[size=x-large]Ahoj przygodo!
[b]Tor des Geants 2011[/size][/b]
Aktualizujemy chip i po chwili jesteśmy wśród innych głodnych i żądnych wrażeń w strefie startu tuż przy kościele w Courmayeur. Nie mam pulsometru ale tętno to mam chyba ze 180, po Tomku widać, że u niego jest podobnie. Pozostało kilkanaście minut do godziny 10.00. Powoli dociera do nas, że za chwilę rozpocznie się coś, czego nie jesteśmy w stanie sobie za bardzo wyobrazić, coś na co czekaliśmy wiele miesięcy, co ciągle siedziało gdzieś tam w głowie, a teraz jesteśmy w tym wielkim kolorowym cyrku, który za chwilę ruszy na 332,5 km trasę wokół doliny Aosty. Krótkie przemówienia, powitanie uczestników przez Ulricha i Annemarie Gross, ubiegłorocznych zwycięzców, odliczanie i ruszamy wśród dźwięku dzwonków, oklasków, krzyków, chyba z pół Courmayeur wyszło na ulicę by pożegnać prawie 500 śmiałków, którzy ruszyli na trasę 1 sektora, gdzie przyjdzie im pokonać 48 km do pierwszej bazy w Valgrisenche. Na początek od razu podejście na Col Arp ( 2571 m npm ). Idziemy w ciągłej euforii kilkusetosobowym tramwaju, wokół coraz piękniejsze widoki oraz pasące się konie, które towarzyszą nam, aż do przełęczy. Pierwszy etap chcemy pokonać spokojnie, żeby nie przegiąć, zbiegamy powoli i krótkim krokiem, jeszcze zdążymy się zmęczyć. Żeby trochę ulżyć zawodnikom organizator przygotował co kilka kilometrów punkty żywieniowe, gdzie były same rarytasy. Zajadamy się serami, mochetą ( rodzaj wędzonej szynki ), do tego ciasta, owoce, piwo. W zasadzie to chciałoby się dłużej posiedzieć na punktach, zwłaszcza tych z ładnymi widokami i po prostu się poobijać :-).
Napieramy jednak dalej. Po zmroku docieramy do pierwszej z baz, trochę przemoknięci, gdyż od 1,5 h pada, doznania akustyczne uzupełniają coraz bliższe wyładowania atmosferyczne. Podczas całej imprezy zaplanowano 6 baz, gdzie jest dostęp do naszych depozytów, jest dużo więcej jedzenia niż na punktach, są łóżka, prysznice. Planujemy 4 godziny snu, zanim wyruszymy na najdłuższy 53 km odcinek do Cogne. Niestety rzeczywistość weryfikuje nasze plany, ja trochę drzemię, Tomek nie śpi wcale. Makaroni nie pozwalają na spokojny odpoczynek. Widać nie są jeszcze zmęczeni, dlatego są tacy głośni. Na odprawie organizator wspominał, że będziemy wszyscy na trasie mówić jednym językiem, póki co dobrze że nie rozumieją naszego języka. Decydujemy się wyjść o północy, bo ze snu i tak nici. Przed nami bardzo trudny etap, będziemy na dwóch najwyższych przełęczach w całym wyścigu. Dwie pierwsze udaje nam się zaliczyć w nocy, deszcz ciągle pada, ale dzięki temu jest chłodno i idzie się całkiem przyjemnie. Jak wyszło słońce przestało być taki miło, grzeje jak cholera, do tego przed nami najwyższa przełęcz Col Loson ( prawie 3300 m ), zero wiatru, w środku czuję się jak woda wrząca w czajniku. Widzę, że Tomek też się podobnie męczy. Napotkani turyści dopingują nas forza, forza, na chwilę to pomaga. W końcu zdobywamy przełęcz i czeka nas 12 km w dół do Cogne, perspektywa schodzenia palącym słońcu nie bardzo mi się podoba. Im niżej tym robi się cieplej. Trochę jesteśmy zmęczeni, decydujemy się, że trzeba będzie się przespać po dotarciu do bazy, bo w tym stanie dalej nie pociągniemy.
Tomek idzie spać, ja idę jeszcze na masaż, może po tym będzie się trochę lepiej napierać. Zasypiam na stole. Miła pani budzi mnie po kilkunastu minutach, że to już koniec. Z niechęcią przenoszę się na łóżko. Po godzinie snu wyruszamy dalej. Etap wydaje się całkiem prosty, 46 km z czego 30 km to droga w dół do najniższej bazy podczas TDG w Donnas ( 330 m npm ). Tylko jedno duże podejście, a później w dół do mety. Bułka z masłem. O tym jak bardzo się myliłem przekonaliśmy się kilka godzin później. Ruszamy wraz z Francuzem Laurent’em i Finem Janne. Ukończyli w zeszłym roku, teraz chcą poprawić czas, do tego Janne był na podium w tegorocznym PTL podczas UTMB dwa tygodnie wcześniej. Idziemy dłuższą chwile razem, rozmawiamy o trasie, o tym co czeka nas dalej, narzekamy na zjadaczy sera i spaghetti. Widać nie tylko nam zaszli za skórę. Chłopaki później odskakują, my swoim tempem idziemy w stronę schroniska Rif Sogne. Jest noc, temperatura bardzo przyjemna, gwiazdy pięknie świecą. Docieramy do schroniska, według nas to zdecydowany numer jeden, jeśli chodzi o punkty na dotychczasowej trasie. Klimatyczny wystrój, jedzenie pięknie podane, do tego bardziej urozmaicone niż zwykle, zajadamy pyszną zupę, pijemy wino, aż nie chce się stąd wychodzić. Żal opuszczać takie fajne miejsce, ale przed nami jeszcze kawał drogi do Donnas. Przełęcz zdobywamy szybko, po czym zbiegamy w dół. Mijamy dwa schroniska, szeroka, trochę kamienista szutrówka, wokół góry oświetlone przez księżyc. Czujemy się jak w bajce.
Czuję jednak, że coś mnie wyrywa z tej bajki. Każde dotknięcie ziemi wywołuje coraz większy ból w prawym kolanie. Do tego nawierzchnia robi się beznadziejna, mnóstwo nierównych kamieni, korzeni, do tego wąska ścieżka przez las i zero widoków. Próbuję się chwilę porozciągać, ale nawet to przychodzi z trudem. Przypomina mi się ubiegłoroczny Adventure Trophy, gdzie ból w tej samej okolicy wyeliminował mnie z imprezy i startów na kilka miesięcy. Nie chcę, żeby to się powtórzyło, nie w tym momencie! Jeszcze tyle trasy przed nami, tyle świetnych widoków. Coraz częściej dociera do mnie, że to może być niestety już koniec. Jestem wkurzony i bezsilny, biorę 2 tabletki przeciwbólowe, na chwilę chyba pomaga, albo tak przynajmniej chcę żeby mi się wydawało. Zejście dłuży się niemiłosiernie, noga boli, nastrój fatalny, u Tomka trochę lepiej, ale też bez rewelacji. Boli go kolano, bo wcześniej wyrżnął i teraz trochę mu spuchło. Przed świtem, zmęczeni, docieramy do Donnas. Idziemy spać na 3 godziny. Może sen pomoże chociaż trochę na nasze dolegliwości. Budzę się, przeciągam, zginam nogę i nie czuję bólu. Omal z łóżka nie spadłem wtedy z radości. Tomkowi sen też posłużył bo czuje się lepiej i kolano mniej dokazuje. Pakujemy się i ruszamy na najtrudniejszy, jak się później okazało sektor. Na sam początek wychodzimy z Donnas z 330 m na ponad 2200 m. O tym, że słońce pali kolejny dzień, nawet już nie wspominam. Idziemy noga z nogą, byle się za bardzo nie zmęczyć w tym upale.
Ale dzień mija przyjemnie, zrobiliśmy sporo przewyższeń, ale niewiele odległości. Ściemnia się a my jesteśmy dopiero na podejściu pod Col Marmontana. O ile pod górę idzie się nie najgorzej, to w dół kiepsko, bardzo nierówna nawierzchnia, mnóstwo luźnych kamieni powoduje, że poruszamy w dół się z średnią prędkością rzędu 2 km / h. To będzie długa i trudna noc. Co więcej u mnie ponownie odzywa się kolano, ale tym razem wiem, że jak się prześpię to ból ustąpi. W dodatku Tomek łamie kijek i rani drugie kolano. Od tej pory jedno kolano służy mu do podchodzenia a drugie do zbiegów. Jesteśmy bardzo zmęczeni, senni, poruszamy się bardzo wolno, co chwilę zataczając się i potykając o kamienie i korzenie. Decydujemy , że dojdziemy do Niel i prześpimy się 2 h ( na punktach można było pozostać max 2 godziny, w bazach aż do limitu ) Ale dotarcie do Niel, wcale nie jest proste. Idziemy góra, dół, góra, dół, wysokość wcale nie chce spadać. W końcu kładziemy się w krzakach na pół godziny, bo w tym stanie to jeszcze zrobimy sobie krzywdę. Sen trochę pomógł, po godzinie docieramy do punktu, idziemy od razu do namiotu. Chwilę po nas przychodzą poznani wcześniej Janne i Laurent. Jeśli my wyglądamy tak jak oni, to nie jest dobrze. Ale nie chcę tego wiedzieć. Dwie godziny snu w zimnym namiocie trochę pomogły. O ile ja się czuję w miarę dobrze, o tyle Tomek nie bardzo. Kolano mu jeszcze bardziej spuchło, mówi że brakuje mu odpoczynku i będzie spał dłużej na 200 km w bazie w Gressoney i zobaczy co będzie z kolanem. Ja idę dalej.
Najbliższy etap prowadzi do Creatz, widoki coraz fajniejsze, na dzień dobry idę dolinką i gapię się na Monte Rosę. Ponadto zrobiło się trochę puściej na trasie, można nawet przez chwilę w spokoju podziwiać okolicę. Pod górę i po płaskim idzie mi się ok., w dół już nie, noga jest trochę sztywna, kolano nie zgina się tak jak powinno, ale w tej chwili wierzę, że nie będzie to przeszkodą w dotarciu do mety. Tomek wychodzi z Gressoney po 4 godzinach, mówi że czuje się lepiej i będzie szedł dalej, co zresztą słychać po głosie, że jest w dużo lepszej formie. Ulżyło mi bardzo, jak to usłyszałem. Przed 22.00 docieram do bazy, wraz z napotkanym po drodze sympatycznym Belgiem Claude’m, gość po 60 – tce, ale zasuwa, aż miło patrzeć. Do tego ja ani słowa po francusku, on nic po angielsku, ale mimo to rozmawia nam się bardzo miło. To chyba był ten jeden język, o którym wspominano na odprawie 🙂
Z Claude’m pokonam zresztą, jak się później okazało, jeszcze sporo kilometrów. Tymczasem w bazie chcę się wyspać. Obiecałem to swojemu organizmowi, że jak dojdzie do Cretaz to prześpi się 4 godziny, zje kolację, wypije wino i weźmie prysznic. Czymś trzeba było go przekupić, żeby tu dotrzeć 😉 W międzyczasie do bazy dociera też Tomek, też planuje spać kilka godzin. Ja wychodzę przed 4.00, do mety zostało już niecałe 100 km, odcinek z Cretaz do Ollomont to dla mnie absolutnie numer jeden na całej trasie. Większą cześć trasy spędza się na wysokości ponad 2000 m, wśród skał, jeziorek, kamiennych domków. Do tego trasa niezbyt trudna, bez bardzo stromych podejść i zbiegów. Jest pięknie, nawet słońce już tak bardzo nie przeszkadza. Po 22.00 docieram do ostatniej bazy, śpię godzinę i ruszam do mety, do której zostało tylko, albo aż 49 km. Tomek dociera do Ollomont o 1.00, śpi 1,5 h godziny i też rusza dalej. Jest w bardzo dobrym nastroju, widać, że odpoczynek dzień wcześniej bardzo mu się przydał.
Zresztą na ostatnim etapie Tomek wyprzedził ok. 40 osób. Był w stanie nawet biec w dół, co u mnie nie wchodziło już niestety w grę, Za to pod górę to miałem taki power jakbym dopiero co wyruszył ze statru.. Podejście na ostatnią przełęcz Col Malatra pokonuję bardzo sprawnie. Chyba bliskość mety sprawiła, że dostałem takiego przypływu energii. Ponadto wiedziałem, że jeśli mam kogoś jeszcze wyprzedzić, to tylko pod górę. Tomek nie miał na szczęście tego problemu i wyprzedzał, zarówno pod górę jak i w dół, majtając przy tym na wszystkie strony rzepką w napuchniętym kolanie. Na przełęczy z telefonu Rysiek śpiewa, że w życiu piękne są tylko chwile. O tak, ta chwila trwa u nas już prawie
5 dni. Myśl, że to wszystko niebawem się skończy powoduje u mnie lekkie uczucie smutku. Ostatnie 17 km bardzo się dłużyło, meta była coraz bliżej, ale wciąż jednak daleko. Do tego coś źle policzyłem i brakło mi jedzenia tuż po przekroczeniu ostatniej przełęczy, zrobiło mi się trochę niedobrze, może przez słońce, albo wspomniany wcześniej brak jedzenia. Ostatnie km to ciągłe spoglądanie na wysokościomierz, dlaczego te cyferki tak wolno się przesuwają! Od ostatniego schroniska Rif Bertone trasa idzie już ciągle w dół, zakręt, 50 m prostej i kolejny zakręt, i tak w kółko. Po jakimś czasie widać już pierwsze zabudowania w okolicy Courmayeur, w końcu kończy się ścieżka, jest asfalt, stoją samochody, to znak że nie może już być daleko. Zaczynam nawet lekko truchtać, ktoś mówi, że do mety już tylko kilometr, zaczynam już świętować, nawet bólu w nogach nie czuję, przebiegam przez uliczki Courmayeur, ludzie w knajpach, na ulicy biją brawo, dzwonią dzwonkami, wbiegam na czerwony dywan, jeszcze kilka metrów i przekraczam linię mety. Ktoś robi mi zdjęcia, ktoś podaje rękę, sam tego nie potrafię dobrze ogarnąć, jestem półprzytomny, ale niesamowicie szczęśliwy, dostaję piwo i próbuję ochłonąć. Udało się! Wszystkie trudności, ciężkie chwile udało się pokonać. Łzy same cisną się do oczu. Nie mogę uwierzyć, że to już koniec, koniec fantastycznej opowieści, bardzo pięknej, wymagającej, bolesnej, ale pełnej niesamowitych emocji, widoków, sympatycznych ludzi. Idę pod prysznic i na masaż, o tak nogi na to zasłużyły. 2,5 h godziny później na metę dociera Tomek. Jest równie szczęśliwy jak i ja. Wieczorem będziemy świętować. Przed startem dziennikarz zapytał mnie co to jest Tor des Geants, odpowiedziałem, że wielka przygoda i pewnie coś jeszcze. Teraz wiem, że TdG to niesamowita przygoda, ale i narkotyk, bo już chcemy tam wrócić.
[b]Nasze wyniki:[/b]
Konrad – 123:33:48, 79 miejsce
Tomek – 126:02:19, 103 miejsce
[b]Tor des Geants w liczbach:[/b]
330 km
24 000 m przewyższeń
150 godzin limit
1 200 wolontariuszy
476 uczestników z 22 krajów
45 lat średnia wieku
25 przełęczy powyżej 2000 m
[i]tekst: Konrad Ciuraszkiewicz,
zdjęcia: Tomasz Krawczyk i archiwum organizatorów TdG[/i]
Zostaw odpowiedź