Wielka Izerska Wyrypa w 2015 r. miała wszystko to, co może się podobać każdemu żądnemu namiastki prawdziwej przygody: przyroda, góry, przedzieranie się przez krzaczory, piękne widoki, no i mapa z kompasem.
Trasa zaplanowana była na 54 km. Mnie wyszło ok. 52 (jeśli wierzyć wyliczeniom specjalistów od endomondo), natomiast drugiemu na mecie udało się przebyć ok. 60, co najlepiej pokazuje mnogość wariantów. Widać, że formuła przyjęta przez organizatorów to istna łamigłówka, do rozwikłania której trzeba wziąć pod uwagę wiele czynników – nie tylko odległość między punktami, ale też ścieżki dojścia, różnice wysokości, czy rozmieszczenie punków żywieniowych. Nie muszę chyba dodawać, że wybór trasy zaliczania 26 punków był dowolny, co sprawiło, że wśród prawie stu uczestników zapewne trudno jest znaleźć dwa takie same kształty wyciętego w mapie listka. Moja trasa listka nie przypominała, no chyba że takiego zwiniętego i zniekształconego liścia zielonej herbaty zeżartego wcześniej i wyplutego przez stado gąsienic.
Loteria nawigacji
Były to prawdopodobnie najbardziej satysfakcjonujące zawody, w których przyszło mi startować i to nie dlatego, że jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności udało mi się wygrać, ale dlatego, że wszystko ułożyło się pod trasę idealnie. Na początek pogoda: akurat taka, żeby w komforcie biegać w samej koszulce, bez przegrzania, ale i bez chłodu na karku. Dalej teren: połączenie lasu z górami dawało dziką przyjemność. Jedyne co przeszkadzało, to fakt, że większość lasów stanowiły świerki wyrosłe głównie po masowym wymieraniu jakieś 35 lat temu. Drzewa były na tyle duże, że korciło wejść głębiej, ale na tyle małe, że każde ścinanie po wariantach było raczej loterią. A skoro przy tym jesteśmy – swoistą loterią był również wybór trasy. Nawet dziś siedząc nad mapą nie jestem w stanie powiedzieć, czy mój wybór był optymalny. Tu decydowały szczegóły, np. niechęć do ciągłych zmian wysokości (co oznaczało, że nie miałem ochoty schodzić 300 metrów do bliskiego punktu, bo do następnego musiałbym dymać pod górę jeszcze więcej).
Mapy otrzymaliśmy dopiero po krótkim podejściu ze startu (ok. 2 km pod górę). Przez chwilę czuliśmy się jak na starcie biegu górskiego. Czas spędzony na wymyślenie opcji trasy liczył się do czasu przejścia. To był mój trzeci bieg w tej formule, ale pierwszy raz musiałem się naprawdę nagłowić. Nie tylko zajęło to sporo czasu, ale raz przygotowaną trasę zmieniałem już w trakcie biegu. O wyborze odpowiednio krótkiego wariantu zdecydował również fakt, że chciałem zrobić zadanie specjalne (bieg na orientację na specjalnych mapach) na początku. Zwykle przyjmuję taką strategię, jeśli punkty można zaliczać w dowolnej kolejności i czasem to się opłaca. Tu dodatkowo, odkładanie go na koniec oznaczałoby, że musiałbym przebiec koło linii mety, gdy do mety jeszcze 10 km. Byłoby to zbyt korcące i mógłbym dać sobie już z tym spokój.
Pod górę i w dół
Choć wybór trasy był nawigacyjną loterią, to z odnajdywaniem punktów już tak trudno nie było. Dwa, może trzy znajdowały się w miejscach, do których trudno trafić, bez wyraźnych wskaźników topograficznych. Większość znajdowała się tuż przy ścieżkach, były najwyżej co ukryte w krzakach przed turystami. Za to trasa poprowadzona była znakomicie. Dzięki odpowiedniemu rozmieszczeniu punktów docieraliśmy do zimnych strumieni i wodospadów, biegliśmy dzikimi górskimi łąkami, łaziliśmy po krzakach i zbiegaliśmy stromymi ścieżkami po obluzowanych kamieniach.
Raz, na starym asfalcie wylanym lata temu do zwózki drewna, napotkałem grupę rowerzystów gramolących się pod górę. Próby ich wyprzedzenia były dość motywujące do ściągania czasu końcowego, a ich miny, gdy ich powoli mijałem – bezcenne.
Nie byłem jednak odpowiednio przygotowany do gór. Na mojej trasie samych podejść nazbierało się 2,5 km. Zbiegów było tyle samo. Szczególnie te drugie dały mi w kość, a dokładnie w staw, kolanowy konkretnie. Oba kolana, a jeszcze bardziej ścięgna je stabilizujące, na ostatnich zbiegach do mety, to była tragedia. Na stromych ścieżkach musiałem nawet przystawać, żeby choć na chwilę opanować ból, do tego wybierałem warianty, które były dłuższe, ale ograniczały stromość zbiegów. To zapewne nie była najmądrzejsza taktyka, ale czując siłę w nogach nie chciałem zwalniać tylko dlatego, że któreś ze ścięgien zaczynało protestować.
Tak czy inaczej góry okazały się najtrudniejszą przeszkodą. Jeszcze dwa dni po biegu czuję ból w mięśniach, o których istnieniu nie miałem wcześniej pojęcia.
Jeśli mam się pokusić o jakieś podsumowanie, to tegoroczna Wielka Izerska Wyrypa jest jedną z fajniejszych imprez na orientację, w których miałem okazję startować (choć moje doświadczenie ogranicza się głównie do Dolnego Śląska i najbliższej okolicy). Jedyne do czego mogę się przyczepić to brak miejsca do tworzenia fajnej atmosfery w bazie biegu. Ale to już niestety tradycja maratonów na orientację. Na przyszłość: wszystkim zdecydowanie polecam! A atmosferę może wypracujemy sami.
Napisał: Borys Bińkowski
Zostaw odpowiedź