Blond i czarna. Młodsza i trochę starsza. Ta, która ma wszystko poukładane i ta, która wiecznie czegoś szuka. Ta, która uwielbia upały i ta, której mózg lasuje się przy 30 stopniach. Jedna zasuwa byle dalej i szybciej, druga lubi poleżeć na trawie, żeby nacieszyć się przestrzenią. Młoda szuka wifi, starsza jest raczej offline. Blondyna ma kopyto na podjazdach, Czarna puszcza klamki na zjazdach. Oto ich opowieść.

Obie wymyśliłyśmy sobie, że przejedziemy Łuk Karpat Wschodnich. Ponad 1000 km na rowerach, po górach Ukrainy i Rumunii. Pomysł wydawał się szalony i trochę ściskał żołądek ale udało się! Po 13 dniach i 22 tys. metrów podjazdów przybiłyśmy sobie piątki i… trochę nie mogłyśmy uwierzyć, że to już koniec tej przygody.

Dziewczyna z rowerem

Miałam kiedyś kalendarz, taki zwykły do zapisywania notatek, różnych myśli i fragmentów książek. Na pierwszej stronie wkleiłam zdjęcie z rowerowej gazety z dziewczyną jeżdżącą w górach, na wypasionym rowerze. To był kalendarz z roku 2010. Obiecałam sobie wtedy, że kiedyś, po pierwsze – będę mieć taki rower, po drugie będę TAK jeździć na tym rowerze. Minęło 7 lat, a ja w końcu miałam sprzęt, o którym marzyłam przez tych kilka lat, a przed sobą górską wyprawę, która wydawała się być niezłym wyzwaniem.

Po „Rowerowej Koronie Gór Polski”, którą przejechałam w 2012 roku i kilku latach przerwy, miałam wielki apetyt na zrobienie czegoś podobnego tylko w nowym nieznanym dotąd miejscu, w większej dziczy, w górach, w których trzeba się będzie zmierzyć z logistyką, nawigacją, dystansem i adrenaliną jednocześnie. Padło na Łuk Karpat Wschodnich. Niesamowite pasmo górskie, które przyciąga wzrok na mapie Europy. Jeśli już raz tam spojrzysz to nie możesz przestać o tym myśleć. Jeśli dowiesz się później, że w tych górach nie ma schronisk ani turystów, to już umarł w butach, zaczniesz co jakiś czas budzić się z myślą, że musisz tam być.

Agnieszka Korpal

Przeżyć coś niezwykłego

Być może to ostatnie lata tych gór i regionów na Ukrainie i w Rumunii gdzie nie ma jeszcze hoteli, resortów narciarskich, a jedyni ludzie jakich spotkasz na szlaku to lokalni zbieracze jagód. Zimą zobaczyłam Bieszczady Ukraińskie z grzbietu naszych polskich Bieszczad. To było niesamowite. Morze gór przykrytych tylko śniegiem, nietkniętych, rozpostartych po horyzont. Przekonałam się na własne oczy, że tam kryje się coś niezwykłego, zobaczyłam jedynie namiastkę i wiedziałam, że chcę zobaczyć dużo, dużo więcej. Najlepiej całe te Karpaty od razu.

Ja zbierałam myśli i snułam plany, Zuza mniej więcej w tym czasie wzięła udział w wyścigu Transkontynentalnym Belgia – Turcja, którego nie udało jej się ukończyć głównie dlatego, że na placu boju została sama (jej teamowy partner Michał się wycofał). Wiedziałam, że czuje niedosyt i wiedziałam, że się zgodzi. Pomysł był trochę szalony, ona to wiedziała i ja to wiedziałam. Ale to jeszcze nie był dostateczny powód, żeby nie podjąć próby.

mapa_karpat

Pierwotny plan zakładał przejechanie całego łuku Karpat Wschodnich, od przełęczy Łupkowskiej w Polsce do Przełęczy Predeal w Rumunii. Niestety brak możliwości przekroczenia granicy polsko-ukraińskiej w górach pokrzyżował nasze plany i zdecydowałyśmy się na rozpoczęcie trasy zaraz na końcu tego pięknego, najdalej wysuniętego cypelka w Bieszczadach, tylko po drugiej stronie granicy. Zaczęłyśmy więc na Przełęczy Użockiej, skończyć miałyśmy na przełęczy Predeal w Rumunii, oddzielającej Karpaty Wschodnie od Południowych. Południowe Karpaty są tak ostre i trudne (Bucegi, Piatra Craiului i Fogarasze), że nie ma co się tam wybierać z rowerem.

Plany się wypiętrzają

Lista sprzętu rosła, najpierw w excelu, później w naszych domach. Na początku plan był prosty, bierzemy absolutne minimum plus malutki namiot, śpiwór i sprzęt do gotowania. Tak czy inaczej było to „kilka” kilogramów. Miały być sakwy, ja znalazłam świetną, wodoodporną, sakwę podsiodłową APIDURA, która ma 14 litrów (!) a do tego jest lekka i wodoodporna. Idealnie. Zuza planowała mieć podobną tylko na kierownicy. Ostatecznie na kilka dni przed wyjazdem okazało się, że mój kumpel Rafał chce jechać z nami na kilka dni i kręcić film z wyprawy, a na dalszą cześć zapowiedział się Mikołaj, który ukochał Rumunię. Dzięki temu część jak się później okazało niepotrzebnych rzeczy (spaliśmy u ludzi albo w pensjonatach i nie musieliśmy korzystać z namiotu i śpiwora) mogłyśmy zostawić w aucie, które kręciło się z Rafałem gdzieś po okolicy. Żeby dodać jeszcze trochę kolorytu, na dzień przed wyjazdem zadzwonił Piotrek z Warszawy, z krótką ale zwięzłą informacją, że dokładnie w tym samym czasie jedzie w góry na Ukrainę, również na rower i że fajnie byłoby się połączyć. No i pięknie, tak z damskiego duetu zrobiła się ekipa damsko-męska w składzie Zuza Madaj, Aga Korpal, Rafał Szewczyk i Piotrek Kłosowicz. W Rumunii zamiast Rafała i Piotrka w miasteczkach spotykałyśmy Mikołaja.

Zuzanna Madaj, Agnieszka Korpal i Piotr Kłosowicz. Fot. Piotr Kłosowicz

Zuzanna Madaj, Agnieszka Korpal i Piotr Kłosowicz. Fot. Piotr Kłosowicz

Jeszcze dobrze nie wyjechaliśmy z Polski, a już wyprawa zaczęła toczyć się własnym planem. Jeden dzień pitstopu na przegląd auta w Brzesku (podziękowania dla Panów policjantów z Biadolin Szlacheckich za to, że nie wysłali dokumentów od samochodu z powrotem do Poznania), drugi dzień pitstopu na powrót z granicy słowacko-ukraińskiej i załatwianie dokumentów, że moje auto to moje auto i że mój podpis to mój podpis i że z takim podpisem i moim autem mogę wjechać na Ukrainę. Absurd, ale na Ukrainie pieczątka to rzecz święta.

Z Mikołajem Barysznikowem-Kowalskim. Fot. Agnieszka Korpal

Z Mikołajem Barysznikowem-Kowalskim. Fot. Agnieszka Korpal

Kluczem do całości było zaplanowanie trasy przed wyjazdem i wgranie jej do obu GPS-ów. Gubienie szlaku w górach jest za bardzo bolesne, męczące, czasochłonne i deprymujące, żeby wrzucić to w „koszt” wyprawy. Zatrzymywanie się co kilkanaście kilometrów, żeby sprawdzić na mapie czy na pewno jedziemy w dobrym kierunku, też mogłoby odebrać fun z całej jazdy. Co nie znaczy, że nie miałyśmy papierowych map! Oczywiście, że miałyśmy. Obie lubimy wiedzieć gdzie jesteśmy, jakie góry mamy wokół siebie i jakie są warianty do wyboru w razie zmiany decyzji.

U szczęśliwych górali. Ukraina

Przejechaliśmy razem z Piotrkiem Kłosowiczem Bieszczady Wschodnie, z wjazdem na najwyższy szczyt Pikuj (1408 m n.p.m.), Połoninę Borżawę, Góry Świdowiec i Czarnohorę (z wejściem na najwyższy szczyt Ukrainy Hoverlę – 2008 m n.p.m. Ostatnie 200 metrów przewyższenia musieliśmy nieść rower na plecach).

Fot. Agnieszka Korpal

Fot. Agnieszka Korpal

To, co mnie urzekło to niesamowita przestrzeń i górskie widoki, które ciągną się aż za horyzont, wszędzie dookoła. Ma się wrażenie, że jest się w samym sercu Karpat. We wszystkich tych pasmach rozciągają się dziesiątki kilometrów połonin. Przepięknych, zielonych, mających w sobie spokój i harmonię. Po których jazda wprawia człowieka w stan radości i wolności, które ciężko opisać. Niby każde pasmo jest podobne, a jednak zupełnie inne, nawet zieleń się od siebie różni. Polskie Bieszczady mają łącznie kilkanaście kilometrów połonin i fakt są przepiękne, ale teraz wyobraźcie sobie, że tam jest ich nie wiem nawet ile razy więcej i rozciągają się z różnych stron. To po prostu trzeba zobaczyć i poczuć na własnej skórze. W chwilach zatrzymania i łapania w pamięci pojedynczych obrazów chyba trochę nie mogłam uwierzyć w to, że tam jestem, że właśnie spełnia się moje marzenie i właśnie tu i teraz jestem na szlaku, o którym myślałam i który wizualizowałam sobie przez wiele miesięcy. To tylko dodawało magii i mimo zmęczenia pozwalało się cieszyć z każdego kilometra.

Fot. Agnieszka Korpal

Fot. Agnieszka Korpal

Na Ukrainie urzekło mnie podejście lokalsów do gór. To były, jak sami mówili, „ich hory”. One dawały im miejsce do wypasu owiec i niezliczone ilości jagód. Zbieracze najczęściej chodzili w grupkach, z wielkimi starymi, brązowymi plecakami i torbami. Mężczyźni, młodzież, starsze babcie i młode kobiety, wszyscy umorusani w fiolecie. Czasem na górę zawoziły ich wielkie ukraińskie ciężarówki, które, o dziwo, można było spotkać nawet na wysokości 1600-1700 metrów. Niektórzy zbierali, inni długo leżeli na trawie i odpoczywali, patrząc na widoki, które pewnie były dla nich codziennością, a mimo to zdają się nadal uwielbiać na nie patrzeć. Nigdy nie widziałam, żeby w polskich górach ludzie z wiosek spędzali tyle czasu na szlakach. Zazwyczaj rozmowy kończą się tak: „A po co tam leziesz, jak tam nic nie ma”,

albo:

– Na Babią Górę to którym szlakiem najszybciej?

– A to ja nie wiem…

Fot. Agnieszka Korpal

Fot. Agnieszka Korpal

Zaskakujące było to, że 90 % szlaków było przejezdnych dla roweru, dosłownie kilka razy w każdym paśmie musieliśmy podprowadzać rower (głównie na  stromych podjazdach). Niektóre podjazdy były mozolne, serpentyny ciągnęły się w nieskończoność, ale kiedy już było się na grzbiecie można było czerpać czystą przyjemność z jazdy, cieszyć się widokami i długimi, szybkimi zjazdami.

Często zastanawiałam się jak to jest możliwe, że człowiek na tych podjazdach tak bardzo się męczy, wylewa siódme poty, czasem przeklina pod nosem, czasem uroni nawet jakąś łezkę ze zmęczenia, a jak już jest na szycie nagle o wszystkim zapomina. Wszystko mija jak ręką odjął. Jeszcze 10 sekund wcześniej mógłby ducha wyzionąć, a teraz jaki chojrak i jak się cieszy! Zero zmęczenia, tylko uśmiech i widoki dookoła. Jak boga kocham nigdy nie przestanie mnie to dziwić, choć przerabiałam to już na sobie dziesiątki razy.

Fot. Zuzanna Madaj

Fot. Zuzanna Madaj

W krainie niedźwiedzi. Rumunia

Jadąc do Rumunii musieliśmy wyjechać z gór, po to aby dostać się na przejście graniczne Ukraina – Rumunia w Syhocie Marmoraskim. Następnym punktem miały być Góry Rodniańskie, które okazały się być za trudne dla rowerów. Po wycofie i nadrobieniu ponad 2 tys. metrów przewyższeń tylko po to, żeby znaleźć się z powrotem praktycznie w tym samym miejscy, w którym byłyśmy dzień wcześniej przyszedł czas na kolejne góry. Rumunia od samego początku zaskoczyła nas niezgodnością map z rzeczywistością. Zaczęłyśmy przyzwyczajać się, że warianty mogą się różnić względem planowych. To, że na naszych trackach i mapie była droga wcale nie znaczyło, że ona faktycznie tam jest. Kilka razy musiałyśmy pchać rower przez las, czasem bardzo gęsty. Największy stres i niepewność ogarnęły nas w południowej części łuku Karpat, tam gdzie nie miałyśmy papierowych map (nie udało się ich dostać) i gdzie szlaki zupełnie nie zgadzały się z rzeczywistością, a w myślach kłębiły się tylko myśli o niedźwiedziach, których w tym rejonie jest najwięcej w całej Europie. Statystyki mówią, że w całej Rumunii, głównie właśnie w Karpatach jest ich około 6 tys., czyli 80% populacji wszystkich niedźwiedzi w całej Europie. Dla porównania w Polsce jest ich około 150-200 osobników. To oznaczało, że na 1 km kwadratowy lasów przypadał jeden niedźwiedź.

Fot. Zuzanna Madaj

Fot. Zuzanna Madaj

Karpaty Rumuńskie są różnorodne, czasem to wapienne skały, czasem gołe grzbiety, czasem zalesione, tajemnicze, snujące się po horyzont góry, spokojnie doliny ze starymi chatami pasterskimi albo po prostu miejsca do życia, uprawiania rolnictwa albo wypasu owiec. Podobnie jak dla Ukraińców, dla Rumunów to po prostu życiodajna ziemia, z której czerpią tam, gdzie tylko to możliwe.

Fot. Agnieszka Korpal

Fot. Agnieszka Korpal

Zdarza się, że przez przypadek trafi się do dziupli włosko-romańskiej mafii, co i nam się przydarzyło. Szef wszystkich szefów był na tyle miły, że pomógł nam w naprawie roweru (miałam problem ze sterami). Po dwóch godzinach walki z rowerem, lekko wstawiony Ojciec Chrzestny który siedział 5 metrów od nas, podszedł i z głębokim spokojem zapytał:

– Czy wy tu macie jakiś problem?

I prawdę mówiąc swoim walnięciem w rurę z siłą, której nie chciałam poznawać, trochę uratował mi skórę.  A już myślałam o przesiadce na rower Mikołaja i szukałam w głowie normalnych butów, a nie SPD-ów (Mikołaj miał normalne pedały).

Fot. Agnieszka Korpal

Fot. Agnieszka Korpal

Gdy zjeżdżałyśmy do jakiejś miejscowości z gór, w których nie było absolutnie nikogo, i w których pewnie raz na pięć lat można spotkać turystę, widziałyśmy w oczach ludzi jeden wielki znak zapytania: „Skąd one się tu wzięły do licha…?”. Nie zapomnę momentów, w których witałam się z pasterzami jednym, zwyczajnym, przyjacielskim ruchem ręki. Oni byli u siebie, mieli zmęczone, opalone twarze, zakurzone portki i spokojne leniwe ruchy, my twarze zasłonięte kaskiem, kolorowe rowery i ciuchy, byłyśmy tam tylko przelotem, ale nie przeszkadzało to żeby pozdrowić się wzajemnie choćby na ten krótki moment.

Fot. Agnieszka Korpal

Fot. Agnieszka Korpal

Rumunia końmi stoi i było to widać każdego dnia. Konie w każdej miejscowości prowadzą wozy z ludźmi, pracują na roli, pasą się na pastwiskach w górach, stoją na środku drogi krajowej. Są nieodłącznym, przyjemnym elementem krajobrazu.
Co innego z psami pasterskimi, które potrafią nieźle uprzykrzyć życie. Przyznaję, że zlekceważyłam relacje innych ludzi dotyczące ataków zajadłych psów pasterskich w tamtych rejonach. To prawda, ich głównym zadaniem jest ochrona owiec przed zagrożeniem, głównie niedźwiedziami, ale ty jesteś potencjalnym zagrożeniem więc trzeba cię atakować. Atakować na poważnie, nie żeby tam trochę przestraszyć. One chcą cię unicestwić. Te psy miały w sobie taką agresję i zaciętość jakiej nigdy wcześniej nie widziałam u żadnego zwierzęcia. Rady są dwie: nie zbliżać się do owiec i obchodzić stado dużym łukiem, albo bardzo szybko pedałować 😉

Fot. Agnieszka Korpal

Fot. Agnieszka Korpal

13 dni kobiecej przygody

Z każdym dniem coraz bardziej niesamowity był dla mnie łączny dystans i ilość przewyższeń, które udało się pokonać. Dziennie pokonywałyśmy od 60 do 120 km, i pokonywałyśmy od 1500 do ponad 3000 metrów przewyższeń. Jeździłyśmy 7-10 godzin dziennie. Codziennie nakładało się zmęczenie, ból nóg, odwodnienie i brak mikroelementów. Wszystko to powodowało, że pod koniec każdy kolejny podjazd wydawał się trudniejszy, dłuższy i jeszcze bardziej męczący. Ale każda z nas miała już chyba wtedy wizję końca i tego, że faktycznie to wszystko może się udać. Wtedy te wszystkie negatywne myśli i fizyczny ból schodzą na drugi plan. Choć obie pod koniec przyznałyśmy, że każdego dnia zaczynałyśmy dzień z taką samą niewiadomą w głowie i świadomością, że wszystko jeszcze może się wydarzyć i że dopóki nie będziemy na ostatniej prostej, nie można cieszyć się z osiągniętego celu. Ostatniego dnia, rozpoczęłyśmy wyjątkowo wcześnie, w obawie przed burzą, która podobnie jak dzień wcześniej miała nas złapać w górach. W południe byłyśmy już na przełęczy Predeal, czyli na końcu naszej trasy. Ostatni dzień nie był wymagający i chyba niosło nas jak na skrzydłach, bo ani nie byłyśmy padnięte jak we wszystkie poprzednie dni, ani brudne, ani głodne, ani śmierdzące… Aż trudno było uwierzyć, że to już koniec. Przejechałyśmy 1077 km, w tym 22 000 metrów podjazdów, w 13 dni. To była przepiękna, górska, kobieca przygoda.

Fot. Archiwum projektu

Fot. Archiwum projektu

Po powrocie ciężko było ogarnąć wszystko to co się wydarzyło po drodze. Każdy dzień był inny. Inne góry, różne szlaki, mozolne podjazdy i kilometry świetnych, czasem trudnych zjazdów. Podróż rowerem to zupełnie inny rodzaj przeżywania nowych miejsc. Wszystko jest tak blisko, tuż obok ciebie, na wyciągnięcie ręki. Przewijające się przez pamięć obrazki niezliczonych widoków, niewielkich miejscowości, oswojonych zwierząt, zbieraczy jagód, samochodów na szczytach gór, pasterzy i normalnych ludzi w wioskach. Przypominały mi się nasze noclegi gdzieś u ludzi albo w motelach albo w przerażających starych „hotelach”. Śmiałam się na wspomnienia wspólnych żartów z chłopakami albo próbowałam zapamiętać nazwy szczytów czy ulubionych wiosek na Ukrainie. Nawet teraz kiedy to piszę, po dwóch tygodniach od wyprawy, nie wiem czy jeszcze to wszystko do mnie dotarło.

Fot. Agnieszka Korpal

Fot. Agnieszka Korpal

Strach do kieszeni

Przed samym wyjazdem przeczytałam w książce Mariusza Szczygła pt. „Projekt Prawda”:

– Po co tam jedziesz..?
– Może tam dowiem się czegoś, czego nie wiem.

Ja teraz wiem, że czasem warto schować strach do kieszeni. Wcześniej niby też to wiedziałam, ale ta wyprawa mnie tylko w tym utwierdziła. Że jeśli się czegoś boisz, to dobrze. To znaczy, że gra jest warta świeczki. Za tym strachem kryją się niesamowite przeżycia i wspomnienia. Chwile i emocje, które zostaną z tobą na zawsze, choćby okradli cię z całego dobytku i wywieźli na Syberię. Oczywiście, że jest trudno, oczywiście że będzie bolało i wcale nie jest oczywiste, że ci się uda, ale samo podjęcie pierwszego kroku i przezwyciężenie tego strachu jest już wielką wartością, która uczy cię wiele o samym sobie i o innych. Dodaje pewności siebie i pozwala spojrzeć na świat z większym dystansem.

Fot. Agnieszka Korpal

Fot. Agnieszka Korpal

Wiem też, że każdy z nas ma inne światy. Pasterz z malutką chatką w górskim i pięknym pustkowiu ma swój świat, rowerzysta na wyprawie z celem w głowie, i Ty tutaj z różnymi ambicjami, siedzący w ciepłym pomieszczeniu w centrum dużego miasta masz swój świat. I każdy z tych światów jest dobry. A jak te światy się czasem łączą to wychodzi z tego naprawdę niezapomniane doświadczenie.

Podziękowania dla: Poco Loco, firmy Arctery’x, Polar, Camel & More oraz sklepu Eurobike.

Wyprawa w składzie Zuza Madaj i Aga Korpal przy pomocy Rafała Szewczyka, Piotrka Kłosowicza i Mikołaja Kowalskiego-Barysznikowa przeszła do historii.

Fot. Archiwum projektu

Fot. Archiwum projektu

2 komentarze

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany