z booking.com znalazłem apartament w okolicy Los Llanos (lokalizacja mety) o wdzięcznej nazwie Apartamentos Fuente La Teja. Nocleg był rewelacyjny, bardzo sympatyczny apartament z niesamowitym widokiem, wspólnym ale czystym basenem, jacuzzi, grillem itp. Baza noclegowa na La Palmie to ponoć 7000 łóżek. Skoro w samej Transvulcanii startuje 1800 biegaczy, a część przyjeżdża z rodzinami to dla własnego dobra warto ogarnąć temat dość wcześnie.

Baza noclegowa na La Palmie. Fot. Andrzej Olszanowski

Baza noclegowa w naszym wydaniu. Fot. Andrzej Olszanowski

Dojazd

My podróżowaliśmy na trzy różne sposoby:

Andrzej – samochodem do Berlina, potem lot do Madrytu i na La Palmę. Wariant dość wygodny ale chyba najdroższy. Najtańsze bilety widziałem po 1800 zł, ale ponieważ zwlekałem to podrożały. Taniej wypadał lot w tygodniu – ostatecznie padło na wariant niedziela (1.05) -poniedziałek (9.05).

Kamil/Ola – samochód do Madrytu -> lot na Teneryfę (400 zł)-> lot na La Palmę (440PLN) Koszt podany za lot na osobe w obie strony.

Piotr – leciał na Teneryfę skąd korzystał z promu, który dla uczestników biegu był darmowy.

Transport na wyspie

Skorzystaliśmy z lokalnej wypożyczalni – Cicar, gdzie udało nam się zostać właścicielami samochodu za 30 euro dziennie (wliczone ubezpieczenie i opcja drugiego kierowcy), z zastrzeżeniem, że musimy oddać go w czwartek, bo wszystkie samochody na wyspie są zajęte. Bez samochodu na tej wyspie poruszać się jest bardzo trudno. Autobusy kursują, ale te dojeżdżające w okolice naszego miejsca zamieszkania jeździły tylko do 13:30.

Odległości

Na mapie wyglądają niegroźnie, ale warto sprawdzić sobie w Google Maps jaki dystans faktycznie jest do pokonania, by znaleźć się w interesującym was miejscu, bo prostych dróg tu prawie nie ma. To, co wygląda na 2 km faktycznie ma kilka razy więcej. Inną opcją jest pewnie ulokowanie się w miejscu skąd wyjeżdżają autobusy wiozące zawodników na start – wtedy można sobie wynajmem samochodu darować. My jednak mieliśmy spędzić na wyspie ponad tydzień i chcieliśmy zobaczyć tyle ile się da.

Expo

Na targi szedłem z nadzieją kupienia czegoś co niedostępne w Polsce, oczywiście w świetnej cenie. Moją nadzieję podgrzewało zdjęcie wywieszone w sieci gdzie pod nazwami najlepszych marek widniały liczby informujące o przecenach rzędu nawet 70%. Ktoś nawet wkleił to na grupę Ultrarunning Polska podziwiając rozmach promocji. Poczułem się raczej oszukany – to były praktycznie jedyne dwa stoiska, na których był jakikolwiek sprzęt, przecenionych było kilka nieistotnych drobiazgów, a reszta cen – wyższa niż w Polsce. Przymierzyłem sobie z ciekawości tylko Hoka Speedgoat, ale stwierdziłem że 160 euro to zdecydowanie za dużo jak na spontaniczne eksperymenty.

Wyposażenie i jedzenie

Z rzeczy bardzo ważnych, które trzeba zabrać na trasę wymieniłbym stuptuty, krem z filtrem i dobrze rozplanowane jedzenie. Do jedzenia wziąłem 6 żeli. Przelałem je do buteleczek (sprawdzają się bardzo dobrze). W bidonach miałem Heed (izotonik). Perpetuem wymieszałem z małą ilością wody uzyskując gęstą pastę, której mała butelka wystarcza na kilka godzin. Dodatkowo do zapasowego softflaska wsypałem kolejne 5 porcji Perpetuem. Stwierdziłam, że w razie czego – rozrobię to sobie na trasie dolewając wody. W worek strunowy odmierzyłem jeszcze Heed na około 1,5 l, gdybym stwierdził, że mam na niego ochotę większą niż na wodę, z którą zwykle zaprzyjaźniam się w drugiej części dystansu.

W paru słowach

Transvulcanię polecam każdemu, kto ma już trochę doświadczenia w biegach ultra. Wyjazd warto zaplanować tak, aby zapoznać się z trasą i wyspą. Szkoda trochę wpaść tam tylko na bieg. Głównym kosztem jest podróż, zakwaterowanie i wynajem samochodu, ale tutaj są do dyspozycji różne opcje i planując z odpowiednim wyprzedzeniem oraz jadąc w 4-osobowej grupie, te dwa ostatnie nie bolą aż tak bardzo.

Jeśli macie możliwość – jedźcie na La Palmę. Odwiedzicie jedno z najpiękniejszych miejsc na Ziemi, by wziąć udział w jednym z najtrudniejszych biegów ultra na świecie. Powodzenia.

Relację napisał: Andrzej Olszanowski

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany