[b]mBank extreme Sielpia 2004[/b]
Jedyna impreza z elementami AR, na którą można się wybrać całą rodziną i nikt się nie nudzi, każdy znajdzie coś dla siebie.
Chciałem podzielić się swoimi wrażeniami i zachęcić do startu w przyszłym roku. Tak duże przedsięwzięcie trudno jest opisać w paru słowach, tym bardziej, że konkurencji było wiele. Ja startowałem w biegu terenowym na 40 km i na podstawie tego dystansu przedstawię swoje wrażenia.
Długo wahaliśmy się z Bratem czy wystartować w Sielpi, czy może w Rajdzie Orła rozgrywanym w tym samym czasie w Chrzanowie. Ostatecznie zwyciężył rozsądek (100km bieg na 2 tygodnie przed Maratonem Warszawskim to trochę za dużo) i wybraliśmy imprezę mBanku. Potraktowaliśmy ten start jako trening do poważniejszych zawodów AR i nie zawiedliśmy się. Trasa jaką przygotował Maciek Tracz była świetna, precyzyjnie ustawione PK, dużo wody, piękne przebieżne lasy itd. Zacznijmy jednak od początku.
Start do biegu terenowego na 40 km nastąpił w dwóch grupach w odstępie 10 minut, co zapobiegło tworzeniu się tłoku na pierwszych ZS. My byliśmy w grupie drugiej, ruszamy i już w tym miejscu pewne zaskoczenie, nikt nie wyrywa do przodu z pianą na ustach i tętnem 190 jak na typowych rajdach AR. Grupa powoli rozciąga się ale pogaduszkom nie ma końca. Pierwszy PK od razu rozstrzyga nurtującą nas kwestię jak długo uda się zachować suche buty. Odpowiedź brzmi tylko do tego punktu, trzeba było wejść w wodę po kolana i podbić kartę w ciasnym przepuście. By zabawa była urozmaicona następne było łatwiutkie ZS polegające na czołganiu się w piasku, tak więc oblepiliśmy się jak bałwanki i radośnie pomknęliśmy dalej. Gdy naleźliśmy się na PK3 wiedzieliśmy już co miał na myśli Maciek Tracz który mówił, że trasa jest mokra. Ten PK ustawiony był pośrodku sadzawki. Mając już mokre buty długo się nie zastanawiałem i bęc do wody i tu zdziwienie bo wpadłem powyżej pasa, mała konsternacja, cóż ściągam plecak gdyż nie wiem czy nie czeka mnie pływanie w tej breji porośniętej rzęsą. Na szczęście dalej było płycej, a przy lampionie woda sięgała ledwie kolan. Ruszyliśmy dalej, stawka zawodników zaczęła się rozciągać, a my jak to my – zmyliliśmy drogę i 20 minut szukaliśmy bardzo łatwego PK6, cóż takie życie, trzeba będzie biec szybciej. Nadszedł wreszcie czas na pierwszy OS, który oznaczony był na mapie jako kanał, na nasze szczęście wcześniej bobry osuszyły to miejsce ale i tak trzeba było brnąć przez chaszcze sięgające pasa na odcinku około 1 km. Po OS-ie kolejne ZS, tym razem przejście przez rzekę mostem pontonowym zrobionym z dętek samochodowych i desek. Całe to urządzenie wyglądało sympatycznie ale trzęsło się niemiłosiernie. Na efekty nie trzeba było długo czekać, Bratko ku uciesze gawiedzi towarzyszącej obsadzie sędziowskiej znajdującej się na drugim brzegu rzeki wpadł do wody po szyję. Ciekawe jak radzili sobie inni zawodnicy, ponieważ z czasem most zaczął się rozpadać i na koniec niewiele zostało z jego pierwotnej konstrukcji. Mokrzy ale rozbawieni ruszmy dalej, ZS z mostem linowym pokonujemy bez niespodzianek i docieramy do kolejnego ZS o tajemniczej nazwie „Ponton”. Tu trzeba było przepłynąć przez rzekę na dętce i wrócić z podbitą na drugim brzegu kartą. Ponieważ dowiedzieliśmy się, że nasza strata do pierwszego zawodnika wynosi około 20 minut nie było czasu na takie fanaberie jak ściąganie butów czy spodni, zdjęliśmy tylko plecaki, koszulki i myk do wody. Ta kąpiel porządnie nas orzeźwiła i dobrze, bo trzeba gonić, do końca pierwszej pętli zostało niewiele, a tymczasem Gaweł wytrwale depcze nam po piętach. Biegnąc ostatni odcinek cały czas myślałem jak fajnie będzie odpocząć na kajakach (nie doczytałem, ze pływanie po jeziorze będzie na rowerach wodnych). Jakie było moje zaskoczenie gdy kajaki okazały się rowerami wodnymi, a ja zamiast pedałować rozcierałem uda nękane przez skurcze. Po rowerach wodnych przesiedliśmy się na „Quady ekologiczne” – czyli rowerki trzykołowe, więc znów pedałowanie. Na tym OS-ie porządnie namęczył się Gaweł, który dostał „rowerek” bez wolnobiegu i nie zostało mu nic innego jak „napierać” non-stop. Zaczynamy drugą pętlę, heh… na dzień dobry po kolejnym wyjściu z rzeki (do tego zdąrzyliśmy się już przyzwyczaić) wpadłem w bagno po pas, jak się bawić to się bawić. Na tej części trasy był najpiękniejszy PK jaki w życiu widziałem „Podmokła polana”. Istne cudo, w środku lasu bagienko porośnięte krzewami i mchem we wszystkich odcieniach żółci, zieleni , czerwieni, przez brąz aż do czerni, a pośrodku tkwił elegancko zawieszony lampion. Niestety jak to na rajdzie, nie ma czasu na kontemplację takich widoków, trzeba napierać. W pewnym momencie uświadamiamy sobie, ze trasa powoli lecz nieubłaganie się kończy, jest tak uroczo, że szkoda wracać do Sielpi. Pozostał jeszcze deser – ostatnie ZS „Quady mniej ekologiczne”. Pierwszy raz mieliśmy okazję przejechać się takim „czymś”, wrażenia niesamowite, z tego wszystkiego mylimy drogę i nadkładamy około 1 km, co nas nieco irytuje, wszak Gaweł nie śpi. Ale … udało się docieramy do mety brudni, mokrzy ale cali i bardzo szczęśliwi. Tak w wielkim skrócie wyglądała trasa biegu terenowego na 40 km.
To jednak nie wszystko. Równie ważnym jak sam bieg była atmosfera w centrum zawodów. Nam najbardziej podobało się to, że była to impreza rodzinna, duży wybór konkurencji o zróżnicowanym stopniu trudności sprawił, że każdy niezależnie od wieku i kondycji mógł wystartować. My wykorzystaliśmy to zabierając na zawody nasze piękniejsze ”połówki” by wreszcie mogły zobaczyć z bliska to czym my jesteśmy zafascynowani. Dziewczynom też spodobał się ten sposób spędzania czasu i zapowiedziały, że za rok wystartują na trudniejszej trasie. Jednym z ciekawszych akcentów był start na trasie marszu na 25km najmłodszej zawodniczki zawodów – 7-mio miesięcznej Helenki, która w towarzystwie swej uroczej mamy pokonała całą trasę.
Do tego wszystkiego trzeba dodać uroczyste zakończenie, które odbyło się przy świetnej muzyce, darmowych kiełbaskach i prawie darmowym piwie, z deserem z fajerwerków.
Podsumowanie brzmi – „Do zobaczenia w Sielpi w 2005 roku”.
Piotr Lis
Liski Dwa
Zostaw odpowiedź