[pro_ad_display_adzone id=”5924″ background=”1″]Kup dobrą mapę, aviomarin, poszukaj noclegu w górach, weź krem z filtrem i… zmęcz porządnie mięśnie czworogłowe zanim pojedziesz na Gran Canarię ścigać się na 125-kilometrowej trasie. Podpowiadamy kiedy warto pojechać, co wziąć pod uwagę by zaliczyć dobry start i fajny wyjazd.

Tegoroczna edycja TransGranCanarii odbędzie się w dniach 22-26 lutego. To pierwszy z wielkich wyścigów w sezonie. Oczywiście w naszej części świata. W Azji ściganie na najwyższym poziomie zaczyna się dużo wcześniej, bo już w w połowie stycznia, w Hong-Kongu. Dla kibica to możliwość zobaczenia, kto ze światowej czołówki mocno się przygotował do sezonu. A dla biegacza – śmiertelnika? To trochę piękny odpoczynek od zimy, a trochę… pułapka.

Miesiące przed startem

Żeby dobrze wystartować na Gran Canarii na dystansie 125 km (bo na nim się skupimy), trzeba solidnie przetrenować zimę. I to nie w taki normalny sposób – budując bazę i mieląc wyłącznie wolne kilometry. Bo tu… cały trening trzeba zrobić zimą. Czyli trzeba pobyć w górach przy krótkim dniu i na mrozie, potaplać się w błocie pośniegowym, zużyć mnóstwo baterii do czołówki. Zrobić wszystko to, co robi się zwykle oglądając pierwsze marcowe pączki, w styczniowym mroku, zimnie, ślizgawce i często w smogu. A jak się nie ma gór w okolicy (tak jak my nie mieliśmy) to trzeba trochę spędzić czasu na ćwiczeniach siłowych. Myśmy robili dużo przyspieszeń, wskoków na skrzynię, wykroków. I opłaciło się! Magda mimo, że nie zrobiła wielkiego kilometrażu – przybiegła 7 wśród kobiet.

Download file: TGC-2017.gpx

To hartuje – dobrze. Jeśli masz wyznaczony start na koniec lutego i czujesz respekt przed dystansem – zbierzesz się do wysiłku. Oczywiście niektóre jednostki przyjdą trudno. Bo trudno jest np. zrobić sensowne kilometrowe interwały, gdy na dworze jest -15°C. I jeszcze trudniej gdy planujesz konkretne tempa, część alejek pokrywa lód.

Z drugiej strony zimą jest mniej zawodów i łatwiej się przygotować bez pokus do startowania co weekend.

Transgrancanaria. Fot. Materiały organizatora

Transgrancanaria. Fot. Materiały organizatora

Wyspa

Szczerze polecam przylecieć na wyspę dwa tygodnie przed biegiem. Zmiana klimatu, zmiana długości dnia, lekkie przesunięcie czasowe – to wszystko powoduje, że pierwsze dni są ospałe. Ponadto po przylocie z Polski to zwykle jedna z niewielu okazji, by zrobić górskie wycieczki w normalnym tempie i zobaczyć jak pracują nogi.

Myśmy zdecydowali się swój wyjazd ułożyć tak, by startować 11 dni po przylocie. Pierwszy tydzień miał być rekonesansem trasy, potem trzeba wypocząć i wyspać się by bieganie było naprawdę na świeżości. Wyszło nietypowo, bo zrobiliśmy w różnym tempie w sumie około 100 km w ciągu tygodnia. Generalnie tyle co zwykle robimy w szczycie przygotowań. Ale po prostu bardzo chcieliśmy obejrzeć wyspę i poznać jak najwięcej odcinków trasy.

1280px-tejeda_gran_canaria_spain

Miasteczko Tejeda – doskonałe miejsce do mieszkania, gdy startuje się w TransGranCanarii.

Szlaki

Nie zawsze łatwo jest zobaczyć którędy przebiega trasa. Szlaki czasem są oczywiste, ale często bardzo źle oznakowane. Trasa biegu nie prowadzi jednym oznakowanym szlakiem. Mocno kluczy. Czasem masz wrażenie, że wbiegasz komuś na podwórko. Osoby, które lubią biegać i planować z mapą ostrzegam – trudno jest na miejscu kupić sensowną mapę. Najlepiej przejechać się do Sklepu Podróżnika i zobaczyć co mają. Bo wiele tutejszych map w ogóle nie ma poziomic, a sieć dróg jest bardzo umowna. Również jazda samochodem po wyspie nie jest banalna. Drogi są szalenie kręte i jeździ się bardzo powoli, dlatego często zamiast przebijać się „na wprost” przez serce wyspy, lepiej objeżdżać ją naokoło autostradą. Zwłaszcza jeśli zapakujesz się w wąziutki asfalcik nad przepaścią, a z naprzeciwka wyjedzie autokar.

Dlatego najlepiej wgrać sobie tracka trasy biegu i treningi odbywać z GPS-em (może być w komórce). Bo inaczej można skończyć z czymś takim – na czym nawigować się nie da.

Baza

Długo zastanawialiśmy się gdzie najlepiej zamieszkać w dniach przed startem. I doszliśmy do wniosku, że najlepsze są okolice miasteczka Tejeda. To obszar po południowej stronie wyspy, czyli tej bardziej słonecznej. Można tam potrenować w górach nie zawsze biorąc ze sobą auto. Niedaleko jest w najwyższe partie wyspy. I najłatwiej poznać drugą, kluczową część trasy.

Północna część wyspy jest dużo bardziej pochmurna i wilgotna. Za to łatwiej znaleźć ciekawy nocleg. Spanie na południu – w Maspalomas czy Puerto Rico – ma swój plażowy urok, ale codziennie trzeba dojeżdżać w góry autem. Dodatkowo spanie na wysokości może pomóc przyzwyczaić się do wbiegania na wysokie góry w czasie zawodów.

Wysokie partie trasy. Transgrancanaria. Fot. Materiały organizatora

Wysokie partie trasy. Transgrancanaria. Fot. Materiały organizatora

Start i początek

Wszystko zaczyna się na wybrzeżu. Na start można dojechać autobusem organizatorów, ale należy się liczyć z długim oczekiwaniem – najpierw na odjazd, a potem na sam start. Noc jest chłodna, trzeba zatem mieć ze sobą jakiś ciepły ciuch, chociażby stary dres, który zostawi się na starcie. Zwłaszcza że nad morzem potrafi nieprzyjemnie wiać.

Bum! I zaczyna się podejście.

W 2017 roku start zaplanowano na 23:00, co oznacza, że trzeba być wyspanym i dobrze wypoczętym, bo nocka jest pracowita. Od razu z poziomu morza jest sztajcha na 1200. To trzeba zrobić z chłodną głową. Zwłaszcza, że peleton rusza bardzo szybko. Zupełnie nie ma sensu walczyć o jakąś pozycję na podejściu. Jest wąsko, są serpentyny, ale jest też gdzie wyprzedzać. Ale najlepiej nie za dużo wyprzedzać. Założyć, że po prostu reszta leci za szybko. Zresztą za chwilę się spada 700 m w dół, tylko po to by znów wspiąć się na 1200. Początek potrafi wyssać sporo siły. Przeliczcie – na pierwszych 23 km zbiera się aż 2000 m podejść. I do tego po ciemku, momentami w technicznym terenie.

Pierwsze podejście na Transgrancanarii. W dole widać światła miasteczka. Fot. Materiały organizatora

Pierwsze podejście na Transgrancanarii. W dole widać światła miasteczka. Fot. Materiały organizatora

Wszyscy się spieszą, a do mety jeszcze ponad 120 km. Fot. Materiały organizatora

Wszyscy się spieszą, a do mety jeszcze ponad 120 km. Fot. Materiały organizatora

Potem jest mroczny znacznik mówiący: “Do mety 100 km”. To potrafi mocno uspokoić zapędy do ścigania. Bo już pojawiają się pierwsze oznaki zmęczenia, a zostaje jeszcze kosmiczny kawał drogi.

Odcinki pomiędzy 20., a 60. kilometrem to tereny częściowo leśne (świetne miękkie igły sosnowe), a częściowo skaliste. Trasa nie zawsze jest ewidentna, bo trudno wydeptać ścieżkę na litej skale :-), a dodatkowo w tym terenie często zdarzają się mgły (można liczyć się również z deszczem). Jest ciemno i jeszcze daleko do mety. Nie ma spektakularnych podejść. Wysokość zbiera się po kawałeczku. Na tym odcinku jest też najwięcej fragmentów po jakichś ogródkach, bocznych uliczkach. Nic ciekawego.

Fragmenty trasy w okolicach miasteczek są niezbyt spektakularne. Tu akurat uczestnicy biegną główną drogą, ale nierzadko ścieżka prowadzi za płotem podwórka, za kurnikiem... Fot. Materiały organizatora

Fragmenty trasy w okolicach miasteczek są niezbyt spektakularne. Tu akurat uczestnicy biegną główną drogą, ale nierzadko ścieżka prowadzi za płotem podwórka, za kurnikiem… Tam zwykle nie robi się zdjęć. Fot. Materiały organizatora

Duże gryzy

Około 60. kilometra zmienia się charakter wyścigu. Wracają wielkie podejścia i grube zbiegi. Zaczyna się od 1000 m w górę na 10 km. To bardzo ładny fragment po pięknych brązowych glebach, pośród poletek. Zdarzają się schody, ale w większości jest miękko i przyjemnie. Większość peletonu ogląda tu wschód. I wchodzi w teren nasłoneczniony. To miłe, ale też znak, że trzeba zacząć mocno pilnować nawodnienia. W czasie mojego startu powiedziałem sobie: “To przedostatnia taka wyrypa. Będzie jeszcze jedna, a potem w dół”. I to był błąd. Nie doceniłem faktu, że do mety został jeszcze kawał drogi.

Zbieg do Tejedy (71. km) jest bajeczny. Słoneczny, miękki, z pięknymi widokami na kawał wyspy. No i oczywiście daje mnóstwo kilometrów pokonywanych w szybkim tempie.

Potem przydaje się dobrze nawodnić bo czeka: “Ta ostatnia wielka wyrypa” – duże różnice wysokości. Długie podejście pod majestatyczną skałę Roque Nublo, a potem trawers do Pico de Las Nieves.

Magda Ostrowska-Dołęgowska na treningu przed Transgrancanarią w 2014 roku. Fot. Krzysiek Dołęgowski

Magda Ostrowska-Dołęgowska na treningu przed Transgrancanarią w 2014 roku. Fot. Krzysiek Dołęgowski

Po drodze jest jeszcze przepak przy kempingu Garagnon. Niewiele tu może się przydać. Bo zwykle jest bardzo ciepło, więc nie ma po co brać dodatkowych ciuchów. Jedzenia na punktach jest sporo, więc nie ma potrzeby zasilać się z własnych zasobów. Oczywiście przepak warto mieć. Ja przygotowałem sobie przede wszystkim drugie buty i skarpety na wszelki wypadek. I jeszcze zmianę ciuchów, gdyby coś obcierało. Ale nic nie ruszyłem.

Magdę za to uratował krem z filtrem, który wrzuciła sobie do tego przepaku. Wspominała, że zaczynała się już czuć jak poruszający się zbiór skwarek, w pełni gotowych by smażyć na nich jajecznicę.

Kluczowe kilometry i problemy z wysokością

Może wydać się śmieszne, że wspominamy o tym w przypadku biegu, gdzie wznosisz się najwyżej na 1900 m n.p.m. Ale problemy się zdarzają. W 2015 lider wyścigu wycofał się właśnie z powodu bólu głowy, kiedy miał już 80 km za sobą. W moim przypadku wszystko było okej. Do wysokości około 1600 m n.p.m. Powyżej pojawił się przyspieszony oddech i ból głowy. Jeśli macie do pokonania jeszcze maraton, a właśnie zaczyna się upał to najmniej potrzebujecie w tym momencie objawów choroby wysokościowej.

Od kempingu Garagnon zaczyna się właściwy wyścig. To tu Gediminas Grinius przejął prowadzenie by wygrać edycję 2015. To tu może zacząć się poważny kryzys, bo jest bardzo słonecznie, a teren robi się bardzo kamienisty. Na początku to są skały wulkaniczne – całkiem miłe, ale potem trafiają się koszmarne kocie łby. Takie z piekła rodem – z rogami. Warto je przebiec w czasie rekonesansów by wiedzieć na co się szykować. Ja wiedziałem i dlatego nie obiecywałem sobie dużo na zbiegach z Pico de Las Nieves (85.-93. km).

grancanaria1

Roque Nublo. Wysoko i ciepło. A od startu już kawał drogi. Do mety ciągle niezbyt blisko. Fot. Magda Ostrowska-Dołęgowska

Tam zaczęły się moje poważne kryzysy, a do tego przegrzanie organizmu. Mimo, że wszystko prowadziło w dół i były tylko krótkie poziome odcinki, do kolejnego punktu kontrolnego dobiegłem zdewastowany. Leciałem w okolicach 30. pozycji. Na wysokości poniżej 1000 metrów w ciągu dnia bywa gorąco, a ciało po biegu przez całą noc i kawał dnia już nie ma dobrej termoregulacji. Na punkcie żywieniowym musiałem spędzić 20 minut. Nasypałem sobie lodu pod czapkę, wrzuciłem też trochę pod koszulkę (pas piersiowy zabezpieczał by kostki nie zjechały w dół). Postanowiłem czekać, aż trochę ochłonę. Bardzo rzadko zdarza mi się spędzać dużo czasu na punktach kontrolnych, ale wiedziałem, że ostatnie 30 km całe jest na otwartej przestrzeni, a słońce stało bardzo wysoko.

Po prostu bałem się, że gdzieś po drodze padnę na cholernych szutrówkach. Te też już mieliśmy obiegane i wiedzieliśmy, że będą się dłużyć.

Upalna część wyścigu. Zbieg z najwyższych partii gór i kocie łby. Wspaniałe okoliczności na kryzys. Fot. Materiały organizatora

Upalna część wyścigu. Zbieg z najwyższych partii gór i kocie łby. Wspaniałe okoliczności na kryzys. Fot. Materiały organizatora

Magda zbiega ścieżką, której dziś już nie ma na trasie Transgrancanarii. To była porządna gehenna na koniec. Fot. Materiały organizatora

Magda zbiega ścieżką, której dziś już nie ma na trasie Transgrancanarii. To była porządna gehenna na koniec. Fot. Materiały organizatora

Końcówa

Od Tunte bieg już nie ma tak górskiego charakteru. Za setką dominują szerokie szutry. Częściowo w dół, częściowo w górę. W tym roku organizatorzy odpuścili bardzo techniczny odcinek (stromy zbieg po piargach), który sprawiał, że wiele osób po prostu go schodziło – bało się biec. Zastąpili go kilkoma wąskimi ścieżkami.

Ostatnie kilometry są szybkie i łagodne, ale mają jeden okropny fragment – wybetonowane koryto okresowej rzeki uchodzącej do morza w Maspalomas. To kilka kilometrów przed metą, gdzie nogi naprawdę odmawiają posłuszeństwa. I wówczas tak nierówne podłoże jest fatalne. Na szczęście w nowej wersji trasy jest tego tylko 2,2 km – kiedyś było 5 km. Dobieg do mety to asfalty po obrzeżach miasta. Szybko, płasko i przyjemnie. I wreszcie meta.

Fot. Ian Corless

Fot. Ian Corless

Ja wypiłem 2 litry pepsi z lodem zanim wyszedłem ze strefy mety. Gorąc i odwodnienie były dla mnie największym problemem TransGranCanarii.

Epilog

Jeśli decydujesz się zacząć sezon od tego wyścigu, to pamiętaj że będziesz musiał po nim porządnie odpocząć i marzec wypadnie z harmonogramu. Więc nie ma co rzucać się na mocne wyścigi w kwietniu czy maju (wg mnie warto odpuścić np. Niepokornego Mnicha, Kierat, Bieg Rzeźnika). Warto w takiej sytuacji podzielić sezon na dwie części – tę pierwszą zimową zakończoną Gran Canarią, oraz drugą – wakacyjno-jesienną. Inaczej można łatwo się posypać.

Na mecie. Fot. Materiały organizatora

Na mecie. Fot. Materiały organizatora


Na Transgrancanarię warto pojechać bo…

To świetny sposób na zapobieganie zimowej depresji.

Bo można wybrać się na wyścig z całą rodziną.

Bo jest wiele dystansów.

Bo to bardzo ładne miejsce na urlop.

Bo można zobaczyć najszybszych zawodników świata.


A informacje na temat tegorocznej edycji znajdziesz na stronie organizatora: transgrancanaria.net.

O Autorze

Biegacz, ultramaratończyk, zawodnik rajdów przygodowych. Przez lata zastępca redaktora naczelnego magazynu Bieganie. Współautor książki "Szczęśliwi biegają ULTRA:, promotor biegania ultra, organizator imprez (m. in. Chudego Wawrzyńca, Monte Kazury i Wilczych Groni). Jako pierwszy Polak pokonał słynną angielską Bob Graham Round, był w pierwszej 50. na Marathon Des Sables, zajął wysokie miejsce w UTMB. Wielokrotny zwycięzca Kieratu - setki na orientację.

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany