[size=x-large][b]Podróż do korzeni[/b][/size]
[size=large]Ferrino Extreme-Marathon. Trasa Expedition[/size]
Zespół Brubeck/napieraj.pl wystąpił w składzie: Maciek Tracz, Iza Cieluch, Hubert Puka, Krzysiek Dołęgowski
[size=x-small]Zwycięski team – Trawers (Ukraina) na trekkingu[/size]
W styczniu gruchnęła wieść. Jest na Ukrainie rajd! 350km! W najwyższych partiach Karpatów! Częściowo w śniegu, częściowo w błocie. 4 dni! I do tego z wpisowym naprawdę niskim.
Nie było nad czym się zastanawiać. Zajechaliśmy do Worohty, posłuchaliśmy odprawy, przygotowaliśmy przepaki i…
[b]Ruszyliśmy[/b]
Zaczęło się mocno. Od prologu podczas którego trzeba było wykonać dwa biegi na orientację i dwa zadania specjalne. Już na pierwszych kilometrach widać było, że lekko nie będzie. Zwalone drzewa z wystającymi badylami i pojawiające się tu i ówdzie strumienie szybko zostawiły ślady na naszych nogach. W dodatku nikogo z miejscowych to specjalnie nie dziwiło. Wyglądali wręcz na zadowolonych. Może po prostu wiedzieli co jest dalej. My nie wiedzieliśmy, ale z tych kozackich uśmiechów zaczynaliśmy się domyślać.
[size=x-small]Mniejsza z dwóch rozsypujących się skoczni na których odbywały się zadania linowe w czasie prologów[/size]
Zadania linowe w sumie nie były trudne, ale wymagały zdecydowania. Dla alpinistycznych debiutantów to czy obok stoi instruktor i patrzy czy dobrze wykonują przepinkę w zwisie 20 metrów nad ziemią to sprawa dość istotna. Iza nie miała tęgiej miny, gdy wisiała pod skocznią narciarską. Jednak po chwili przepięła się i zjechała. Na linie zostawiła jednak przyrząd zaciskowy, który następny zawodnik musiał zdjąć. Ot taki mały żarcik spowodowany nerwówką tuż po starcie.
Trochę zaczęliśmy się niepokoić, gdy okazało się że już pierwsze godziny robimy znacznie wolniej niż zakładał organizator. Najciekawsze rzeczy miały się dopiero zacząć.
Szybko zebraliśmy sprzęt po prologu i ruszyliśmy rowerami. Woda kapiąca z góry nie robiła na nas wrażenia. Padało w Czarnohorze już 3 dzień. Gorzej z tą lecącą spod kół. Nie wziąłem okularów i wkrótce poczułem w oczach pierwsze denerwujące ziarenka piasku. Chwilami jechałem zupełnie na ślepo gdy grudy błota latały naokoło.
Pierwszy odcinek trekkingu miał nas wprowadzić na Howerlę czyli ukraiński najwyższy szczyt. Organizator zdecydował się jednak na skrót trasy gdyż w górze panowało zagrożenie lawinowe spowodowane świeżym opadem (ot taki bonusik na początku maja). Na podejściu ze zdumieniem oglądaliśmy gołe łydki teamu przed nami. Twardziele zasuwali w krótkich spodenkach po śniegu, nie przejmując się, że temperatura oscyluje w okolicach 12-15°C. Na zjazd rowerowy naciągnęli na siebie foliowe worki na śmieci! Kurde! Przegięcie! Hubert wspominał coś o tym, że miejscowi mają mniejszy budżet na sprzęt, ale długie gacie na imprezę 4 dniową to chyba każdy znajdzie w szafie. Ja bym wskoczył choćby w spodnie od komunii byleby tylko nie śmigać z zimnymi kolanami.
[size=x-small]Podejście pod Howerlę[/size]
Podejście okazało się całkiem przyjemne. Przed nami kuśtykała Magda Łączak startująca w barwach Deuter Adventura. Wspierała się na kijkach by odciążyć nieco nogę skręconą w czasie upadku na zadaniu specjalnym. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że ta opuchnięta noga w dobę później stanie się przyczyną rezygnacji zespołu z walki na trasie. Póki co Magda posykując z bólu posuwała się do góry w kierunku poręczówek zamocowanych na stromych odcinkach powyżej granicy lasu.
[b]Zboczeniec i Tommy Lee Jones[/b]
Przez chwilę nawet widzieliśmy słońce. Dawało nadzieję na poprawę pogody i radosne napieranie w dalszej części rajdu.
Wróciliśmy do rowerów. Ponieważ w tym miejscu nie było przepaku, wyrzuciłem stare buty biegowe. Przechowywałem je od roku mimo, że miały już sporo dziur. Czekały na taki właśnie rajd, kiedy po skończonym etapie będzie można je po prostu cisnąć do kosza i nie wozić przez kilkanaście godzin na rowerze.
Na dole deszcz padał w najlepsze. Droga asfaltowa… nie rozpieszczała. Wciąż była gładka jak gęba Tommy Lee jonesa i opluwała nas brązową mazią. Całe szczęście, że miałem mapnik na kierownicy. To naprawdę dobry błotnik. Tylko spodnie dawno straciły swój elegancki czarny kolor i powoli zmieniały w brunatny kamuflaż maskujący nasze sylwetki w dżdżystej scenerii.
[size=x-small]To ciągle jeszcze asfalt…[/size]
[b]Było fajnie… do zakrętu[/b]
To co zobaczyliśmy za zakrętem wyglądało jak erotyczny sen maniaka zapasów w błocie. Droga, zaznaczona na mapie jako szlak nadawała się jedynie dla pojazdów gąsienicowych, a one ostatnio chętnie z niej korzystały. Ktoś z poczuciem humoru narysował na szlaków kilka mostków. W praktyce rzeka i droga zespoliły się w jedno. Woda płynąca usuwała błoto i pozwalała powoli jechać pod górę. Nie należało jedynie pakować się w nurt. Tam koła więzły między sporymi kamieniami.
Maciek skakał z brzegu na brzeg, próbując jak najrzadziej zmieniać wodę w butach. Hubert parł naprzód, a Iza obojętna na wszystko brodziła w błocie i rzece, nie przejmując się już niczym. Będzie miała dziewczyna co wspominać!
Im wyżej tym robiło się ciekawiej, wkrótce uciekliśmy z doliny na stok. Tam okazało się, że nie znaliśmy jeszcze całego repertuaru snów błotnolubnego zboczeńca. Buty znikły nam głęboko pod powierzchnią, a my mlaskaliśmy ochoczo wyciągając stopy i przekładając je miarowo do kolejnej porcji mazi. A wszystko to na obszarze niespełna trzech kilometrów. Gdy wreszcie droga znikła (choć według mapy prowadziła do samego grzbietu), trzeba było przesiąść się na czesanie lasu. Pod górę z rowerami na plecach. Jak na najlepszych odcinkach polskiego Adventure Trophy. Z twarzą tuż przy powierzchni mokrego mchu. Hacząc kierownicą o pnie i krzaki, klucząc między zwalonymi drzewami i wspinając po głazach. Iza od początku lekko trzepnięta przeziębieniem teraz słabła z minuty na minutę. Nie była w stanie nieść roweru, więc co chwila któryś z chłopaków zbiegał na dół by jej pomóc. Sapała i używała coraz ciekawszych słów, których nie powstydziliby się miejscowi drwale. Posuwaliśmy się baaaardzo powoli. W końcu jednak osiągnęliśmy grzbiet i zaczęliśmy wreszcie zbliżać do PIERWSZEGO punktu na trasie rowerowej.
[b]Niepoprawni optymiści[/b]
Wydawało się, że najgorsze mamy za sobą. Nie zdołaliśmy ujechać dwóch kilometrów, kiedy krótkie podejście do trawersu jednego z grzbietów najeżyło się kamulcami przetykanymi warstwą śniegu. I tak aż do zmierzchu. Pchać, ciągnąć. Nieść. W duchu negocjowałem już kontrakt z diabłem – jak da mi teraz więcej siły by ciągnąć rower swój i Izy, obiecuję przez cały przyszły rok chodzić na siłownię i ćwiczyć mięśnie górnej części ciała. Nie słuchał rogaty skurczybyk! Milczał i śmiał się mi w oczy! A plecy naparzały, nadgarstki mdlały od wysiłku. Trzeba trenować przed rajdem! Szczerzył się złośliwie. Trzeba było sztangę przerzucać! Trzeba było wcześniej pobiegać po krzakach z rowerem! Nie chciało Ci się, to teraz męcz się cherlaku!
Więc męczyłem się. W międzyczasie wyszliśmy na kolejny grzbiet i szukaliśmy sensownej drogi zejścia do wioski. Wreszcie do wioski!
Pamiętając jak wyglądają miejscowe drogi, odrzuciłem myśl by się nich kurczowo trzymać. Gdy noc zapadła na dobre zaczęliśmy szukać połoniny, którą można by się bezpiecznie spuścić w dolinę. Śnieg pojawiał się łatami w zacienionych punktach. W jednej z takich pierzyn Hubert zanurkował aż po pas. Rower pomógł mu utrzymać się na powierzchni. Iza dreptała posłusznie, ale powoli gasła niczym czołówka na starych bateriach.
W końcu zdecydowaliśmy się na zejście bocznym grzbietem, za którym bieliła się na mapie rozległa polana. Póki co prowadziliśmy rowery po poduszce z miękkiego soczystego mchu. Czekaliśmy na polanę, trawę, światło, gładkie zejście, szliśmy, maszerowaliśmy i nic. Nic! Puta madre! Job Twoju Mać! Niczewo! Tylko coraz bardziej stromy stok. Kamienie, drzewa i jakieś 400 metrów przewyższenia w dół. W terenie, który nawet za dnia i bez rowerów omija się jak najszerszym łukiem. Raz po raz idąc pierwszy musiałem wybierać, które z rachitycznych drzewek łatwiej będzie wyrwać lub połamać by zrobić miejsce na szerokość kierownicy. Rower czepiał się pedałem, przerzutką, kołami i wszystkim co w nim wystające. Gałązki właziły między szprychy. Stanowił wielką rozdygotaną kupę żelastwa. W dodatku pod mchem kryły się głazy, a na nich sztywne rowerowe buty tańczyły niczym pijana ciotka na weselu. Celowo przestałem patrzeć na zegarek. Czułem się nieźle, choć zły i głodny. Niepokoił mnie głos Izy. Ze złości zmienił się w bezsilność i rozpacz. Widziałem jak kilka razy potykała się i waliła pod rower. Nie mogła sama wstać. W tym stanie trzeba było pomagać jej przeciągnąć te kilkanaście kilo ponad zwalonymi pniami. Nie podobało mi się, że przestała kląć. Mówiła cicho. Czasem krzyczała.
[b]Dno[/b]
W końcu wysypaliśmy się na dno doliny. Wprost na zjeżdżający drogą ukraiński zespół. Ich małe zmęczone oczy zrobiły się nagle wielkie jak u muchy plujki gdy zobaczyli czołówki spadające w dół z niemal pionowego zbocza. Pojechali przed siebie.
A droga? Jak to droga w Karpatach. Usiana była kamieniami. To tu to tam spływał nią strumień. Iza nie współpracowała już. Szła prowadząc rower. Nawet nie próbowała na niego wsiąść. I tak przez godzinę lub dwie, kiedy teren wreszcie się wypłaszczył, a wilgotna nocna mgła zmuszała do większego wysiłku w imię zachowania temperatury ciała.
Na kilka kilometrów przed przepakiem skontaktowaliśmy się z organizatorem i poinformowaliśmy go o rezygnacji. Wkrótce podjechał bus i zabrał Izę do bazy. Hubert, Maciek i ja zdecydowaliśmy się dojechać do przepaku, przespać do rana i spokojnie wrócić rowerami do bazy. Rajd dla nas się skończył. W takich warunkach zabrakło determinacji by przeć we trójkę poza klasyfikacją.
[size=x-small]Widoczek jakich sporo w Czarnohorze[/size]
Rankiem ruszyliśmy w drogę powrotną. Przepak okazał się oddalony od głównej bazy o 90km. Pogoda się poprawiła, więc wielogodzinna jazda stanowiła prawdziwą przyjemność. Nie forsowaliśmy tempa. Wypiliśmy po piwie pod sklepem, spróbowaliśmy miejscowego oscypka…
Następnego dnia postanowiliśmy jeszcze zaliczyć jeden odcinek pieszy. Mówię Wam: Był prześliczny. Z widokiem na główną grań Czarnohory, przechodził przez polany pełne krokusów. W dolinach zółciły się kaczeńce. Góry wiosną są niesamowite.
Ślad drugiego zespołu Deuter Adventura urwał się niewiele później. Zrezygnowali po 24 godzinach. Magda ze skręconą nogą nie mogła nawiązać walki z miejscowymi teamami.
[b]Wnioski i wrażenia[/b]
Na Ukrainie rajdowanie ma inny wymiar. Mniej w nim sportu. Więcej wyprawy i czystego hardkoru. Plecaki są wypełnione obowiązkowym sprzętem – uprzężami, linami i jedzeniem. Kask założony na początku rajdu, zdejmuje się dopiero na mecie (bo na każdym etapie są jakieś zadania specjalne). 30m liny nie stanowi ozdoby tylko prawdziwy element wyposażenia. W Polsce przyzwyczailiśmy się niestety do tego, że wiele z elementów, które organizator każe zabrać na trasę nigdy nie zostaje użyta (patrz 15m linki na BWC czy obowiązkowe śpiwory na tejże imprezie). Na Ferrino Extreme-Marathon jedno z zadań wspinaczkowych polegało po prostu na założeniu zjazdu do kasownika powieszonego w połowie ściany. Potem należało samodzielnie przepiąć się do wyjścia na przyrządach i wrócić do stanowiska. I tak cała czwórka, gdyż na Ukrainie karta startowa jest mocowana na stałe do nadgarstka. Nie ma kombinowania i czekania na kolegę 200m przed punktem. Opaska zabezpieczona nitem uniemożliwia odczepienie odcinka kontrolnego, w który wbija się zęby kasownika. Na punkcie żaden instruktor nie patrzy Ci na ręce. Zakładają, że skoro wybierasz się na rajd to wiesz jak korzystać ze szpeju. Nie traktują nas jak dzieci. Plecaki ważą sporo i często należy w nich mieć buty na następny etap lub kije trekkingowe. I należy na serio traktować zapisy regulaminu. Gdy zobaczyliśmy rzekę na której miał być spływ, zrozumieliśmy dlaczego organizator zalecał pianki… Dunajec przy Czarnym Czeremoszu wygląda jak leniwa zabagniona strużka.
Długą trasę ukończyły 4 z 19 zespołów. Mimo sporych skrótów poczynionych przez organizatorów, zwycięzcy wpadli na metę (a właściwie zjechali po 250m tyrolce) 10 godzin później niż pierwotnie planowano. Po drodze spali ledwie 20 minut, i wyrobili kolosalną przewagę nad pozostałymi teamami (które też do ułomków nie należały).
Ukraina przypomniała nam jak wyglądają korzenie rajdowania (patrz Salomon Trophy 2000, gdzie na 250km trasie był jeden mikroprzepak). Warto do nich wrócić, by nabrać dystansu do polskich imprez, w których słowo RACING coraz częściej przygniata ADVENTURE.
My na pewno pojawimy się na Extreme-Marathon raz jeszcze. Choćby po to by nie zmarnować doświadczenia.
Zostaw odpowiedź