Transgrancanaria. 125 km w terenie. 18 i pół godziny biegu. Masa przeżyć. Mnóstwo widoków, sporo bólu. I wszystko niezgodnie z planem.
Zbieg do Arteara (16 km do mety)
Zły początek
Do zawodów trzy miesiące, a ja przestaje biegać. Może nie całkiem, ale mocno ograniczam. Żeby nie przestać się ruszać, chodzę na górskie wycieczki. Fizjoterapeuta mówi, że mam uszkodzonego Achillesa. Trochę włókienek się zerwało i jest zapalenie. Mogę się nieco ruszać, ale nic szybkościowego, siłowego pod góre też lepiej nie. Więc drepczę. Czasem na dłuższy dystans czasem krótszy. To czego nie mogę na podejściach odbijam sobie na zbiegach.
Ciągle masuję łydkę i rozciągam ją. Chodzę też na masaże do speców. Łyda musi być luźna, żeby nie ciągnąć za cholerne ścięgno. Ale ono o tym nie wie i jak tylko zrobię kilka kilometrów więcej – wraca.
Więc na treningach bawię się głównie sztangami, przysiadami. Wzmacniam brzuch, plecy. Robię ogólnorozwojówkę, a tymczasem forma biegowa truchta w dół. I w dodatku ból wraca raz po raz.
Magik od Achillesów
W międzyczasie żona pisze artykuł o ARP Wave. To nowa metoda elektrostymulacji. Magda w ramach testów zalecza swoją skręconą kostę. Może nie jest zadowolona w 100% z efektu kopania prądem, ale proponuje mi żebym spróbował na swoim Achillesie.
Umawiam się więc na 10 wizyt w ciągu 10 dni i przewracam rozkład dnia do góry nogami, codziennie dojeżdżając do Konstancina, żeby podłączyć się do „prądokoparki”. O ile z elektrostymulacją miałem już wcześniej do czynienia u fizjoterapeutów, to były to zwykle prądy regeneracyjne. Tutaj bardziej przypomina to trening. Po podłączeniu do prądu, czuję że cała dolna połowa ciała pracuje. Nogi są jak zalane betonem. Tomek – operator „prądokoparki” mówi, że powinienem jeść bardzo dużo białka w czasie terapii, by dać budulec dla moich nóg do zniwelowania uszkodzeń. Stan zapalny, który mam jest o.k. i pokazuje organizmowi, gdzie ma kierować swoje wysiłki.
Zatem o ile wcześniej miałem nie biegać szybko, tak teraz mam przykazane by podtrzymywać stan zapalny. Robię interwały, ćwiczę plyometrię. Ale mimo wszystko po czterech dniach stan zapalny się wyprowadza. – To za wcześnie na zakończenie. Masz wyciszoną kontuzję, ale ścięgno jest nadal słabe. Pracujemy do końca. – przekonuje Tomek.
Kończę więc terapię na parę dni przed wyjazdem w góry na pierwszy start – Wilcze Gronie. 15 km wyścigowego tempa ma mi powiedzieć, jak się sprawują nogi i czy ARP Wave się sprawdziło.
Kończę na 14 pozycji co nie jest rewelacją, ale ważne jest, że bolą mnie tylko uda od zbiegów. W łydce i ścięgnie cisza jak makiem zasiał. Mogę zacząć trenować. Niecałe 20 dni do startu. Czyli moment.
Bo jeszcze wypocząć będzie trzeba.
Noc
Nie wiem czy na starcie pada, czy to tylko wiatr niesie krople wody znad morskich fal. Dochodzi północ, a ja stoję pośród 500 innych biegaczy i czekam na wystrzał startera. Spiker wyczytuje nazwiska elity. Jest Sebastien Chaigneau, Scott Jurek, Timothy Olson, Ryan Sandes, Julien Chorir. Światowa śmietanka. Do tego dwóch mocnych zawodników z naszego światka – Piotrek Hercog I Gediminas Grinius, który specjalizuje się w zasiadaniu na podium polskich biegów ultra.
Ustawiam się więc w piątym rzędzie i wyciszam. Czuję jak stres przychodzi falą. Twarz mi zastyga. Nie jestem w stanie się uśmiechać czy machać do kibiców. Odpalam GPS, sprawdzam jeszcze sprzęt. Wiem, że peleton ruszy z kopyta i zostanę na początku z tyłu. Zawsze tak jest. Na pierwszych kilometrach oglądam grube tyłki, przeładowane plecaki, kije trekkingowe wyciągane nie wiadomo po co na płaskim i stopniowo przebijam w górę stawki.
Jest strzał! Ruszamy ulicami Agaete! Króciutki odcinek asfaltowy i zaraz zaczyna się wężyk po szlaku. Na dzień dobry mamy 1200 m do góry.
Długi wąż czołówek ciągnie się po kamienistych serpentynach. Widzę dziesiątki świateł przede mną niczym gwiazdy, ale gdy obracam się i spoglądam w dół – tam roi się od bladoniebieskich błysków. Gdzieś wśród nich, nie tak daleko jest moja żona. Ona też nie lubi zaczynać szybko.
O pierwszym podejściu, choć trwa półtorej godziny, myślę jak o pierwszym kilometrze w zawodach na 10 km. Tu nie można nic zyskać. Można tylko stracić, jeśli głupio się przeszarżuje. Nie napinam się i nie staram wyprzedzać ludzi przede mną. Nie szarpię tempa. Spoglądam na GPS i widzę, że i tak wspinamy się szybko. To tylko euforia startu zmienia samopoczucie i robi ze mnie na chwilę herosa. – – Dużo bym dał by móc tak lecieć w górę w końcowej partii. – mówię do siebie. I jest mi lepiej.
W dole widać światła portu, w górze chmury i zarysy gór. Co jakiś czas przychodzi mżawka lub zanurzamy się w obłokach. Z czołówek bije łuna. Jest bardzo cicho. Tylko w dole słychać charczący głos hałaśliwych Hiszpanów. Tup. Tup. Tuptup. Tup. Na płaskich odcinkach w lesie, stopy zanurzają się w dywanie z igieł sosnowych. Co jakiś czas ciągnę łyka z bidonu. Po dwóch godzinach w trasie przypominam sobie, że warto by już coś zjeść i generalnie by jeść na każdym punkcie niezależnie czy będę czuł głód czy nie.
W wysokich partiach jest magicznie. Z mgły wynurzają się tylko kolejne skały, a obok ścieżki zieje czarna czeluść. Może ma dwa metry, a może sto. Teraz to nie istotne. Sunę po tym jak w transie. Jednostajnym tempem jak autostradą z Warszawy do Poznania. Oznaczenia trasy wyskakują zza rogu zwykle akurat kiedy zaczynam się niepokoić o nie. Małe odblaskowe światełka w mroku. Dopiero z bliska widać przyczepione do nich szarfy.
Nie jestem sam. Cały czas albo za kimś podążam, albo ktoś siedzi mi na plecach. Wolę gdy to ja przyglądam się nogom zawodnika z przodu. Naśladuję jego ruchy, uwalniam się od myślenia o oznaczeniach. Pozwalam czasowi płynąć. Jest dobrze, ale cały czas czuję niepokój. Co stanie się za pięć, za dziesięć godzin? Teraz czuję przyjemny chłód, choć co jakiś czas gdy przestaje wiać i temperatura podchodzi ciut do góry, myślę o tym co stanie się gdy wstanie dzień. Co stanie się gdy przebiegniemy na południową stronę wyspy gdzie nawet na początku marca panuje gorąc.
Ku światłu
Nieco po szóstej rano przebiegam przez Fontanales. To stąd za półtorej godziny wystartuje Olek Tittenbrun i cały peleton ścigający się na 84 km. Jest jeszcze zupełnie ciemno. To za sprawą grubej warstwy chmur. Na południu pewnie już widać świt. Tymczasem na zbiegach nadal ciężko jest lecieć szybciej niż 6 minut na kilometr, bo po prostu mało widać. Następnym razem wezmę na noc potężniejszą czołówę i wymienię ją na przepaku na maleństwo (organizator nakazuje mieć lampę cały czas ze sobą wraz z bateriami). Większa porcja światła da lepszą pewność na zbiegach i ułatwi je. Nie ma nic gorszego niż wahanie się, zwalnianie przed uskokami.
Minął dystans maratonu i czuję pierwsze oznaki zmęczenia. Nie ma już takiej radości i lekkości biegu. Choć nadal się bawię skacząc po kamieniach. Zwłaszcza jak robi się stromiej to lubię pokicać w świetle latarki.
Gdy zaczyna się szarówka, wynurza się przede mną znana postać. Wielki chłop. To Pavel Paloncy z Czech. Doświadczony rajdowiec z którym wiele razy mijałem się na różnych trasach. Ostatnio napędził wielu zawodnikom stracha wygrywając w Anglii zawody na 430 km (Spine Race). Przyjechał z całą ekipą Czechów na dwa tygodnie (resztę tej ekipy mijam kilka godzin później w okolicach Cruz de Tejeda). Środkowa część wyścigu nie jest szczególnie ciekawa. Biegasz pomiędzy miasteczkami, zapuszczasz się w jakieś boczne ścieżki bez szczególnych widoków. Jest jeden, który szczególnie mocno zapamiętałem. Trzystumetrowa ściana, którą trzeba całą cierpliwie wdreptać. Na profilu trasy niemalże jej nie widać, ale gdy jesteś już na wyścigu, nagle ukazuje się w pełnej okazałości. Zielona, pełna krzaków i palm. Przykryta woalem mgły. Sztajcha jak z encyklopedii. Gdzieś nad głową majaczą światełka innych zawodników, w dolinie widzę kolejnych, którzy mnie gonią. I drepczę. Bez napinania się, bo dopiero ranek. To dopiero sztajcha na śniadanie. Pokonałem może 60 km więc nie ma się co podniecać. Nawet nie było półmetka.
Na tym etapie trochę się przerzedziło i biegam już sam, nie widząc nikogo wokół.
Przed połówką
Gdy dobiegam do Teroru, wreszcie mam jasność w głowie. Jeszcze dwie mega-sztajchy i zacznie się zjazd do zajezdni. Ten zjazd będzie liczył 40 km, ale jakoś się to zrobi. Tylko najpierw trzeba wyjść z głębokiej doliny i przywitać się ze słońcem.
Jest już ranek i w miasteczku mijam pierwszych przechodniów.
Płasko.
Płasko.
A potem schody.
Jakaś ogromna klatka schodowa do góry.
Ciągnęła się bez końca, potem przerodziła w normalne podejście. W końcu pojawił się grzbiet idący w górę. Też ze schodkami pracowicie wyrzeźbionymi w wulkanicznej glebie. Ktoś się napracował robiąc ten szlak. Naprawdę efektowna ścieżka do spacerowania, biegania. Na lewo i prawo widoki na uprawy tarasowe, palmy, agawy czy inne krzaczory. Piękne. A gdzieś na horyzoncie morze.
W pół drogi do góry, gdy już myślałem, że nikt mnie nie goni, a ni ja nikogo, sto metrów ode mnie wyrosła spora sylwetka. – Jest cel! Pomyślałem, gdy dostrzegłem, że stopniowo doganiam tego biegacza. Tuptu, tuptu, w kolejne parę minut już mogłem rozpoznać markę jego butów (takie zboczenie zawodowe) – Brooksy Pure. Plecak Ultimate Direction – Scott Jurek Signature Series.
Zaraz, zaraz… Do tego jeszcze kręcona czupryna. Blada niehiszpańska gęba.
Scott Jurek!
Trochę mi szczęka opadła, ale pogadaliśmy chwilę i go minąłem. Chłopak chyba nie był w szczytowej formie. Zresztą kilkanaście kilometrów później zszedł z trasy. Może zjadł coś nieświeżego? A może przyjechał tu tylko pozwiedzać. Tak czy inaczej przez chwilę czułem się jakbym okiwał Messiego i oklepał gębę Tysonowi.
Ruszyłem do góry słysząc od Jurka. – You look strong! Good luck!
Fajnie.
Zwłaszcza, że kilka kilometrów później zamajaczyły przede mną kolejne sylwetki. Miałem w nogach ponad 60 km i większość z przewyższeń, które według organizatora wynoszą (8 500m) – według mnie deko mniej. I dobre samopoczucie. Nie ma gorszej pułapki niż ładne widoki, dobre samopoczucie i słabnący rywale.
Łyknąłem grupkę Czechów, łykałem kolejnych zawodników którzy pod górę wyraźnie słabli. Cruz de Tejeda – najwyższe wzniesienie w tej części trasy (ok. 1500m n.p.m.) minąłem w dobrym tempie, a na zbiegach – zwłaszcza tych kamienistych postarałem się skorzystać z techniki, którą ćwiczyłem przez ostatni rok.
Na punkcie żywieniowym 500 m niżej (w pionie) grał Macklemore, a pan Bóg włączał kaloryfery. Po raz pierwszy skorzystałem z możliwości zanurzenia głowy w zimnej wodzie. W Tejeda zaczynało się najtrudniejsze podejście całego wyścigu. Prawie 1000 metrów w pionie, w dużej mierze po technicznych szlakach. Byłem tu tydzień wcześniej i pamiętałem, że na zboczach gór jest kilka strumyków. Starałem się chłodzić na zapas i pić na zapas. W każdym strumieniu moczyłem czapkę, kładłem się na moment. Wiedziałem, że idzie zły gorąc, który w końcu dotrze do mnie.
Minąłem jeszcze paru zawodników na wąskich serpentynach prowadzących do Roque Nublo – skały dominującej nad okolicą. To taka wielka bazaltowa płetwa. Pewnie kiedyś była kanałem ujściowym w wierzchołku wulkanu. Lawa zastygła w jego środku, a stożek zbudowany z pyłów i okruchów zerodował zostawiając pałę sterczącą na kilkadziesiąt metrów. Tak sobie myślałem, a mój cień robił się króciutki w słońcu południa.
Magda na zbiegu z Pico de Las Nieves
Kryzys
U podnóża najwyższego szczytu Gran Canarii jest camping. Na campingu jedyny przepak tej imprezy. Wskoczyłem tam w dobrym nastroju. Postanowiłem nic nie zmieniać, nawet nie zaglądać do swojej torby, tylko wziąć jedzenie w garść i napełnić bidony.
Do mety 44 km i tylko jedno podejście. Z jednej strony to kawał dystansu, a z drugiej sporo z biegów. Trzecia kwestia to jakość tych zbiegów. Pod względem wrażeń – niesamowite. Najeżone kamieniami i skałami. Trochę eleganckich ścieżek wyciętych w zboczu, ale więcej takich, gdzie każdy krok to skok jak przy przechodzeniu strumyka. Kicanie, kicanie, cały czas z oczami wpatrzonymi w stopy.
Ale póki tam dotarłem, musiałem poczuć wysokość. Kawałek za campingiem, gdzieś w okolicy poziomicy z napisem 1700, poczułem że powietrze jest tu nieco rzadsze. Sto metrów wyżej byłem już tego pewien, a przy kolejnej stówie sapałem jak lokomotywa. Czemu się dziwić jak się ma 85 km w nogach? Się sapie.
Gdy ruszyłem w dół okazało się, że jest niewiele lepiej. Jak wyrównałem oddech to nadal nie mogłem się dobrze rozbujać. Słońce grzało, a mój żołądek odłączył się od systemu. Lałem w niego picie, ale to nic nie dawało. Rósł tylko baniak, a pragnienie czułem nadal. Brałem więc tylko małe łyki, żeby czuć mokro w ustach i cieszyłem się że teren jednak nachyla się na południe. Tam gdzie mam zamiar skończyć zawody.
Po godzinie zbiegania było już naprawdę źle. GPS nie działał, a kilometry kamiennych serpentyn ciągnęły się jak makaron. Niby znałem ten teren, ale punkt kontrolny w Tunte (94,50 km) jakoś nie chciał się przybliżać. Wiedziałem, że jestem przegrzany i że jak tak dalej pójdzie to nie skończę wyścigu. Trzeba coś z tym zdziałać. Nie ma co zatrzymywać się w cieniu – to niewiele da.
Postanowiłem skryć się na punkcie i trochę ostudzić. Nie ma co się ścigać za wszelką cenę. W zasięgu wzroku za plecami było dwóch biegaczy. Jeden najwyraźniej czuł się tak jak ja. Wpadł na punkt kontrolny i zaległ na leżaku cięzko dysząc. Jak zalegał to chwyciły go skurcze. Obsługa obskoczyła go ze wszystkich stron, więc mogłem spokojnie podkradać lód włożony między ćwiartki pomarańczy. Pakowałem go sobie w czapkę i pod koszulkę. Pas piersiowy przytrzymywał go na klacie. Do tego piłem, jadłem słone rzeczy, odpoczywałem. Wcierałem lód w kark i liczyłem minuty. Brzuch jakby się uspokoił i wpuścił kolejny litr picia.
Do mety 33 km. Ale cholerny GPS nie działa, czuje się źle, nie znam dobrze najbliższego odcinka. Wiem że będzie znów kawałek pod górę. 10 km po nieznanym terenie przypominającym w tym momencie patelnię. Potem zbadany już stromy zbieg. Ale trzeba wyjść spod dachu i dać się zarumienić.
Jest jako tako. Schłodzenie pomogło na pół godziny. Potem znów zrobiło mi się słabo. Przestałem biegać rzeczy pod górę. Po płaskim nie ma wyboru – trzeba truchtać nawet z dymiącą czachą. Ten odcinek to głównie nasłonecznione szutry. Żadnej techniki – czyste bieganie. W szosówkach też by się dało to zrobić. Daje się wyprzedzić jeszcze jednemu gościowi z mojej trasy i kilku hartom z krótszej. Niestety – niewiele jestem w stanie wykrzesać z siebie. Mam skurcze w mięśniach piszczelowych. To od stabilizowania się na kamieniach.
33 km do mety. Cholerny upał
Najgorzej czuję się na kamieniach prowadzących do Arteara (108,6 km). Tam jest stromy odcinek w dół. Już widzisz punkt kontrolny, ale dzieli Cię od niego kilkaset metrów przewyższenia w dół. Cały czas zygzakami, cały czas po wąziutkiej ścieżce na której nie sposób wyprzedzać. Nie ma też miejsca na błąd i wywrotkę. Skały są ostre i łatwo się potoczyć w dół na łeb. Na treningu ten zbieg robi się w 20 minut i na dole jest się spompowanym. To trochę tak jakbyś urządził sobie sesję interwałów na podkładach kolejowych. Nie sposób złapać rytmu, kamienie chrupią. Do tego ciągle nie chce zrobić się chłodniej. Ale przynajmniej wiem już że ukończę.
Ostatnia prosta
Znów polewam się wodą, ładuję lód na kark, do czapki i pod koszulkę. Wypijam pół litra duszkiem, uzupełniam bidony. Ruszam na ostatnią prostą. 16 km prawie po płaskim. I w większości po równym.
Jest już po 16 i słońce momentami chowa się za zbocza doliny. Szuter powoli ucieka w tył. Po bokach wznoszą się skaliste ściany wąwozu. U jego ujścia jest Maspalomas nadmorskie miasteczko na którego brzegu stoi latarnia morska. To tam skończy się przygoda. Będę mógł wreszcie paść.
Za każdym razem, gdy wybiegam na nasłonecznioną ziemię jest gorzej. Gdy chowam w cień – lepiej. Temperatura trochę spada i okazuje się, że nogi jeszcze nie są w złym stanie. Na tym odcinku znów odrabiam kilka miejsc.
Sama końcówka jest paskudna – 3 km puszczone rynną w środku miasta. W czasie dużych opadów (czyt. może raz na rok) płynie tędy rzeka. Teraz jest tylko utwardzone betonowe dno z wystającymi kamieniami zakłócającymi rytm. Trzeba się dobrze sprężać, żeby utrzymać tu jako taki rytm. Wokół mnie drepczą niedobitki z maratonu. Praktycznie wszyscy idą. To końcówka peletonu. Ja nie mogę sobie na to pozwolić. Ostatnie 5 km pokonuję w 39 minut. Tempo zupełnie śmieszne. Ale jak patrzę w szczegółowe wyniki to widzę, że chłopaki z podium potrzebowali na ten odcinek 30. Śmieszne tempo 6min. / km.
Meta. Fot. Marta Szewczuk
Wreszcie meta.
Przysysam się do kubków z pepsi. Zmieszali ją z lodem. Wypijam półtora litra. Marta, która czekała na mnie na mecie, podaje mi kolejne kubki. Wraca mi jasność umysłu.
125 km zajęło mi 18h 34’ 54”.
31 miejsce open. 28 wśród mężczyzn.
Przewyższenie 8500 m
Limit czasu: 30 godzin
Moja żona zrobiła najlepszy wynik spośród Polaków – była siódma. Pokonanie wyścigu zajęło jej 20h 27’. Magda jest z roku na rok coraz mocniejsza. Konsekwentnie trenuje i coraz ciężej jest mi uciekać przed nią.
Wiem, że stać mnie na więcej. Jestem zadowolony, ale tylko z tego co zrobiłem w dostępnych warunkach. Nie udało mi się zrealizować nawet połowy przygotowań. Przez ostatnie dwa miesiące biegałem po 50-60 km w tygodniu. Zrobiłem jedno wybieganie 25 km na kilka dni przed wyjazdem. Na szczęście miałem możliwość zrobić kilka wycieczek biegowych w czasie pobytu na Gran Canarii. Najdłuższy trening trwał 4h, ale zdecydowanie bym wolał by solidne trenowanie miało szczyt 3-4 tygodnie przed startem, a nie 5-10 dni. Na szczęście Achilles siedzi cichutko i nie czułem go ani przez chwilę w czasie wyścigu.
Po biegu robię sobie 2 tygodnie wolnego od sportu. Czas odrobić zaległości w pracy.
Sprzęt
Na trasie korzystałem ze sprzętu inov-8 (tak by wypadało startując w barwach teamu inov-8 😉
Buty: inov-8 x-talon 212 – cienkie, 6mm dropu, żadnych usztywnień
Skarpety: inov-8 racesoc low
Spodenki: inov-8 trail short 210 – luźne z bokserkami wszytymi w środku
Koszulka: teamowa inov-8
Plecak: inov-8 race vest
Czapka: inov-8 hot peak (Mam ją od 4 lat. Była ze mną na prawie wszystkich zawodach)
Kurtka: inov-8 stormshell 150 – waży tylko 150 g, a jest w pełni wodoodporna i dobrze oddycha. Cały wyścig spędziła w plecaku.
Picie: 2 bidony 500 ml w kieszeniach plecaka po bokach (sprzęt obowiązkowy to pojemniki w sumie 1500 ml, więc miałem ze sobą też pusty bukłak)
Jedzenie: kilka żeli Clif Bar i batony Chimpanzee – tylko na wszelki wypadek, na punktach żywieniowych żywiłem się bananami, pomarańczami, serem żółtym, popijałem colą, wodą, izotonikiem rozdawanym na punktach.
Inne: kilka plastrów, 20 euro gotówki, folia NRC, telefon – starożytna mała nokia, kubeczek
Kije: brak (sporo ludzi używa – ja nie lubię)
Strona organizatora: www.transgrancanaria.net
Magik do Achillesów – Tomek Gawron: www.technologiers.pl
Kwestie organizacyjne
Wpisowe (2014): 150 euro
Dodatkowe płatności: 5 euro – transport z mety na start
Spanie: około 60zł od głowy za noc w prywatnej kwaterze znalezionej przez airbnb.pl (4 osoby)
Samolot: około 1100zł
Zostaw odpowiedź