[size=x-large][b]„Tylko dobrze zawiążcie buty, bo mogą wam pospadać”[/size][/b]
Wertepy 2009 – Trasa Profi mix
Staliśmy właśnie na skraju bagna. Za nami było już 20 godzin ścigania i ponad 150 kilometrów. Na kilkanaście kilometrów przed metą organizatorzy zafundowali nam kilkusetmetrową przeprawę przez bagno. Z rowerami. „Aha, i uważajcie, bo plecaki wam się pewnie zamoczą”. Nie było co się zastanawiać, po kilku krokach staliśmy po pas w lodowatej wodzie, starając się nie utopić rowerów w błocie.
Zabawa zaczęła się w sobotni poranek od trail runningu. W padającym deszczu pobiegliśmy wyznaczoną trasą leśnymi ścieżkami. Do tych 8 km podeszliśmy bardzo spokojnie, w myśl zasady, że jeszcze się w ten weekend napracujemy. Po godzinie (i trochę) przerwy nastąpił właściwy start zawodów. Kilkukilometrowy bieg na orientację, poza jednym „zapomnianym” punktem, nie przysporzył nam problemów. Gorzej, że zaraz po nim był 10 km etap rolkowy. Niby fajnie, tyle że ja nie jeżdżę na rolkach. To znaczy mam rolki, ale 2 dni przed startem na tak zwanym treningu wywróciłem się kilka razy na lewe udo, przez co wyglądało jakbym je nacierał śliwkami. Tak więc etap rolkowy przebiegłem. W sumie to nawet nie straciliśmy zbyt wiele czasu, wyprzedziło nas ledwie kilka ekip. Zaraz potem wsiedliśmy na kajak by opłynąć Ostrów Tumski. Z nurtem było nieźle, ale pod prąd już się nie dało – kajak znosiło we wszystkie strony, jak się człowiek zagapił, to i do tyłu. Idąc alejką wzdłuż Warty z kajakiem na ramionach sprawialiśmy chyba zabawne wrażenie. No ale nie my jedni. Tak więc „pływanie” na kajakach jakoś nas nie zachwyciło, zwłaszcza Marceliny, która strasznie się namęczyła taszcząc kajak. Dodatkowo – jak ta Warta cholernie śmierdzi! Z dużą przyjemnością odstawiliśmy naszą amfibię i pognaliśmy co sił na przepak.
Początek roweru to sama frajda – nawet za bardzo na mapę nie trzeba było patrzeć, w końcu byliśmy na swoim podwórku. Dosłownie kilka minut za nami jechał jeden z mixów On-Sightu, z którym ścieraliśmy się i tasowaliśmy na trasie z „pińćset” razy. No ale po kolei. W zasadzie cały odcinek rowerowy minął nam całkiem przyjemnie – ciekawa droga, fajne widoczki, po drodze zadania linowe jako przerywnik (tyrolka, most linowy i ścianka). Jeśli chodzi o nawigację to zrobiłem 2 błędy, które kosztowały nas koło 10-15 minut, nic fajnego.
Na przepaku rzuciliśmy rowery, dobraliśmy kalorii i picia, no i w drogę. Cały 25 km trekking oficjalnie uznaję za udany. Na początku nawet sporo truchtaliśmy, ale potem spotkaliśmy Napierajów z nieco pochorowanym Maćkiem na pokładzie, no i jakoś tak gadka szmatka, fajnie nam się szło razem i raczej o bieganiu nie było mowy. Trochę więc tylko było nudnawo na długich i prostych przelotach, ale trafialiśmy na punkty bez problemów, co w końcu ma znaczenie. Na przepak dotarłem dosyć zmarznięty – serducho pompowało dużo wolniej niż wcześniej, a ja w cienkich dwóch koszulkach przy zaledwie kilku stopniach pana Celsjusza i zimnym wiaterku. Na przepaku błyskawiczna dokładka ciuchów i batoników i „dziewiętnastka wychodzi”. Taaa, to „se wyszliśmy”. Okazało się, że w Marceliny kole tak jakby powietrza nie ma. Super! Tak więc Napieraje pognali dalej sami. A my? Cóż, całe szczęście, że była tam w miarę nagrzana budka, bo bym chyba zamarzł. W środku spotkaliśmy Galileos – długo prowadzili, ale Rafała ścięła jakaś grypa no i niestety game over. Przy ich dopingu starałem się jakoś rozgrzać skostniałe ręce. W końcu udało mi się wymienić dętkę, założyliśmy koło no i „dziewiętnastka wy…(przerwa) KU…!! (słowo powszechnie uznawane za obraźliwe)”. W jednym z moich kół też zeszło powietrze. No to z powrotem do budki i powtórka z rozrywki. W sumie straciliśmy małą godzinę, a gdy ruszaliśmy, na przepak wszedł „nasz” On-Sight.
Rowerem najpierw pomknęliśmy do Tuczna – wybraliśmy drogę szlakiem, żeby nie trzeba sprawdzać czy dobrze jedziemy; wreszcie mi się ciepło zrobiło… Dużo mniej fajny był odcinek specjalny wzdłuż jeziora – jakieś mokradła, dziury, chaszcze – no o co come on? Ale ok, przeżyliśmy. Gorzej poszło nam z następnym punktem, bo szukaliśmy go przy niewłaściwej dróżce… „Pilnie kupię nawigatora do zespołu”… Na przepak na tamie trafiliśmy na szczęście już bez problemów.
Przed nami był 10 kilometrowy trekking. No to co, 2 godziny to jakiś max, nie? Ano nie! Oj sporo się naszperaliśmy, a co się sarenki nasłuchały jak się wkurzałem na swoje błędy… Ale jak się potem okazało, inni nie byli lepsi…W którymś momencie byłem już pewien, że nas On-Sight wyciął o dobrą godzinę, ale nieco później znaleźliśmy Łasucha śpiącego na środku polanki, 100 metrów od punktu. Ostatecznie trekking skończyliśmy w 3 zespoły.
Z przepaku wyjechaliśmy raz–dwa i na szczęście jak po sznurku dotarliśmy do kolejnej strefy zmian, gdzie dostaliśmy mapki do RJnO. No i taką mapkę to ja rozumiem, każda dróżka zaznaczona, wszystko pasuje, miód malina. Nie było więc co wielce dumać, tylko jechać do mety.
Po drodze było jeszcze wspomniane na początku bagienko. Przez pierwsze 5 minut myślałem, że utopię w nim pomysłodawcę, ale potem uznałem to za całkiem zabawne (zabawne, ale nie koniecznie do powielania!). Marcelina chyba do końca chciała wszystkich za to pozabijać, tak coś wspominała…
Z racji tego, że On-Sight ścigał nas ambitnie jeszcze na bagienku, pognaliśmy z całych sił do mety. Udało nam się już nie pobłądzić, dzięki czemu zajęliśmy 3 miejsce w mixach. Tadam!
Wielkie dzięki dla całej ekipy Organizatorów. Jak widać, można zrobić ciekawą i niełatwą trasę, do tego pociętą wieloma etapami i przepakami, nawet w płaskim terenie 🙂
A zupka na mecie – pierwsza klasa!! 🙂
Tekst: Michał Unolt, akademiec.pl
Zdjęcia: www.silne-studio.pl
У меня сложилось впечатление, что она пытается похоронить меня под грудой "Химия Подготовка к централизованному тестированию…" слов и что-то скрыть.
Умер, прервал он мои рассуждения.
В следующее мгновение она показалась в дверях комнаты, увидела сцепившихся Римо и Санта-Клауса, и пронзительно вскрикнула.
Его крылья полыхнули синим, затем красным.
Ну, на самом деле это животные, сэр.
Правильно, подумал он, чувствуя, что ударяется о перила.
Zostaw odpowiedź